sobota, 10 listopada 2012

Smoleńsk powraca, czyli o tym czy miejsce Jarosława Kaczyńskiego jest w więzieniu...


Wsadzanie do więzień polityków z „wrogiego” obozu ma długą tradycję. Ten humanitarny sposób eliminacji z życia publicznego zdaje się zyskiwać ostatnio coraz większe poparcie w Polsce. Oczywiście u źródeł takich działań zawsze leży troska o wspólne dobro. Po prawej stronie sceny politycznej takie myślenie powraca jak wirus grypy co jakiś czas, skutkując przewrotem wojskowym czy inną formą skutecznej obrony demokracji przed nią samą.
Sytuacje takie nie budzą mojego zdziwienia, kiedy jednak zaczynają takiej retoryki używać ludzie kojarzeni z lewicą jest inaczej. Nie mam tu na myśli ostatniego wystąpienia Janusza Palikota, który z sejmowej trybuny oznajmił, że miejsce posłów PiS jest w więzieniu. Nie potępiam go nawet za te słowa, polityczna walka ma swoje prawa. Zresztą od kogoś, kto jeszcze chwilę temu związany był z tygodnikiem Ozon nie można wymagać za dużo. Jego lewicowość jeszcze jest na tyle powierzchowna, że nawoływanie do aresztowania przeciwników politycznych nie musi mu się nawet wydawać niezręcznością. Inaczej rzecz ma się z prof. Kazimierzem Kikiem…
W wywiadzie na TOK FM  z całą mocą stwierdził, że Jarosław Kaczyński powinien zostać aresztowany na sali sejmowej, zaraz po zejściu z mównicy. Jego zdaniem, wystarczającym uzasadnieniem dla tak drastycznych działań jest niszczenie przez prezesa Kaczyńskiego autorytetu najwyższych instytucji państwa polskiego. Naprawdę nie rozumiem jak człowiek związany z lewicą może przedkładać dobro „abstrakcyjnego” państwa nad zasady leżące u podstaw demokracji. Zdaję sobie sprawę, że ktoś owładnięty świętym gniewem może zapomnieć o wolności słowa.
W wywiadzie jest więcej takich niepokojących fragmentów. Pod tym, że „demokracja to nie chaos” i o upadku demokracji na miarę tego w I RP mógłby się spokojnie podpisać dowolny publicysta z Frondy. W takiej sytuacji trudno nie zauważyć kryzysu lewicy. Jeśli człowiek będący autorytetem dla dużej jej części mówi językiem prawicy to trudno być optymistą. Za tym musi iść przecież definiowanie rzeczywistości na prawicową modłę. I tak się właśnie dzieje… Problem leży jego zdaniem we wszechwładzy partii politycznych i to jest kluczowe. Nie ma dla niego znaczenia, że za partiami stoją ich wyborcy. Prof. Kik nie stara się zrozumieć dlaczego tak wielu głosuje na PiS. Ludzie są przecież z natury głupi i należy ich chronić przed szaleńcami  takimi jak Jarosław Kaczyński. Nieważne czy będzie to więzienie czy dom wariatów… Sami przecież nigdy nie zrozumieją, że brednie Jarosława Kaczyńskiego są tylko bredniami i niczym więcej. Nawet jeśli prof. Kik powie im o tym z „ambony”, wsparty na autorytecie Jana Pawła II  to i tak to do nich nie dotrze. Dlatego należy izolować myślących w nieprawomyślny sposób, w imię dobra wspólnego oczywiście. Ciekawy to ideał demokracji..
Ważniejsze dla profesora są słowa niż realne problemy dotykające ludzi w Polsce. To smutna konstatacja, bo nie pozwala żywić nadziei na jakiekolwiek zmiany na scenie politycznej. Lewica jeszcze musi się dużo dowiedzieć o sobie by mogła się stać dla ludzi wiarygodna…

sobota, 17 marca 2012

Żywie Biełaruś!

Czasem dopadają mnie wątpliwości czy Polska ma jakąkolwiek strategię w polityce wobec Białorusi. Obserwując ostatnie napięcia we wzajemnych relacjach nabieram niemal pewności, że jest to tylko suma reakcji na działania władz białoruskich. Niestety mocno przewidywalnych reakcji... Inspiracją dla polskich polityków zdaje się być testowana do granic możliwości przez wszystkie amerykańskie administracje metoda kija i marchewki. O ile w przypadku Stanów Zjednoczonych miewa to czasem sens – chociaż jak sądzę Fidel Castro ma odmienne zdanie – to w przypadku Polski musi kończyć się porażką.
Na nic zda się nawet poparcie Unii Europejskiej. Polska jest w stanie je pozyskać dla niektórych inicjatyw, szczególnie związanych z ochroną praw człowieka ale zasadniczo nie jest ona Białorusią zainteresowana. Dlatego zresztą ostatnie sankcje polegające min. na wprowadzeniu zakazu wjazdu na teren UE dla 21 przedstawicieli reżimu odpowiedzialnych za łamanie praw człowieka i prześladowania opozycji mają wymiar symboliczny.
Donald Tusk przekonuje o ich dokuczliwości ale jest to tylko robienie dobrej miny do złej gry. Nie wyobrażam sobie by zakaz wjazdu mógłby być czymś aż tak strasznym, w kraju, gdzie średnia pensja wynosi niewiele powyżej 1000 złotych. Co symptomatyczne sankcjami objęto tylko sędziów i policjantów, czyli pracowników budżetówki. Białoruski oligarcha Jury Czyż będzie mógł nadal opalać się na Costa del Sol.
W Polsce zewsząd słychać głosy o nieracjonalności działań Łukaszenki. Trudno mi się z tym zgodzić, jego decyzje wydają się szalone tylko z naszej perspektywy. Ich skutki mogą być dla reżimu Łukaszenki bardzo korzystne. Dzięki polityce konfrontacji z zachodem umacnia swoją pozycję w kraju. Łatwiej będzie mu wygrać we wrześniu wybory, łatwiej je sfałszować. Już teraz szefowa białoruskiej CKW Lidzija Jarmoszyna mówi głośno o nie wpuszczeniu obserwatorów OBWE. Dzięki takiej postawie Łukaszenka zyska również przychylność Rosji, która wesprze Białoruś gospodarczo i na arenie międzynarodowej.
Schematyczność i przewidywalność polityki Polski i UE wobec Białorusi daje gwarancje, że bardzo łatwo i szybko będzie można wrócić do polityki współpracy. Wystarczy uwolnić któregoś z więźniów politycznych. Zapewne w najbliższym czasie ich liczba się zwiększy będzie więc większy wybór. Z większej ilości decyzji będzie się można wycofać, w większej ilości spraw pójść na ustępstwa. W dłuższym okresie zostanie więc zachowane status quo, które jest prawdziwym celem Aleksandra Łukaszenki.
Zdecydowanie trudniej uchwytne są polskie cele. Ja zasadniczo widzę dwa. Z jednej strony jest to budowa niezależnej Białorusi a z drugiej walka z łamaniem praw człowieka i w konsekwencji wprowadzenie demokracji na Białorusi. Dla większości naszej klasy politycznej i niestety wielu ekspertów zajmujących się polityką wschodnią są one tożsame. W moim odczuciu, co prawda nie muszą się one wykluczać ale w praktyce są ze sobą sprzeczne.
Polska chce budować niezależność Białorusi poprzez tworzenie odrębnej od rosyjskiej białoruskiej tożsamości. Wspiera więc białoruski nacjonalizm widząc w nim przeciwwagę dla sympatii prorosyjskich. Sytuacja w której Radosław Sikorski ze swojego dworku w Chobielinie naucza co znaczy być Białorusinem - nie tylko z uwagi na historię - jest nie do zaakceptowania również dla sporej część opozycji. Polska wizja nie może znaleźć zrozumienia w kraju, w którym tylko 2,2 z ogólnej liczby 10 mln obywateli Białorusi mówi w domu po białorusku. Miejscowy kościół prawosławny mimo 20 lat niepodległości państwa nie usamodzielnił się wschodnim zwyczajem i nadal podlega bezpośrednio Patriarchatowi Moskiewskiemu.
W takich warunkach, kiedy większość białoruskiego społeczeństwa patrzy przychylnie na zbliżenie z Rosją wspieranie białoruskiego nacjonalizmu nie sprzyja walce o prawa człowieka. Paradoksalnie pozostanie Łukaszenki u władzy jest korzystne dla Polski. Pozostaje on gwarantem białoruskiej niezależności. Nie ze względów ideologicznych tylko czysto koniunkturalnych. Każdy mijający rok sprawia, że społeczeństwa białoruskie i rosyjskie zaczynają się od siebie coraz bardziej różnić. Jest również czas na wykształcenie się poczucia odrębności, nawet jeśli u podstaw tego nie leży etniczność.
Polska chętnie mówi o wolnościach obywatelskich na Białorusi. Bywa to nawet szczere, szczególnie wtedy kiedy represje dotykają polską mniejszość. Zazwyczaj jednak jest to zasłona dymna, która ma uskutecznić walkę o niezależną od Rosji Białoruś. Wprowadzenie demokracji nie gwarantuje realizacji tego celu, dlatego nigdy nie stanie się priorytetem. Być może wkrótce lista osób, które nie będą mogły wjechać na teren UE się nieco wydłuży. Na nic więcej jednak nie ma co liczyć. Sankcje ekonomiczne przecież pchnęłyby Białoruś w objęcia Rosji a tego przede wszystkim polscy politycy chcą uniknąć. Prawa człowieka będą łamane z takim samym entuzjazmem co dotąd a prześladowania opozycji nie ustaną. Będzie zachowane status quo, czyli dokładnie to czego chce Aleksander Łukaszenka.

sobota, 25 lutego 2012

Baltasar Garzon, czyli o upokarzaniu lewactwa...

Czas kiedy prawa człowieka coś znaczyły w globalnej polityce powoli zbliża się do końca. Przegrywają one zdecydowanie z rynkiem, który jak podkreślają jego dogmatyczni wyznawcy ma być wolny, również od ograniczeń płynących z ich przestrzegania. Źródłem szczęścia dla człowieka ma być dobrobyt płynący z efektywnej gospodarki a nie abstrakcyjne prawa, które w sposób nieuprawniony roszczą sobie pretensje do bycia uniwersalnymi.
Przykładów potwierdzających to zjawisko jest niestety coraz więcej. Jednym z nich jest upadek sędziego Baltasara Garzona. Sąd Najwyższy Hiszpanii zakazał mu na 11 lat wykonywania zawodu. Powodem było stosowanie nielegalnego podsłuchu przeciwko adwokatom osób oskarżonych o opłacanie polityków rządzącej Partii Ludowej. Decyzja ta jest co najmniej kontrowersyjna. Jak się okazuje sędzia, który przejął sprawę skandalu korupcyjnego również zlecił podsłuchy podejrzewając, że adwokaci odgrywają czynną rolę w transferowaniu łapówek.
Baltasar Garzon jest jedną z ikon ruchu praw człowieka. Doprowadził do aresztowania Augusto Pinocheta i tym samym wytyczył nowy kierunek w ściganiu zbrodni popełnianych przez dyktatorów. Początkiem jego końca była próba wyjaśnienia losu 100 tysięcy przeciwników generała Franco, którzy zginęli w pierwszych latach jego dyktatury. Zarzucono mu świadome naruszenie ustawy o amnestii z 1977 roku i zawieszono. Ściganie zbrodni w Ameryce Łacińskiej jest czymś dobrym, natomiast w samej Hiszpanii już niekoniecznie. Priorytetem okazało się "narodowe pojednanie", które dla ofiar ma być jedyną formą zadośćuczynienia.
Jeszcze kilka lat temu sędzia Baltasar Garzon nie mógłby zostać potraktowany w ten sposób. Wtedy ludzie walczący o prawa człowieka byli bohaterami zbiorowej wyobraźni. Teraz jest inaczej, szukano tylko pretekstu by się z nim rozprawić. Prawa człowieka, tak jak rozumie je Baltasar Garzon zdążyły się już stać w powszechnym odczuciu formą "awanturnictwa". Niedługo wiele osób ze zdumieniem odkryje, że rozumie je tak jak Augusto Pinochet. I nie ma w tym nic dziwnego, Chicago Boys nie rządzą już tylko w Chile, do nich należy cały świat.

niedziela, 22 stycznia 2012

O mesjaszu, który chce być królem...

Gwiazda Janusza Palikota rozświetla coraz jaśniej polityczny firmament. Każda inicjatywa kończy się sukcesem, coraz to nowe lewicowe środowiska skłonne są go poprzeć. Przychylny jest mu establishment, swoje nadzieje zdają się z nim wiązać lewicowi radykałowie. Jeszcze do niedawna w określeniu mesjasz lewicy czaiła się drwina, teraz słysząc je większość ludzi nie uśmiecha się już tylko z zadumą kiwa głową. Nic dziwnego, Janusz Palikot jednego dnia dogaduje się ze środowiskami LGBT a drugiego z górnikami, z równą swobodą... Odżywają nadzieje na zjednoczenie lewicy światopoglądowej, która dotąd wspierała w dużej mierze PO i lewicy społecznej, która w sporej części dała się uwieść PiS. Gdyby do tego doszło można by już realnie zacząć myśleć o dojściu do władzy...
Niewykluczone, że te plany uda się Januszowi Palikotowi zrealizować. Jest mocno zdeterminowany i do tego w sposób właściwy zdiagnozował sytuację. Dlaczego więc nie daję się ponieść fali entuzjazmu i z takim dystansem podchodzę do inicjatywy, która może doprowadzić do powstania pierwszej po 1989 roku prawdziwie centrolewicowej formacji. Gdybym miał podać jeden powód to wskazałbym na to, że nie ma ona szans na stworzenie na lewicy nowej jakości. Będzie to twór sztuczny, służący nie lewicy jako takiej ale Januszowi Palikotowi. Wbrew temu co sądzi wielu ważne jest nie tylko „co” ale również „jak”. To co dzisiaj proponuje Janusz Palikot to wykorzystanie neoliberalnej recepty na sukces w tworzeniu czegoś, co przynajmniej w teorii powinno neoliberalizm krytykować. Sprzeczność leżąca u podstaw tej inicjatywy w moim odczuciu musi zaważyć na jej powodzeniu...
Janusz Palikot wykonał bardzo dobrą robotę. Postąpił jak doświadczony przedsiębiorca, który dysponując pewnymi zasobami pragnie odnieść sukces. Wsłuchał się w głos „konsumentów” i stworzył produkt, który zapewnił mu wejście do Sejmu. Teraz buduje firmę, która będzie świadczyć usługi polityczne. Celem nadrzędnym jest tak hołubiona przez neoliberałów efektywność. Nie za dobrze wróży to demokracji, Ruch Palikota będzie być może coraz sprawniej realizował inicjatywy istotne dla centrolewicy ale nigdy nie będzie centrolewicowy. Będzie po prostu świadczył usługi zewnętrzne jak swego czasu prywatne armie w Iraku.
W logice rynku nie jest istotne czy koncern sprzedaje żyletki, napoje odchudzające czy samochody. Ważny jest zysk, to on świadczy o sukcesie. Najlepiej oczywiście jest wtedy gdy sprzedaje to wszystko plus masę innych rzeczy. W ten sposób minimalizowane jest ryzyko. To co robi teraz Palikot to nic innego jak sprzedawanie jak największej liczbie podmiotów życia społecznego różnych, nierzadko wzajemnie wykluczających się rzeczy. Bazuje na nadziejach, co więcej sam je skutecznie rozbudza. Co chce w ten sposób osiągnąć? Sukcesem dla Palikota będzie dojście do władzy, nie w jakimś konkretnym celu jak w klasycznej demokracji. Zgodnie z neoliberalną logiką chodzi w gruncie rzeczy tylko o wygraną, pokonanie przeciwników, być może ostatecznie monopol...
Przedsmak tego mamy już teraz. Podobne neoliberalne założenia leżały u podstaw powstania Platformy Obywatelskiej. Ideologiczna nieokreśloność, polityka rozumiana jako gra wymagająca stosownych umiejętności (technik marketingowych) i program pisany na kolanie jako odpowiedź na zaistniałe społecznie zdarzenia. To wszystko już znamy, w centroprawicowym sosie. Janusz Palikot proponuje nam teraz dokładnie to samo danie tylko przyprawione inaczej. Dlatego nie skaczę z radości. W moim odczuciu należy tworzyć centrolewicę, która skutecznie byłaby w stanie przełamać neoliberalne myślenie o sferze publicznej. Angażowanie się w coś co jest kwintesencją takiego sposobu myślenia nie ma dla mnie sensu. Lewica jako fantazja znudzonego dotychczasowym życiem bogatego Piotrusia Pana, który postanawia wykorzystać swoje biznesowe talenty w polityce, tylko po to, by zdobyć jeszcze większy poklask wydaje mi się czymś kuriozalnym. Mam nadzieję, że nie tylko mnie.

wtorek, 29 listopada 2011

Kościół a kara śmierci, czyli temat pozostaje otwarty...

Kara śmierci ponownie stała się przedmiotem żarliwego sporu. Niewiele nowych wątków się pojawia, ciągle powielane są te same argumenty. Pewną odmianę stanowi „awantura” wokół tego co o karze śmierci mówi Kościół Katolicki. W moim odczuciu już same ten fakt świadczy nieodparcie o zwycięstwie prawicowej optyki w społecznej debacie. Można odnieść wrażenie, że to co ma w tej sprawie do powiedzenia kościół ma moc przesądzającą. Wystarczy więc udowodnić, że to nasze stanowisko jest zbieżne z nauką kościoła by uciąć wszelkie spory...
Być może spór jest tak gorący ponieważ obie strony zdają sobie sprawę, że kościół nie udziela w tej sprawie jednoznacznej odpowiedzi. W zależności więc od tego, w jaki sposób sformułuje się pytanie ten będzie miał rację. Widać to wyraźnie patrząc, jak obie strony powołują się na tą samą encyklikę evangelium vitae... Z jednej strony jest sprzeciw wobec jakiejkolwiek formy zabijania, z drugiej dopuszcza jej wykonywanie w bardzo ograniczonych okolicznościach.
Ten dylemat ma bardzo długie korzenie. Pierwsi chrześcijanie nie zastanawiali się nad karą śmierci, nie interesowali się za bardzo państwem i jego prawami. Można powiedzieć, że byli antysystemowi, Neron miał swoje powody by rzucać ich lwom na pożarcie. Z tego powodu spór ten byłby dla nich niezrozumiały. Sytuacja zmieniła się, kiedy chrześcijaństwo stało się religią państwową i trzeba było „przystosować” je tak, by mogło stać się wsparciem dla władzy. Zinstytucjonalizowana religia nie mogła negować prawa do zabijania przez państwo. Trzeba było wymyślić taki konstrukt, który godziłby świętość życia z jednej strony i długą tradycję władzy państwa nad życiem obywateli.
Tego karkołomnego zadania podjął się św. Tomasz z Akwinu. To on wpadł na genialny pomysł by wykorzystać do tego prawo do samoobrony. To było do przełknięcia zarówno dla umiarkowanych chrześcijan jak i władzy świeckiej. W ten sposób chronione jest społeczeństwo jako całość przed przestępcą, który mu zagraża. Dokonuje tym samym podziału na życie „porządnych obywateli”, które dzięki karze śmierci jest chronione i przestępców, których życie nie ma wartości. Dla dobra społeczności eliminuje się zło... Taki sposób myślenia przetrwał aż do dziś, nadal jest widoczny w katechizmie, na który powoływał się Mariusz Kamiński
Zmiana myślenia o karze śmierci (co do pewnego stopnia jest pochodną do zmiany myślenia o roli kościoła w państwie) przyszła wraz z soborami. Wyrazem tego była encyklika evangelium vitae, napisana w 1995 roku przez Jana Pawła II. Stara się ona dokonać niemożliwego, pogodzić długą tradycję akceptacji dla kary śmierci z jej gruntowną krytyką. Wychodzi z założenia, że życie ludzkie jest nienaruszalne: "życie człowieka pochodzi od Boga, jest Jego darem, Jego obrazem i odbiciem, udziałem w Jego ożywczym tchnieniu. Dlatego Bóg jest jedynym Panem tego życia, człowiek nie może nim rozporządzać (EV 39)".
Mnie osobiście również podoba się ten cytat: "tylko wówczas, gdy otwiera się na pełnię prawdy o Bogu, o człowieku i o historii, przykazanie "nie zabijaj" odzyskuje swój pełen blask jako dobro dla człowieka we wszystkich jego wymiarach i relacjach (EV 48). Zdaniem Jana Pawła II nawet zabójca nie traci godności ludzkiej, jest mu ona przyrodzona. Z drugiej strony, akceptując niejako tradycję napisał w swojej encyklice, że może być ona stosowana tylko w „przypadkach absolutnej konieczności, to znaczy, gdy nie ma innych sposobów obrony społeczeństwa”. Na tą część powołują się dziś członkowie PiS i zwolennicy kary śmierci. Jest to z ich strony bardzo wygodne, bo dalej padają słowa, które właściwie czynią niemożliwym akceptację dla kary śmierci przez katolika. Jan Paweł II wyraża przekonanie, że „w obecnej sytuacji dzięki coraz lepszej organizacji instytucji penitencjarnych, takie przypadki są bardzo rzadkie, a być może, już nie zdarzają się wcale (EV 56)”.
Patrząc na to co przedstawiciele kościoła mówili dziś w mediach odnoszę wrażenie, że w Polsce wśród hierarchów nie ma zgody co do tej kwestii. Potwierdza to tylko głębokie pęknięcie w kościele, idee posoborowe wciąż przyswajane są tu bardzo opornie. Winny jest temu również Jan Paweł II, który niestety wyhamował przemiany dokonujące się w Kościele Katolickim. Stanął w połowie drogi, nie dał jednoznacznej odpowiedzi w kwestii kary śmierci, chociaż nie miał najmniejszych wątpliwości potępiając w tej samej encyklice zresztą eutanazję i aborcję...
Problem kary śmierci w Kościele Katolickim jest dużo bardziej skomplikowany niżby się z pozoru wydawało. Jan Paweł II czy Benedykt XVI apelowali często o jej niestosowanie. Ten pierwszy wielokrotnie krytykował z tego powodu USA, ten drugi poruszał jej temat podczas wizyty w Białym Domu w rozmowie z prezydentem Bushem. Oczywiście dla członków PiS, którym Stany Zjednoczone jawią się jako niedościgły wzór nie podnoszą tej kwestii. Z drugiej strony należy pamiętać, że obowiązywała ona również w Watykanie i to aż do roku 1969, zniósł ją dopiero papież Paweł VI. Nie ma więc podstaw by twierdzić, że Kościół Katolicki już ostatecznie określił swoje stanowisko w tej sprawie. Patrząc na tendencje w Polsce nie jest wykluczone, że wkrótce powieje wiatr zmian z zupełnie innej strony i kara śmierci znów będzie akceptowalna przez Watykan...

czwartek, 17 listopada 2011

Przypadek Wang Liushi, czyli znów słów parę o prawach człowieka...

W czasach szalejącego kryzysu problem praw człowieka nie wydaje się szczególnie interesujący. Wszystkie sprawy, które nie sprzyjają podwyższeniu efektywności powinny przecież zejść na dalszy plan. Tym bardziej mogą irytować bandy egoistycznych indywidualistów, klasyczne wytwory indywidualistycznej myśli politycznej zachodu jak choćby te grasujące po ulicach Aten. Domagają się jakiś wyimaginowanych praw za nic mając społeczeństwo jako całość. Gdyby chcieli zmienić świat na lepsze to powinni zakasać rękawy i wziąć się do ciężkiej roboty...
Dość często spotykam się z podobnymi argumentami. Myślenie o tym, że zachód jest egoistyczny i że stara się narzucić reszcie świata swoje wartości, którego prawa człowieka są częścią jest bardzo rozpowszechnione. Idea praw naturalnych nie jest już tak powszechnie akceptowalna jak jeszcze kilkanaście lat temu. Coraz częściej docenia się lokalne kultury i będące ich wytworem systemy aksjologiczne. Przykładem mogą być tzw. wartości azjatyckie, podkopują one uniwersalistyczny wymiar praw człowieka i czynią równoprawnymi inne tradycje polityczne. Nie wdając się w szczegóły liczy się w nich społeczeństwo a nie jednostka, egoizm jest złem a tym co naprawdę się liczy to służba całości. Oczywiście wartości azjatyckie mają w Azji uniwersalistyczny wymiar, kultury są jednorodne i wszyscy tam myślą tak samo...
Niełatwo jest walczyć z tą iluzją, zawsze można zostać w końcu posądzonym o kulturowy imperializm. Czasem dzieją się jednak takie rzeczy, które zupełnie ośmieszają obrońców tzw. wartości azjatyckich i jednocześnie zwolenników genetycznego kolektywizmu azjatyckich społeczeństw. W Henan w środkowej części Chin doszło do zdarzenia z pozoru nie związanego z polityką. Władze postanowiły zburzyć dom zamieszkały przez 81 letnią Wang Liushi i jej rodzinę. Uzasadniały to tym, że był on samowolą budowlaną. Wang Liushi jednak nie postąpiła jak na „prawdziwą Azjatkę” przystało, nie pochyliła pokornie głowy i nie opuściła domu. Pragnąc zamanifestować swój sprzeciw polała się benzyną i podpaliła...
Zastanawiam się dlaczego tak łatwo dajemy się wmanewrować w upolitycznianie praw człowieka, tak łatwo akceptujemy trwanie autorytarnych reżimów i to w imię poszanowania odrębności kulturowej. Każdy, kto choćby czytał książkę Góra duszy napisaną przez chińskiego noblistę Gao Xingjian'a, zdaje sobie sprawę, że tradycja indywidualistyczna w państwie środka ma długą tradycję. Podobnie zresztą jak kolektywizm w Europie, nie trzeba sięgać do średniowiecza, wystarczy prześledzić rozwój komunistycznej czy nazistowskiej utopii. Zgadzając się na ograniczone stosowanie praw człowieka w Azji w imię odrębności tamtejszych tradycji przyczyniamy się niestety do banalizacji azjatyckich kultur. Akceptujemy stereotypy w imię sam nie wiem czego. Czyn Wang Liushi powinien nam o tym boleśnie przypominać...

środa, 12 października 2011

Wybory 2011, czyli status quo z nadziejami na coś nowego w przyszłości...

Wszystko zdaje się wracać do normy, w większości przypadków poziom dopaminy w mózgu współrodaków zdążył już spaść do poziomu sprzed kampanii wyborczej. Tak wiem, niebezpiecznie jest porównywać oddziaływanie polityki i kokainy. Efekty niestety mogą być podobne... Nie ma więc lepszego czasu na podsumowania, wczoraj było na to za wcześnie, jutro może być już za późno. Na „głodzie” znacznie trudniej o rzetelną analizę.


Obserwując wyniki wyborów można stwierdzić, że niewiele się zmieniło. Niektórzy się z tego cieszą, ponowna wygrana PO ma ich zdaniem świadczyć o dojrzałości naszej demokracji. Niekoniecznie musi mieć to potwierdzenie w faktach. Nie sposób stwierdzić na ile decydujący dla wyborców PO był strach przed PiS. Nie ulega wątpliwości, że był ważny... I niestety tak będzie dalej, trochę tak jak we Włoszech przed 1993 rokiem, kiedy zaciskano zęby i głosowano na chadeków z obawy przed zwycięstwem komunistów.


W tym kontekście Jarosław Kaczyński ma rację, twierdząc, że jego przeciwnicy przegrali. PiS stracił bardzo niewiele w porównaniu z poprzednimi wyborami i jego powrót do władzy jest nie mniej realny niż 4 lata temu. Partię scala mit smoleński i nic nie wskazuje by mógł on ulec erozji. Największy sukces odniosła oczywiście Platforma Obywatelska, utrzymała władzę mimo stygmatu partii rządzącej. Co więcej znalazła się w jeszcze bardziej komfortowej sytuacji niż cztery lata temu. Ma teraz do wyboru trzech kandydatów do koalicji, wszyscy aż przebierają nóżkami by ich wybrała.


Patrzę na te wyniki wyborów i nie jestem w stanie dostrzec za bardzo dojrzałości naszej demokracji. Szczególnie w kontekście sukcesu Ruchu Poparcia Palikota. Ugrupowanie, które w kilka miesięcy stało się trzecią siłą w Sejmie jest budowane w oparciu o charyzmę lidera, który przy okazji tak się składa, że dysponuje sporymi zasobami finansowymi... Nie posiada zaplecza intelektualnego, nie ma przemyślanego programu, który pozwoliłby je wpasować w istniejące nurty ideologiczne. Okazało się, że wystarczy bazować na społecznym niezadowoleniu, umiejętnie wykorzystać kilka nośnych haseł i można posiadając pieniądze zdobyć 10 % głosów w wyborach do Sejmu. Wyborcom nie przeszkadza nawet, że często owe hasła wzajemnie się wykluczają... Wyborcy RPP mówią dziś o „święcie demokracji” dla mnie to niestety powielanie schematów z niedojrzałych demokracji. W moim odczuciu taki sukces byłby czymś bardziej zrozumiałym na Ukrainie niż w Polsce...


Cieszę się jak wszyscy, że RPP trochę zburzy monotonię sejmowych posiedzeń. Co więcej mam nadzieję, że wymusi wreszcie zmiany na lewicy. Bez nich trudno mi jest sobie wyobrazić spadek poparcia dla PiS. Wykluczeni nie mają dziś nikogo, kto dbałby o ich interesy. Wybierają więc PiS i z ponurą satysfakcją patrzą jak syta część społeczeństwa drży przed Jarosławem Kaczyńskim. RPP oczywiście nie odnowi lewicy, może jednak uświadomić jak bardzo jest ona potrzebna w Polsce. O ile cztery lata temu wydawało się, że nowa lewica nie może powstać inaczej niż w oparciu o SLD to dziś bardziej sensowne wydaje się budowanie czegoś od nowa. To niewątpliwie pozytywny skutek tych wyborów...


Umiarkowany sukces odnotowało PSL, zdobyło mniej głosów niż cztery lata temu ale dotyczy to przecież całej „wielkiej” czwórki. Wygląda na to, że czeka nas cztery lata polityki kontynuacji. Oprócz zjawisk pozytywnych niestety pogłębieniu ulegną te negatywne. Trochę się tego boję, arogancja władzy już w tej kadencji była spora. O ile cztery lata temu byłem umiarkowanie zadowolony to teraz jest we mnie rozczarowanie. Wtedy poukładanie spraw po awanturniczym rządzie PiS i jego przystawek wydawało mi się priorytetem. Mniejsze znaczenie miało to w jakim kierunku pójdzie polska polityka. Teraz jest już inaczej, dlatego pojawiło się rozczarowanie. Przez następne cztery lata czeka nas przecież marsz nie zawsze w dobrym kierunku. Wiele wyborów może mieć wymiar wręcz cywilizacyjny, podjęcie złych decyzji co obserwując dotychczasowe działania PO wydaje się wielce prawdopodobne może mieć dla nas fatalne skutki. Niełatwo wiec być dziś optymistą...

czwartek, 15 września 2011

Przypadek Ryszarda Bugaja, czyli rzecz o bezsilności...

Niewiele jest rzeczy gorszych od bezsilności. Kto jej doświadczył, ten wie jak łatwo wtedy o głupie decyzje. Skoro nic nie można zrobić to dlaczego by nie zrobić czegokolwiek. Efekt będzie przecież taki sam... No cóż, niekoniecznie. Osoba doświadczająca uczucia bezsilności jednak tego nie wie, kieruje się „alternatywną” logiką. Do prawdziwego dramatu może dojść, kiedy jest do doświadczenie permanentne. Nie, nie chcę tu odgrywać roli domorosłego psychologa, nie taki cel mi przyświeca. Staram się tylko zrozumieć ostatnie zachowania Ryszarda Bugaja i niestety nic nie tłumaczy ich tak dobrze jak bezsilność...

Nie sposób odmówić Bugajowi konsekwencji. Jego życiorys doskonale obrazuje bolączki polskiej lewicy. Jako jeden z pierwszych starał się stworzyć ugrupowanie w oparciu o lewicowe wartości, projekt Unii Pracy okazał się jednak nieudany. Dysponujący znacznie większymi środkami postkomuniści zajęli tą część sceny politycznej, mimo, że reprezentowali w większym stopniu beneficjentów byłego ustroju niż tradycyjny lewicowy elektorat. I trwają do dziś skutecznie ukręcając w zarodu wszelkie inicjatywy zmierzające do powstania na lewicy czegoś nowego. Niełatwo to przełknąć komuś o tak mało koniunkturalnym podejściu do polityki jak Bugaj... Jego odejście z UP, potem powrót i ponowne odejście doskonale to obrazuje.

Te doświadczenia chyba przekonały go, że nie można stworzyć silnego ugrupowania lewicowego tak długo jak istnieje SLD. Rozumiał również, że każde podjęcie współpracy z tą partią prowadzi do anihilacji. Cóż więc w takiej sytuacji można robić? Ryszard Bugaj postanowić chyba wspierać każdego, kto mógłby realizować lewicowe postulaty. Stąd jego start z list PSL, stąd również uwikłanie we wspieranie PiS... Już wtedy u źródeł tych działań leżała bezsilność.

Teraz na naszych oczach iluzje pielęgnowane przez Bugaja rozsypują się w proch. Zdaje sobie sprawę z porażki i co więcej nie widzi już możliwości zrobienia czegokolwiek sensownego. Odrzuca więc wszytko, zamyka się i wyrzuca klucz. Chyba tylko w ten sposób można interpretować jego decyzję o nie braniu udziału w wyborach. Szkoda, że nie poprzestaje na samej decyzji, jej racjonalizacja jest bowiem kuriozalna. Czy Bugaj naprawdę wierzy, że duża absencja w wyborach może wstrząsnąć klasą polityczną? Dla głównych partii jest ona nawet na rękę. PO ucieszy się pewnie, że najbardziej niezadowoleni nie zagłosują. PiS również chciałby niskiej frekwencji licząc na swój zdyscyplinowany elektorat. Zastanawiam się, czy taki protest może być w ogóle zauważony... Zrozumiałbym, gdyby namawiał do oddania pustego głosu. Wtedy taka manifestacja miałaby może sens.

Ryszard Bugaj jest dziś strasznie zagubiony, jak cała lewica zresztą. Rozdarta między „pragmatyzmem” pójścia z SLD (również PO lub PiS) a bezsilnością daje się nawet porwać populizmowi Janusza Palikota. Niektórzy rozpaczliwie starają się przekonać samych siebie, że tym razem może się udać i powstanie na lewicy nowa jakość. Znamienne wydaje się również miejsce, w którym Ryszard Bugaj przedstawia swoje racje. Człowiek lewicy, który wybiera Gościa Niedzielnego do wyłożenia w sposób systematyczny swoich racji musi być zagubiony...

środa, 14 września 2011

O spadaniu, śmierci i zespołowym oszustwie...

Byłem dziś na siłowni! Odkrywałem to miejsce krok po kroku, ostrożnie nie chcąc stracić niczego z jego egzotyki. I czułbym się wspaniale, gdybym wcześniej nie zajrzał do książki Svena Lindqvista „Wytępić całe to bydło”. Natknąłem się na fragment o nieprzygotowaniu do śmierci i zawładnął on moimi myślami. Siłownia chyba jest dziś ostatnim miejscem, gdzie wypada sobie pozwolić na taką chwilę słabości. Gdyby przy wejściach ustawione były skanery myśli pewnie nie zostałbym nawet wpuszczony... W świątyni nieśmiertelnych ciał nawet najmniejsze napomknięcie o śmierci jest równie nie na miejscu, jak pochwalenie Lucyfera przed ołtarzem Bazyliki Matki Bożej Bolesnej Królowej Polski w Licheniu. Tak mi się przynajmniej wydaje...

Lindqvist wspominając swoje młode lata napisał o śmierci jako czymś zmuszającym nas do robienia rzeczy istotnych. Tak wtedy myślał, co więcej, uważał, że krótkie życie „chroni przed chaosem i powierzchownością naszej egzystencji”. Tego typu herezje niestety zapanowały nad światem i czynią spustoszenie w inteligenckich głowach. Pozostała zdrowa część społeczeństwa wykupuje karnet na siłownię i tematem śmierci się nie zajmuje. No chyba, że trzeba iść na pogrzeb jakiegoś zapomnianego krewnego... Cała ta konsumpcja pogrzebowych wspaniałości niestety kosztuje niemało.


Lindqvist zmienił zdanie. Chyba? Nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Ubolewa tylko nad brakami w swojej edukacji, mimo jej staranności nigdy nie nauczył się umierać... Wyobrażam sobie, że w chwili gdy człowiek czuje zbliżający się koniec taka wiedza mogłaby pomóc w zachowaniu spokoju i uczynić umieranie czymś znacznie bardziej profesjonalnym. Zapewne dlatego w chwili słabości wraca do wykładu profesora Tonnessena, w którym uczestniczył w czasach swojej młodości. Przywołuje jego słowa:

Urodzić się, to jak skok ze szczytu wieżowca
Życie jest nieprzerwanym biegiem ku śmierci...

Wszystko co tworzy człowiek, jest jego zdaniem wielkim oszustwem, próbą ucieczki od myśli o nieuchronności śmierci. Blogowanie nie jest wyjątkiem. Cały czas spadamy i nie jest nawet ważne ile czasu nam pozostało... Lindqvist jak na obdarzonego zdrowym rozsądkiem Skandynawa przystało, pyta profesora Tonnessena o płynący z jego metafory wniosek. Oczywiście jest on dla niego w tamtym momencie absolutnie nie do przyjęcia. Śmierć zdaniem profesora czyni każde nasze działanie bezsensownym, nie warto robić niczego... Dopiero gdzieś na Saharze, w środku burzy piaskowej, kiedy śmierć staje się czymś realnym Lindqvist czuje owo spadanie.

Hmmm, jakie wnioski płyną z tego co napisałem? Nie wiem. Czy to ważne? Cóż innego może powiedzieć wyznawca - choć mocno nieortodoksyjny - filozofii bierności. Lindqvist nawet nie podaje imienia profesora Tonnessena, zapewne go nie pamięta. Nie zaskakuje mnie to, świat w swoim zapomnieniu poszedł zapewne jeszcze dalej. Niech każdy zajmie się własnym spadaniem.

sobota, 12 marca 2011

Atomowe manewry, czyli o tym jak awaria w Fukushimie aprecjonuje polską atomistykę...

Przyszło nam żyć w trudnych czasach... Wszyscy szukamy inspiracji, nie jesteśmy już skazani na życie swojego ojca/swojej matki. W tym celu zapoznajemy się z innymi kulturami, nie tylko po to by przejąć z nich to co nam odpowiada, można powiedzieć nawet, że to sprawa drugorzędna. Najważniejsze jest to, że dzięki temu możemy również zastanowić się nad naszą własną kulturą, zobaczyć jak się ona zmienia... Ułatwia to pewien dystans, bez którego bardzo łatwo wpaść w pułapkę nacjonalizmu. A od tego już tylko krok do płaczu za mitycznym narodem, który najczęściej nie ma nic wspólnego z tym rzeczywistym...

Ale nie o tym ma być ten wpis... Dla mnie jednym z takich miejsc, w którym od zawsze szukałem inspiracji była Japonia. Ostatnie wydarzenia więc tym bardziej są dla mnie bolesne. Czuję się w nieco irracjonalny sposób związany z tym krajem. Nie bardzo mam ochotę mówić o tym ogromie zniszczeń jaki ma tam teraz miejsce. Wiem, że Japończycy sobie poradzą. Metodycznie i wielką dozą samozaparcia odbudują to co zostało zniszczone w wyniku trzęsienia ziemi. Zresztą takie „publiczne babranie się w emocjach” byłoby nie po japońsku. Zresztą ktoś, o kim kiedyś powiedziano, że „ekspresyjnością przewyższa Yoshinori'ego Watanabe” musiałby to zrobić w nieudolny sposób...

Skupię się więc na bardzo małym wycinku rzeczywistości, który szczególnie mnie uwiera. Rzecz dotyczy komentowania sytuacji w elektrowni Fukushima I przez polskich ekspertów. Sygnały napływające z Japonii budzą niepokój, istnieje realne zagrożenie stopienia się reaktora. Rząd wysyła specjalną grupę by do tego nie dopuścić, powiększa też strefę z której wysiedla się ludzi z 10 do 20 kilometrów. Władze nieoficjalnie mówią o wycieku, chociaż w oficjalnym komunikacie są dużo bardziej powściągliwe. Widać napięcie, na razie sytuacja zdaje się stabilizować ale nikt nie mówi głośno o tym co może się wydarzyć po kolejnych wstrząsach wtórnych. Zagraniczni eksperci przedstawiają możliwe scenariusze nie unikając mówienia o zagrożeniach. W skrajnym przypadku może przecież dojść do stopnienie rdzenia reaktora i powtórki z Czarnobyla. Wydaje się to mało prawdopodobne ale nikt, kto ma chociaż odrobinę rozumu nie może tego scenariusza wykluczyć. Takie podejście powinno być szczególnie widoczne wśród naukowców, którzy przecież zabierają głos jako eksperci.

Oglądając zagraniczne serwisy można stwierdzić, że tak jest. Sytuacja jest płynna i tak do końca nie można przewidzieć jak się ona rozwinie. W Polsce jest jednak inaczej, tu eksperci wiedzą... W sposób niewzruszony i pewny. Nawet fakty nie są im przesadnie potrzebne, jeśli już to tylko po to by ową wiedzę udowodnić. I tak na przykład Krzysztof Dąbrowski z Centrum ds. Zdarzeń Radiacyjnych z pełną powagą twierdzi, że „elektrownie jądrowe w Japonii są zupełnie bezpieczne” a wprowadzenie alarmu atomowego w Japonii „nie ma żadnego związku z obiektami jądrowymi”. Ta wypowiedź jak domyślam się, miała miejsce wczoraj... Niewiele to w sumie zmienia, od człowieka pracującego w agencji zajmującej się nadzorem i reagowaniem na „zdarzenia radiacyjne” można chyba śmiało wymagać nieco większej wyobraźni...

Miałem również przyjemność mocno wątpliwą wysłuchać opinii pana dr Piotra Jamroza z Państwowej Agencji Atomistyki. Przypomniały mi się czasy stanu wojennego i funkcjonujący wówczas język propagandy. Wtedy to demonstranci dokonywali dewastacji pałek unikających przemocy ZOMOwców. Teraz zdaniem pana doktora para wypuszczona do atmosfery była (tu cytuję) „NIEJAKO PROMIENIOTWÓRCZA” i dalej „NIE BYŁA PROMIENIOTWÓRCZA TYLKO POŚREDNIO” (...promieniotwórcza jak się domyślam). W jego opinii nie ma „żadnego zagrożenia”. Panu doktorowi gratuluję, brnął dzielnie do końca...

Skąd więc tak diametralnie inna ocena sytuacji w Fukushimie I przez polskich ekspertów. Niestety jest to jeszcze jeden widomy przykład słabości polskiej nauki. Nie mam tu na myśli nawet braku wiedzy, istotniejsze jest niedoinwestowanie. Kiedy słuchałem anonimowego polskiego eksperta, który łamiącym się głosem mówił o tym, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa i wedle stanu jego wiedzy nie może dojść do wybuchu to odniosłem wrażenie, że „środowisko atomowe” jest przerażone. Udało się już niemal zastąpić „strach przed Czarnobylem” „niechęcią do Rosjan”. „Światła część społeczeństwa”, którego aspiracje uosabia Platforma Obywatelska dała się przekonać do wizji rozwoju cywilizacyjnego, niemożliwego bez atomu. Rusza więc już powoli proces budowy elektrowni atomowej w Polsce, tyle grantów, przeraźliwie drogich zabawek czeka już na „naszych ekspertów” a tu takie faux pas ze strony japońskiej braci atomowej... Nic dziwnego, że nie można usłyszeć w kraju nad Wisłą ani jednej rzetelnej analizy...

Debata na temat zagrożeń wynikających z posiadania elektrowni atomowych w Polsce nie przeprowadzono. W teorii jest to w 100% bezpieczny sposób pozyskiwania energii. Po co mówić o praktyce, zaraz „oszołomy” zaczną wyciągać przykład Temelina, który doprowadził poprzez swoje „prawidłowe działanie” niemal do wojny między Czechami a Austrią. Kwestia wycieków, składowania odpadów i „takie tam” przecież tylko zaciemniają debatę... Reakcja polskich naukowców zajmujących się energią atomową nie powinna więc razić... Otwiera się szansa rozwoju naukowego i możliwość zarabiania naprawdę poważnych pieniędzy. Przecież w Polsce nikt właściwie dotąd atomem się nie zajmował... A społeczeństwo wydaje niewyobrażalnie duże sumy na technologię przeszłości i uniemożliwia tym rozwój innych alternatywnych sposobów pozyskiwania energii. I prawie wszyscy są zadowoleni...

piątek, 10 grudnia 2010

Nagrody Nobla wręczone

Jak tak się zastanowić, to w życiu chodzi o to, by podejmować słuszne decyzje. Od momentu ogłoszenia wyników Komitetu Noblowskiego nie miałem wątpliwości, że tym razem się to tej szacownej instytucji udało. I chyba na tym powinienem zakończyć, w przeciwnym razie wyjdę na totalnego malkontenta... Do czego się mogę przyczepić? Moim zdaniem dużo wątpliwości budzi czas, w którym je podjęto. Wiem co mówię, jestem mistrzem podejmowania właściwych decyzji w jak najbardziej niewłaściwym czasie. Skutki tego zazwyczaj są marne, w takich chwilach zastanawiam się czy nie lepiej byłoby nie podejmować decyzji wcale...
Komitet Noblowski nie może sobie pozwolić na tego typu wątpliwości, tak czy inaczej musi podjąć decyzję... Tak się złożyło, że w tym roku postanowił uhonorować Mario Vargasa Llosę. To jeden z moich ulubionych pisarzy, od początku lat 90-tych życzyłem mu tej nagrody. Przeczytałem wszystkie jego powieści (przełożone na polski), na podstawie Prawdy kłamstw wyrabiałem sobie literacki gust... Pierwszą jego książką jaka wpadła mi w ręce była Historia Alejandra Mayty, zanim oddałem ją do biblioteki musiałem przeczytać ją raz jeszcze. Potem była Rozmowa w „Katedrze”, nie będę oryginalny jeśli napiszę, że najlepsza pozycja w jego dorobku. Nie jest to tylko opis rzeczywistości, powieść oddaje „ducha” tamtego okresu, nie tylko w Peru ale i w większości krajów latynoamerykańskich... Potem już bywało różnie, były książki bardzo dobre i dobre. Warsztat Llosa ma doskonały, niestety coraz częściej brak w tym wszystkim autentyczności. Czytając np. Święto kozła nie można niestety odnieść wrażenia, że oto pisarz postanowił opowiedzieć nam pewną historię. Zebrał materiały, dorzucił parę uwag od siebie, kilka refleksji i stworzył powieść... wydumaną.
Mam wrażenie, że Komitet po prostu nie mógł się zdecydować jakie nowe ciekawe „zjawisko literackie” mógłby wesprzeć i tylko dlatego sięgnął po listę pisarzy, którzy nobla powinni dostać już dawno... Milan Kundera znów miał pecha. Llosa powinien odebrać nagrodę w latach siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych. Wtedy miałoby to jeszcze jakiś sens, obecnie niczemu nie służy oprócz docenienia świetnego pisarza. Dla mnie niestety to nie jest wystarczający powód, Nagroda Nobla powinna w moim odczuciu „tworzyć” wielkich pisarzy, odkrywać ich dla ogółu. Llosa tego już nie potrzebuje... Tak, to dobra decyzja podjęta zdecydowanie zbyt późno.
Nie inaczej jest z przyznaniem pokojowej Nagrody Nobla Liu Xiaobo. W tym przypadku możemy mówić o tym, że odkrywa ona nagrodzonego dla świata. Co więcej, zwraca uwagę na bardzo konkretny problem ważny dla całej społeczności międzynarodowej jakim jest łamanie praw człowieka w Chinach. Tyle tylko, że decyzja o jej przyznaniu powinna zapaść w 2008 roku. Wtedy mogłaby mieć ona bardzo realny wpływ na zmianę podejścia władz chińskich do problemu praw człowieka. Teraz mam wrażenie, że to już jest tylko teatr. Chiny obrażają się, nic innego przecież oficjalnie nie mogą zrobić ale jednocześnie wiedzą, że to tylko pusty gest „zachodu”. Nie ma więc w ich reakcji histerii, nie ma również nawet cienia dobrej woli czym mogłoby być pozwolenie komuś z rodziny na odebranie Nagrody Nobla. „Zachód” honorując Liu Xiaobo uspokaja swoje sumienie, rząd chiński może więc spać spokojnie, nic się nie zmieni. Tak jak napisałem, czysty teatr...
Czekam już na Nagrody Nobla w przyszłym roku. Jest w nich jakaś magia, czasem pozwalają wierzyć w ich moc zmieniania świata. Niezależnie czy odnoszą się do polityki, literatury czy nauk ścisłych... W tym roku niestety mieliśmy do czynienia z „odrabianiem zaległości”. Oczywiście poza naukami ścisłymi i ekonomią, która tylko chce za taką uchodzić...Są to jednak dziedziny dla mnie tak odległe, że nie chciałbym się wypowiadać na ich temat. Chcę mieć jednak nadzieję, że Nagrody Nobla w przyszłym roku będą miały więcej mocy sprawczej. Timing to podstawa...