piątek, 31 sierpnia 2007

BlogDay w Enklawie

Nie znoszę obchodzić świąt, bo i tak na co dzień życie jest wystarczająco ciężkie. Dodatkowy wysiłek jaki trzeba w to włożyć jest całkowicie sprzeczny z moją filozofią życiową. Jednak czasem warto się trochę potrudzić. Dziś przypada po raz trzeci BlogDay, o czym dowiedziałem się od Quaero. Sam już bloguję prawie trzeci rok więc wysiłek jest w moim interesie.
Nie zamierzam wychwalać swojej twórczości (bo w sumie to jakaś taka marna jest), ale zgodnie z tradycją zaproponować swoim czytelnikom pięć interesujących blogów. Jak się dowiedziałem przed chwilą w Trójce, większość blogerów czytuje wciąż te same blogi. Niechętnie szuka w sieci czegoś nowego przywiązując się do tego co już znane. Dlatego nie będę proponował blogów, które mam na wąskiej szpalcie (z małymi wyjątkami) bo większość z nich promocji nie potrzebuje. Proponuję więc blogi mniej znane bądź te, które dopiero odkrywam:
1. Na swój sposób - Sokratejczyk pisuje o polityce ale w sposób wyważony, unika łatwych sądów i nadmiernej egzaltacji. Przez co jest bardzo wiarygodny. Mam słabość bo blogujących piszących o polityce, którzy kierują się rozumem a nie emocjami. Jest tam również sporo oryginalnych przemyśleń co nadaje blogowi osobisty charakter...
2. Okiem Studyty - na ten blog trafiłem przypadkiem wieki temu. Studyta nie pisuje już na bloxie i podobnie jak ja (tylko wcześniej) przeniósł się na bloggera. Bardzo lubię jego niekonsekwencję w doborze tematów. Z założenia blog dotyczy prawosławia i tematów z nim związanych. Nie brak jednak innych ciekawych spraw. Np. rozważań nad wątkami chrześcijańskimi w Harrym Potterze. Warto zaznaczyć, że nie jest to blog religijny ale o religii, kulturze prawosławnej i jej miejscu we współczesnym świecie.
3. Archeoblog - ten blog polecam wcale nie na podobieństwo naszych nicków. Zith pisuje o archeologii a więc o czymś o czym zawsze marzyłem. Szkoda, że ostatnio robi to stosunkowo rzadko...
4. Komentarz polityczny - Akwilon dopiero co przeniósł się na bloxa i zdaje się mu to służyć. Zawsze starałem się wspierać "młodych" blogerów w miarę moich bardzo skromnych możliwości bo pamiętam jak mi było na początku ciężko. Człowiek myśli, że może dać światu tak dużo, a świat ma to gdzieś... W blogu podoba mi się szczególnie pasja za którą idzie co istotne wiedza. Warto dopisać go do listy rss:).
5. Moje słuszne poglądy na wszystko:) - to moje najnowsze odkrycie. Cieniem na dobrą ocenę tego bloga kładzie się tylko miejsce zamieszkania blogującej. Jednak jeśli zapomnę na chwilę o rywalizacji między Warszawą a Krakowem to nie mam wyjścia i muszę polecić bloga:). Elenoir pisuje głownie o polityce. Do tego bardzo wiele jej odczuć jest podobnych do moich. Zresztą jak tu nie polecać fanki Pearl Jam...
Szkoda, że tradycja nakazuje przedstawić tylko pięć blogów. Mam wyrzuty sumienia bo co najmniej kilka innych blogów zasługuje by się tu znaleźć. Może za rok:).

wtorek, 28 sierpnia 2007

Fado czyli o pięknie fatalizmu

Zapewne Jose Socrates nie byłby zachwycony tytułem tego wpisu. W International Herald Tribune premier Portugalii przyznaje, że co do fado to ma mieszane uczucia. Zachwyca się pięknem tej muzyki ale z drugiej strony podkreśla, że “dusza Portugalii” skażona melancholią i pewną dawką fatalizmu sprawia, że kraj nie radzi sobie gospodarczo najlepiej. Ze wszystkich państw strefy euro gospodarka portugalska rozwija się najwolniej. Oczywiście nie jest temu wina muzyka, tylko stosunek do życia, którego emanacją wydaje się fado. Wiara w przeznaczenie, ślepy los, który wcześniej czy później przyniesie nieszczęście jest kluczem do zrozumienia tej muzyki. Zresztą to właśnie oznacza słowo fado – los, przeznaczenie.
Nie ma jednak pan premier racji do końca. Portugalia się zmienia i zmienia się jej stosunek do fado. Staje się ono coraz bardziej popularne za granicą przy jednoczesnym słabnącym zainteresowaniu w kraju. Mnie najbardziej podoba się prostota, dwie gitary i piękny kobiecy głos. Przynajmniej tak wykonywane jest klasyczne fado (istnieje również fado z Coimbry, które śpiewają mężczyźni). Jednak lata dziewięćdziesiąte, które przyniosły renesans tej muzyki i wykreowały szereg nowych gwiazd zmieniły podejście do wykonywania fado. Zaczęto wzbogacać instrumentarium, pojawiły się instrumenty smyczkowe, fortepian a nawet akordeon...
Ja po raz pierwszy usłyszałem fado w filmie Wima Wendersa Lisbon Story. Całość muzyki wykonuje w nim Teresa Salgueiro i zespół Madredeus. Piękno takich utworów jak Ainda czy Guitarra sprawiły, że chciałem więcej. Potem pojawili się inni wykonawcy, tacy jak królowa i w pewien sposób symbol klasycznego fado Amalia Rodrigues, Misia czy Dulce Pontes (poniżej utwór pt.: Cancao da Mar). 
Początkowo podobały mi się bardziej nowoczesne i z pozoru bogatsze brzmienia, później jednak coraz bardziej zacząłem doceniać prostotę i nieskrywane pod wielością dźwięków emocje wokalistek. Doskonale to robi najmłodsze pokolenie piosenkarek, wszystkie one są piękne i obdarzone niezwykłym głosem. Zrywają z nadmiernym eksperymentowaniem (czego symbolem jest kiepska płyta zespołu Madredeus pod tytułem Electronico) i wracają do korzeni. Teraz najchętniej słucham Cristiny Branco, Mafaldy Arnauth, Katii Guerreiro czy pochodzącej z Mozambiku Marizy. Zachęcam do obejrzenia ich stron internetowych, są zrobione w bardzo profesjonalny sposób. Znajdują się na niej nie tylko ciekawe informacje ale i niektóre utwory...
Na koniec nie zaprezentuję jednak utworu żadnej z wymienionych wokalistek. Musi to być moja ulubiona Ana Moura. A ponieważ wybór na YouTube jest ograniczony niech będzie to Os Buzios z wydanej w tym roku płyty Para Alem Da Saudade.

Prawda, że pięknie...

środa, 22 sierpnia 2007

Arogancja nieukarana?

Jakiś czas temu opisując działania PiS Jadwiga Staniszkis stwierdziła, że o jest to partia, która sądzi, że jej “więcej wolno”. Była to analogia do SLD, któremu wolno było mniej zważywszy na jego przeszłość, czy precyzyjniej wcześniejszą przynależność jego członków. Nieufność ta wynikała z braku zaufania, do końca nie było wiadomo czy dawni PZPRowsy aparatczycy będą chcieli działać w ramach demokratycznych instytucji i czy będą potrafili to robić. PiS zdaje się uważać, że może posunąć się znacznie dalej zważywszy na opozycyjną działalność swoich liderów. Jarosław Kaczyński przyjmuje błędne założenie, że walcząc za wolną Polskę teraz może podejmować dowolne działania by wyglądała ona tak jak on to sobie wyobraża bez oglądania się na funkcjonujące prawo. PiS umacnia w tym przekonaniu wiara we własną misję definiowaną jako budowa IV RP. Szlachetność intencji pozwala ich zdaniem na każde niemal łajdactwo by tylko osiągnąć swój cel. Nie jest ważne tu i teraz. Jak na rewolucjonistów przystało w budowie raju nie wahają się podążyć drogą na skróty. Tym bardziej, że rozzuchwaliła ich nieporadność opozycji widoczna chociażby przy "taśmach Beger".
Wcześniej czy później PiS musiał przesadzić. Stało się to w momencie, gdy premier nie docenił determinacji Janusza Kaczmarka. Wielość ujawnionych przez byłego ministra nieprawidłowości jest jak to określił poseł Graś “przerażająca”. Inaczej być nie może, bo PiS na bardzo długo zdobył monopol w wielu dziedzinach. Nie tylko w służbach i resortach siłowych ale również w publicznej telewizji, spółkach skarbu państwa czy prokuraturze. Wszystkie działania zostały podporządkowane przygotowaniom do budowy IV RP. Dlatego tak silne było parcie na “odzyskiwanie” wszystkiego czego tylko można z rąk osób z PiS niezwiązanych. W centralistycznym umyśle braci Kaczyńskich tylko koncentracja władzy skutecznie mogła pozwolić na “realne” zmiany. Z tych powodów nie jest dla mnie zaskoczeniem powołanie CBA, tej pierwszej instytucji IV RP całkowicie niezależnej od osób spoza PiS. Tylko bowiem rozprawienie się z III RP, czyli de facto wszystkimi i wszystkim można przystąpić do budowy pisowskiego raju na Ziemi.
Z powagi sytuacji zdaje sobie sprawę Jarosław Kaczyński, który nigdy by władzy nie oddał gdyby nie paraliżujący strach przed powołaniem sejmowych komisji śledczych. PiS zrobi wszystko by nie dopuścić do ich powstania. Marszałek Dorn będzie mówił różne niedorzeczności, stwierdzi nawet, że powołanie komisji to “immunizacja korupcji”. Jak będzie trzeba do zablokuje prace Sejmu. PiS nie zawaha się nawet przed przyspieszeniem głosowania wniosku nad rozwiązanie Sejmu byle tylko “owe działania na skróty ”nie ujrzały światła dziennego...
Najgorsze jest to, że może się to PiS udać. Owszem, komisja zostanie powołana ale w zupełnie innej sytuacji politycznej. Nie wiadomo czy wtedy PO nie będzie chciała współpracy przy tworzeniu rządu. A nawet jeśli nie to przecież wystarczy poświęcić parę osób, nawet ministra Ziobro lub Wassermana. Jakaś gruba ryba w roli kozła ofiarnego powinna załatwić sprawę...
Sytuacja PiS jest o tyle dobra, że nie musi ta partia nawet zbliżających się wyborów przegrać. W trudniejszej sytuacji jest Platforma. Zbyt łatwa zgoda na przyspieszone wybory sprawiła, że Donald Tusk pozbawił się pola manewru. Trudno jest mi sobie wyobrazić by PO zagłosowała przeciwko samorozwiązaniu Sejmu. Jej elektorat mógłby tego nie zrozumieć. Jarosław Kaczyński jest w lepszej sytuacji. Jego elektorat jest w stanie zrozumieć wszystko. Nie tylko jest mniej wykształcony i przez to bardziej podatny na manipulację i populistyczne hasła ale chyba naprawdę nadal wierzy w wyjątkowość PiS. To często ludzie, którzy nie skorzystali na przemianach ustrojowych w takim stopniu jak się spodziewali. Do głosowania na PiS skłoniła ich złość i niechęć do tego co się w kraju działo. Nie kierują się oni logiką ale emocjami, nie zgodzą się łatwo na stwierdzenie, że PiS nie różni się niczym od SLD. Będą wierzyć Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego dworowi bezrefleksyjnie. Elektorat PO i LiD jest dużo bardziej wymagający. Gwałtowne wolty, czy niespodziewane zmiany frontu nie są przyjmowane przez niego ze zrozumieniem.
Dlatego jestem ciekawy jak wybrnie PO z pułapki PiS i jak się zachowa przy głosowaniu wniosku o samorozwiązanie Sejmu, być może już w piątek. Gdyby okazało się, że Sejm się rozwiąże arogancja PiS może nie zostać niestety ukarana. Gdy stanie się inaczej niestety również. Nie wiem, czy PO jest na tyle zdeterminowana by złożyć wniosek o konstruktywne wotum nieufności z SLD, SO, LPR i PSL. Już raz nie zdecydowała się na ten krok, teraz również jest to mało prawdopodobne. Jedno jest pewne. Jeśli wniosek o samorozwiązanie nie przejdzie będzie to "wina" PO nawet jeśli zagłosuje za nim jak jeden mąż. Jeśli przejdzie to być może na zawsze straci szansę na “dobicie” najbardziej aroganckiej partii po 1989 roku...

poniedziałek, 20 sierpnia 2007

Patriotyzm, nacjonalizm, rasizm czyli nie tylko o terminologicznym pomieszaniu...

Tomasz Żuradzki musi być z siebie bardzo dumny. Jego tekst w GW rozbudził nie tylko w blogosferze namiętną dyskusję. Polemiki były ostre, padały w nich słowa jeszcze bardziej kontrowersyjne niż w tekście Żuradzkiego. Dobrym przykładem jest redaktor Warzecha, który spłodził dość “kuriozalny” tekst w salonie24. Okazało się, że Darfur obchodzi go tyle co zeszłoroczny śnieg i nie ma to nic wspólnego z patriotyzmem. Niedorzeczności było tam tak dużo, że wyraziłem na ten temat swoje zdanie w komentarzach. Niestety polemika przez sławnego redaktora nie została podjęta...
Osobiście uważam, że zmuszanie ludzi do przejmowania się losem np. Darfuru jest idiotyzmem. To właśnie próba narzucenia ludziom myślenia w sztucznych, nienaturalnych kategoriach. Przyznaję otwarcie: Darfur obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Ale nie ma to absolutnie nic wspólnego z patriotyzmem.
Pewnie darowałbym sobie wpis na ten temat, gdyby nie tekst na blogu 63 dni/63 lata, na który czasem zaglądam. Skłonił mnie on do przemyślenia na nowo czym jest współcześnie patriotyzm. Nie zgadzam się z zawartym w nim podziałem na dobry patriotyzm i zły nacjonalizm. Co nie znaczy, że roody102 nie ma racji, twierdząc, że z powodu braku dobrej definicji Żuradzki opisuje “wyimaginowaną problem, a nie realną sytuację”. Co więcej ma całkowicie rację oskarżając Żuradzkiego o ignorowanie faktu, że patriotyzm może oznaczać coś pozytywnego. Tak jak miłość do żony nie musi przecież od razu oznaczać niechęci do żon innych. Zgadzam się, że jest to tekst w dużej mierze ideologiczny ale ja akurat traktuję to jako zaletę a nie wadę. Nie mogę mu odmówić pewnej konsekwencji w myśleniu. Jednak nie sądzę by jego ukazanie się miało związek z walką z braćmi Kaczyńskimi. Może i jestem naiwny...
Grzechem pierworodnym młodego etyka jest brak dbałości o precyzję terminologiczną. Definicja patriotyzmu jaka wyłania się z jego tekstu dostrzega tylko jego złe cechy. Tyle tylko, czy możliwa jest w tym przypadku precyzja.
Moim zdaniem nacjonalizm i patriotyzm to dwie różne rzeczy. Dotyczą odrębnych sfer, które nierzadko na siebie nachodzą. Potocznie niestety stosowane są zamiennie co wprowadza cały ten zamęt. Nacjonalizm wcale nie musi być zły. To pewien rodzaj filozofii politycznej, której wątki znajdują odzwierciedlenie w programach zarówno partii prawicowych jak i lewicowych. To pewien sposób definiowania państwa. Nacjonalistami byli nie tylko Hitler i Mussolini ale również Piłsudski, Mickiewicz czy nawet Moczar. Państwa narodowe są właśnie wyrazem takiego sposobu myślenia. Dla nacjonalisty mniejsze znaczenie ma wspólnota polityczna, która zastępuje pojęciem narodu. Za podstawę więzi społecznych przyjmuje albo pochodzenie etniczne albo przynależność do określonej wspólnoty kulturowej czy politycznej. Instynktownie większość Polaków nie odmawia prawa do własnego państw nawet malutkim wspólnotom przyjmując milczące założenie, że każdy naród posiada prawo do własnego państwa. Oczywiście nacjonalizm może mieć brzydszą twarz. Niemniej czy nam się to podoba czy nie to właśnie “nacjonalistyczny” sposób legitymizacji władzy zastąpił feudalny.
Czym innym jest patriotyzm. Nie łączyłbym go z filozofią polityki. Patriotyzm jest nierozerwalnie związany z pojęciem ziemi, na której się żyje. Na więc jak zauważa Żuradzki wymiar geograficzny tylko inaczej niż on sądzi dotyczy znacznie mniejszego terytorium. Myślę, że niepotrzebni istnieje coś takiego jak polski patriotyzm, rozszerzanie tego pojęcia prowadzi do absurdu. Dlatego redaktor Warzecha może czuć się polskim patriotą a czasem nawet patriotą europejskim. Czy zatem ja mogę być patriotą światowym? Może zbyt wąsko ale ja bym ograniczył pojęcie patriotyzmu do znacznie mniejszego obszaru. Może gminy a może powiatu... Poczucie patriotyzmu musi moim zdaniem wykształcić się na podstawie realnych relacji i zdarzeń. Więzi między ludźmi muszą wynikać z ich wzajemnych kontaktów a nie przynależności do czegoś tak abstrakcyjnego jak naród. W innym przypadku patriotyzm staje się czymś dziwnym. Jeśli jest zdefiniowany szerzej to ma rację Żuradzki nie odróżniając go zasadniczo od nacjonalizmu. Bo faktycznie co za różnica czy dany człowiek mieszka po jednej czy drugiej strony granicy.
Opisując swoje racje red. Warzecha odwołuje się do Bocheńskiego. Jego zdaniem:
w okrutnej sytuacji ostatecznego wyboru człowiek najpierw ratuje swoich najbliższych, potem znajomych, potem krajanów, a na końcu innych ludzi w ogóle
Jest to sposób rozumowania raczej nacjonalisty niż patrioty. Ja kierowałbym się pewnie czym innym. Chętniej ratowałbym długonogą Japonkę niż spasionego gangstera ze złotym kajdanem spod Szczecina. Jeśli poprowadzić wywód zaprezentowany przez Warzechę do końca to czemu nie można zamienić “innych ludzi” na “braci Słowian, Europejczyków, białych, chrześcijan i pozostałych”. Wytyczanie takich sztucznych granic i abstrahowanie od jednostkowych uwarunkowań faktycznie jest trochę jak rasizm... Nie jest rasizmem ale schematy określającego “swojego” i “obcego” są bardzo podobne. Inny jest wyznacznik, determinizm rasowy zastępuje geografia (dla wielu pośrednio etniczność). Od stwierdzenia, że rasy są różne bardzo blisko do wskazania, które są lepsze i dlaczego.
Niestety nie jest tak łatwo, o pomocy nie zawsze decyduje pokrewieństwo. O tym czy ratujemy swojego brata czy przyjaciela decyduje sympatia i siła więzi z tymi osobami. Trudno o takie więzi z osobami, których się nie zna. Tragedia Darfuru może nas nic nie interesować o ile nic o niej nie wiemy. Zapoznając się z sytuacją tam panującą ludzie tam żyjący i umierający stają się nam coraz bliżsi i coraz bardziej chcemy im pomagać.
Zgadzam się z Tomaszem Żuradzkim, że należy na nowo przemyśleć ten rodzaj więzi jaki był dominujący w społeczeństwach plemiennych. Dla kogoś, kto mieszka w dużym mieście bardziej oczywiste się wydaje, że osoba mieszkająca na tej samej ulicy nie jest z tego powodu bardziej wartościową, od tej mieszkającej w innej dzielnicy. Może poza kibicami piłkarskimi ale tu również linie podziału nie przebiegają prosto i jednoznacznie. Zresztą warto również chyba przemyśleć sam nacjonalizm i pojęcie państwa narodowego. Nie tylko z powodu przemian wewnątrz samych społeczeństw ale również postępującej globalizacji, która wymusza pewną otwartość. Przykłady jakie podaje roody102 tylko mnie w takim myśleniu utwierdzają. Śpiewanie hymnu na Przystanku Woodstock świadczy moim zdaniem tylko o przemianach w naszej tożsamości. To co ją wcześniej determinowało, teraz stało się tylko dodatkiem. Nasza tożsamość przypomina coraz bardziej kod kreskowy. Bycie Polakiem jest cool tak jak bycie Niemcem czy Australijczykiem. Nie łączą się z tym przesadne emocje, taki po prostu jest fakt. Każdy przecież musiał się gdzieś urodzić a więc dlaczego z tego powodu należałoby być przesadnie dumnym? “fajnie jest być Polakiem” ale może jeszcze fajniej gdańszczaninem, pilotem czy homoseksualistą.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że patriotyzm definiowany tak wąsko jak uczyniłem to wcześniej bywa rzadko. Szkoda bo to tylko wywołuje definicyjny zamęt. Co więcej intuicyjnie już chyba patriotyzm związany jest z narodem. Jedynym powodem takiego sukcesu słowa “patriotyzm” jest skompromitowanie się pojęcia nacjonalizmu. I tylko tak mogę sobie wytłumaczyć galimatias w tekście Żuradzkiego...

sobota, 18 sierpnia 2007

Nunavut? - Nie Nunavik!!!

Muszę przyznać, że w pewien sposób podziwiam anglosasów. Potrafią rozwiązywać sprawy nie nie troszcząc się o pryncypia. Dzięki swojemu pragmatyzmowi przeprowadzane zmiany może trwają dłużej ale nie mają rewolucyjnego charakteru. Ale przez to są przeprowadzane mniej boleśnie. Jedną z takich "wielkich spraw" jest w Kanadzie samorząd dla ludności autochtonicznej. Póki co brak sensownych propozycji na kompleksowe rozwiązanie tej kwestii. Rząd jednak nie ogranicza się do wskazania niemożliwości działania ale stara się wychodzić na przeciw oczekiwaniom organizacji autochtonicznych.
Pierwszą taką inicjatywą na dużą skalę było wydzielenie z Terytoriów Północno Zachodnich Nunavutu. Teraz nowe ziemie zostaną przekazane Innuitom we władanie. Tym razem sprawa jest jednak bardziej skomplikowana bo cała operacja dotyczy nie zarządzanego przez Ottawę terytorium ale części prowincji i to nie byle jakiej bo Quebecu. Nunavik obejmie aż jej 1/3 powierzchni. Będzie podlegał jej władzom ale jednocześnie cieszył się dość daleko posuniętą autonomią. To w gestii władz Nunavik będzie szkolnictwo, podatki, służba zdrowia i lotniska. Co więcej 21-osobowe Zgromadzenie będzie mogło uchwalać własne prawo...
Na olbrzymim terytorium Nunavik żyje tylko 11 tys. Innuitów mieszkających w 14 osadach (nie śmiem określić ich miastami). Eksperyment z autonomią powinien się jednak udać zważywszy na olbrzymie bogactwa naturalne jakie się tam znajdują. Oficjalne powstanie Nunavik jest planowane na rok 2009. Pomysł na wydzielenie części terytorium Quebecu nie wszystkim się podoba. Może mieć to bowiem pewne znaczenie przy ewentualnym referendum niepodległościowym. Innuici raczej zagłosowaliby przeciw co mogłoby być pretekstem do odłączenia terytorium autonomii od Quebecu...

środa, 15 sierpnia 2007

O Bitwie Warszawskiej, I wojnie światowej i utylitaryzacji historii...

Pięknie zapowiada się ten świąteczny dzień w Warszawie. Słońce pięknie przygrzewa, aż się prosi by spędzić trochę czasu spacerując po Ogrodzie Saskim lub odkryć jakąś nową ścieżkę rowerową na Woli... Chyba pierwszy sposób jest lepszy do tego by pomyśleć chociaż przez chwilę o tym co się wydarzyło 87 lat temu. Bitwa Warszawska z pewnością była przełomem. Zapewniła nam niepodległość i odsunęła w czasie “dobrowolne” przyjęcie najbardziej postępowego ustroju w historii. To co najgorsze miało nadejść dopiero w 1945 roku... Nie wiem, czy dobrym sposobem uczczenia tego dnia jest powracanie do sposobów skompromitowanych zdawałoby się już do końca (nasz "napoleon" też musi przecież pokazać swoją "wielkość") czy też wykorzystywanie go do bieżących utylitarnych celów. Chwila zadumy wydaje się jednak jak najbardziej zasadna...
Świadomie nie napisałem o “Cudzie nad Wisłą” bo denerwuje mnie jak zasługi ludzkie stara się uzasadnić boskimi interwencjami. Zresztą takie określanie tej bitwy było lansowane przez endecję, która w ten sposób starała się odebrać chociaż część zasługi za to zwycięstwo Piłsudskiemu. Moja sympatia dla tego nurtu jest odwrotnie proporcjonalna do wzrostu byłego wicepremiera i ministra edukacji. I to nawet nie z powodu współczesnych, którzy do tej tradycji się odwołują...
Ale paradoksalnie nie o tylko o Bitwie Warszawskiej chciałem dziś napisać. Zawsze zastanawiało mnie dlaczego w Polsce tak bardzo małe zainteresowanie budzi I wojna światowa. Szczególnie w porównaniu z II. Zważywszy na skalę prowadzonych działań, liczbę ofiar i skutków jakie ona miała dla świata (dla nas przecież również) była ona przecież znacznie ważniejsza. To ona radykalnie zmieniła światowy ład. O ile II wojnę można określić jako próbę “opanowania świata” przez szaleńca to I wojna światowa była została wywołana przez zdawało się rozsądne rządy. Tym bardziej musi wydawać się intrygująca. To ona określiła wszystko to co się wydarzyło w XX wieku determinując takie a nie inne wydarzenia. Była końcem starego ładu, rewolucja nie dokonała się tylko w Rosji ale na całym świecie. We wszelkich możliwych dziedzinach: relacjach społecznych, polityce międzynarodowej, technice... Na nowo zdefiniowano czym mam być państwo, to I wojna światowa była ostatecznym końcem feudalizmu i początkiem nowoczesnych państw narodowych. Wszystkie te przewartościowania są jednak mało w Polsce podkreślane...
Nie znam szczegółowo programów szkolnych ale I wojna światowa nie zajmuje w nich nawet w połowie tak eksponowanego miejsca jak II wojna światowa. Co o tym decyduje? Wydaje się, że najważniejszym powodem są nasze narodowe kompleksy. W II wojnie mimo, że wciąż doznawaliśmy klęsk to jednak chociaż byliśmy w niej stroną.. Nasze mundury były widoczne na niemal wszystkich polach bitew. Dlatego sądzimy, że to była nasza wojna w przeciwieństwie do wydarzeń z lat 1914-1918. Szkoda, że tak się dzieje...
Bawiąc się jeszcze w dzieciństwie w wojnę na wakacjach u mojej babci kryłem się w okopach i czekałem na “wrogów”. Wykorzystywałem niewielki rów biegnący na skraju lasu. Później się dowiedziałem, że to część prawdziwych okopów z I wojny światowej... Niestety w szkole nie dowiedziałem się niczego na temat walk, które miały miejsce na terenie dzisiejszej Polski. Nie było nic o bitwie o Warszawę w 1914, o bitwie pod Łodzią i o późniejszym zdobyciu Warszawy przez Niemców. Nie było nawet danych o tym w jakim stopniu Polacy brali udział w tamtych wydarzeniach i jak przebiegała linia frontu. Ilu z nich walczyło, ilu straciło życie czy w jakim stopniu ucierpiały nasze miasta. Znacznie więcej informacji było o rozwoju sytuacji na froncie zachodnim...
Szkoda, że historię Polski zaczynamy od legionów Piłsudskiego i kształtowania się pierwszych ośrodków władzy na ziemiach polskich. Szkoda, że tak niewiele dowiadujemy się o nastrojach społecznych Polaków w czasie I wojny światowej i o tym jak się one zmieniały wraz ze zmianą sytuacji na froncie. Pamiętam, że w szkole miałem poczucie “czarnej dziury”. Nagle powstawało coś z niczego. Było powstanie styczniowe, później słów parę o rewolucji 1905 roku i niepodległość. Wiem, że dużo ciekawsze może wydawać się mówienie o tym co może być powodem do dumy niż szarymi, smutnymi czasami poprzedzającymi te wydarzenia...
W historii również to co spektakularne wydaje się ważniejsze. Dlatego pewnie tak chętnie rozprawiamy o powstaniach, wojnach i przewrotach. Zapominamy o rzeczach równie ważnych. Kto by się tam zajmował ludnością polską, która pozostała po niemieckiej stronie w wyniku przegranych plebiscytów gdy można cieszyć się z takiego triumfu jakim była Bitwa Warszawska. Niestety państwa narodowe potrzebują swojej mitologi a tą może zapewnić historia. Dlatego czasem trudno oddzielić ją od “wychowania obywatelskiego”, szczególnie w szkole. Ale to już temat na osobny wpis...

wtorek, 14 sierpnia 2007

Detektyw Monk czyli o starzeniu się...

Obejrzałem dziś detektywa Monka. Podoba mi się ten serial za klimat i inteligentne poczucie humoru. Oglądam go od momentu pojawienia się na naszych ekranach. Wtedy jeszcze nie zrobił takiej kariery jak teraz. Puszczany był wtedy na tvn7, w dość późnych godzinach nocnych. Teraz to co innego, wszystkie kanały biją się o to by go pokazać...
Dopadła mnie jednak smutna refleksja. Początkowe serie były jednak lepsze. Teraz formuła serialu zaczęła się niemal niezauważalnie ale jednak zużywać. Coraz więcej w nim rzeczy niezbyt świeżych. Nadal oglądam go z przyjemnością ale chyba scenarzystom zaczyna brakować pomysłów. A może to moja wina, rzeczy, które dotąd mnie śmieszyły spowszedniały.
Mam wrażenie, że podobnie jest z moim blogiem. Pierwsze wpisy, mimo że jeszcze nie tak dobre od strony formalnej mają w sobie dużo więcej życia, więcej w nich radości i wreszcie więcej mnie samego. Pomysły na wpis były oryginalniejsze, dobór tematów bardziej szeroki i zaskakujący. Czasem myślę, że to co najciekawsze zdążyłem już napisać.
Zresztą podobnie jest z samym życiem. Czuję jakbym już tylko realizował z mniejszym lub większym entuzjazmem wcześniejsze pomysły. Owszem robię to i owo i to nawet pewnie dużo lepiej ale brak mi świeżości. A może człowiek nie umiera z powodu chorób czy starości ale po prostu odchodzi, kiedy nie może wymyślić powodu dalszego istnienia. Bo ile można wciąż robić to samo nawet przy założeniu, że coraz lepiej...

poniedziałek, 13 sierpnia 2007

Ignatieff o polityce

Oglądając naszych polityków nie mogę pozbyć się wrażenia, że nasza demokracja cierpi na brak dobrej rekrutacji elit. Politycy, bo o nich chodzi, niczym nie różnią się od tych, którzy na nich głosują. Partie polityczne niestety nie potrafią wypełnić jednej ze swoich podstawowych funkcji jaką jest dobór odpowiednich ludzi na odpowiednie stanowiska. Dochodzi po prostu do podziału łupów. Nic dziwnego, że nasza klasa polityczna jest tak źle oceniana, nie tylko przez społeczeństwo ale co mnie bardziej interesuje przez intelektualistów. Życie w “demokracji zhunizowanej” jest bowiem szczególnie przykre dla tych, którzy są świadomi czym jest polityka w tym kraju.
W życiu publicznym język jest bronią na wojnie używaną z całkowitym brakiem wzajemnego zaufania. Liczy się tylko to, co mówisz, a nie, co myślisz. Polityka to świat obłąkanej dosłowności.
Wrażenie to nasiliło się we mnie po przeczytaniu tekstu Michaela Ignatieff'a w weekendowej GW (11-12.08.07). Niestety nie jest on dostępny w wersji elektronicznej (jest to przedruk z New York Times'a), więc mogę tylko zachęcić do sięgnięcia po papierowe wydanie lub odesłać do tekstu bez tłumaczenia na Globeandmail. Znawcy spraw kanadyjskich doskonale wiedzą kim jest Ignatieff, pozostałym śpieszę wyjaśnić, że był on kandydatem na lidera Partii Liberalnej. Ostatecznie przegrał wyścig mimo, że wydawał się prowadzić we wszystkich rankingach. Nie jest łatwe życie faworyta...
Roztropni przywódcy zmuszają się do wysłuchania w równej mierze zwolenników, jak i przeciwników działania, które planują. Nie zakładają, że dobre intencje zapewniają im równie dobre skutki. Nie zakładają, że wiedzą wszystko, co powinni wiedzieć. Jeśli władza degeneruje, degeneruje ów szósty zmysł samoograniczenia, z którego bierze się rozwaga.
Tekst Ignatieff'a polecam wszystkim zarówno tym, którzy na politykę patrzą z pozycji badacza jak i uczestnika. Zawarte w nim rozważania mimo, że dotyczą kwestii raczej amerykańskich i kanadyjskich mają uniwersalny charakter. Sporo w nim refleksji na temat współczesnej polityki. Są one tym bardziej ciekawe, że Ignatieff jest nie tylko niespełnionym jak na razie politykiem ale również intelektualistą, politologiem zajmującym się historią idei o utrwalonej pozycji w świecie akademickim. Myślę, że właśnie z tych powodów tekst jest szczególnie autentyczny i wart polecenia. Międzyczasie wyobrażam sobie Andrzeja Leppera opowiadającego ze swadą o różnicach w podejściu do polityki między Machiavellim a Constantem. Przekomiczne...

sobota, 11 sierpnia 2007

Płacz nad rządem najlepszym od 16 lat...

Przez parę ostatnich dni raczej nie śledziłem na bieżąco polityki. Nawiedziły mnie (to idealne określenie) dwie małe panie (3 i 4,5 lat) i to one skutecznie wypełniały cały mój czas. Zamiast przeglądu prasy i oglądania tv spacery na plac zabaw. Muszę przyznać, że to bardzo ciekawe doświadczenie (chociaż nie takie wcale nowe). Wbrew temu czego można by się spodziewać po feminizującym się społeczeństwie, zazwyczaj byłem tam jedynym mężczyzną. Panowie wcale nie składają broni i zgodnie z tradycyjnym podziałem ról albo polują albo zostawiają opiekę nad potomstwem swoim samicom (jakkolwiek to strasznie brzmi). Było tylko paru dziadków ale “pod opieką” swoich pań... Międzyczasie jednak udawało mi się coś niecoś zobaczyć i przeczytać.
Muszę przyznać, że wbrew temu co głoszę od początku może jednak do przyśpieszonych wyborów dojść. Podawana jest nawet przybliżona data – 21 października. Ja tam swoje jednak wiem i wcale nie wykluczam, że w ostatniej chwili jednak wybory zostaną przełożone. Tak jak napisałem nie tak dawno, wybory są nie na rękę niemal wszystkim. Jeśli one jednak się odbędą to tylko dlatego, że sytuacja może to na partiach politycznych wymusić. Szczególnie na PiS, który przy podejmowaniu decyzji nie będzie się kierował strachem przed utratą subwencji ale raczej przed utworzeniem komisji sejmowej badającej akcję CBA. Nie bardzo wiem, dlaczego PO za cenę przyśpieszenia wyborów rezygnuje z dobicia PiS. Tym bardziej, że jest to wręcz podręcznikowy przykład zasadności dla powołania komisji śledczej... Doskonale za to rozumię SLD, które wyborów nie chce. Upadek PiS to może wzmocnienie PO ale i uczynienie z SLD jedynej realnej alternatywy. Warto zaczekać. Być może tego obawia się PO i Jan Rokita, który chciałby jeszcze współpracy po wyborach z PiS. Czas jednak zrozumieć panowie i panie z PO, że aktualna sytuacja w Polsce to anomalia. Istnienie dwóch silnych partii prawicowych i słabej lewicowej jest szalenie rzadkie...
Wydarzenia ostatnich tygodni są zwieńczeniem wcześniejszych dokonań “władzy najlepszej od 16 lat”. Uwidaczniają w sposób niezwykle sugestywny sposób myślenia o państwie i o polityce. Niestety sposób bardzo archaiczny i autorytarny. Co więcej nawet najwięksi zwolennicy PiS mogą się przekonać z jakimi ludźmi mają do czynienia. Aż roi się w tej partii od karierowiczów, małych “napoleonów”, zaślepionych władzą bufonów i megalomanów. Przy tym niekompetentnych, próżnych i małostkowych. Nawet najwięksi z nich jak minister Ziobro ukazują swoją “prawdziwą twarz”. Sprawa przecieku pokazuje jak wyglądają relacje na szczytach władzy. Powołanie komisji śledczej mogłoby tylko jeszcze bardziej uwidocznić jak bardzo niekompetentna i groźna dla państwa jest ekipa rządząca. Dlatego uważam, że PiS zrobi wszystko by nie powtórzyć błędu SLD i nie dopuścić do jej powstania. Nawet za cenę rezygnacji z władzy.
Jednak optymizm niektórych mediów i polityków jest przedwczesny. Wyśmiewana przez wszystkich oferta LPR dla mnie jawi się jako pewna alternatywa dla PiS. Chęć pozostania przy władzy może przeważyć jeśli tylko uda się całą sprawę z akcją CBA wyciszyć. Spotkanie Tuska z Kaczyńskim nie jest dla mnie przełomem. Wszyscy wiemy, że karty rozdaje Jarosław Kaczyński i o tym, że nie zawsze zgadza się on ze swoim bratem... Postawione pod murem przystawki mogą się jeszcze złamać. Tym bardziej, że początek kampanii może być dla PiS bardzo bolesny. Nie tylko opozycja ale i współkoalicjanci już się o to postarają. Dlatego może jeszcze warto pograć na przeczekanie. Dlatego należy jeszcze przegłosować parę ustaw, zobaczyć jak się zachowa SLD... Z drugiej strony mając "pakt o nieagresji" z PO może warto przeprowadzić wybory jak najszybciej by zminimalizować straty. A może przygotować się na oba scenariusze. Zawsze winę za niepowodzenie można zwalić na Platformę, bo przecież znana jest ona z wiarołomności.
Zaskakujące jest to, że język PiS jest wyjątkowo dziś stonowany. Nie ma nawet próby wywołania czegoś dla odwrócenia uwagi od tego co się dziś dzieje. Może wynika to z tego, że nikt z PiS nie spodziewał się kontrataku Kaczmarka a może podziały w samym PiS są już tak duże, że uniemożliwia to skuteczną kontrakcję. Sam nie wiem...
Po raz chyba pierwszy czekam z niecierpliwością na sondaże przeprowadzone już po wyrzuceniu z rządu Kaczmarka. Dla mnie pocieszające jest to, że nawet tacy publicyści jak Michał Karnowski wieszczą koniec projektu IV RP. To dowód, że w powszechnej świadomości następuje pewien przełom. Ludzie coraz powszechniej zaczynają rozumieć, że rządząca ekipa “się skończyła” i czas na zmiany. Nawet sympatycy PiS zaczynają być chyba tego świadomi. Nawet jeśli nadal będą popierać “swoją” partię to już bez przekonania w sukces. A bez wiary w polityce, zresztą podobnie jak w życiu nie da się wiele osiągnąć.
Podzielam jednak obawy Tomasza Wołka wyrażone w Dzienniku w ubiegły weekend. “Trup IV RP” może jeszcze być skutecznie reanimowany przez PO co byłby nieszczęściem dla Polski. Stać się może tak wtedy, gdy po wyborach powstanie wymarzony przez wielu POPiS. Zgadzam się nim, że to nie nieudolność PiS doprowadziła do takiej a nie innej sytuacji w Polsce ale zła diagnoza. Zakończę więc jak konserwatysta – każda rewolucja niesie zagrożenie, również ta moralna początkowo proponowana przez PO a później podchwycona przez PiS. Mam nadzieję, że następny rząd (kiedy by nie powstał) zajmie się rządzeniem krajem a nie wprowadzaniem w sposób mniej lub bardziej nieudolny nierealnych projektów.

piątek, 3 sierpnia 2007

Amerykanie też imigrują...

Sympatyków LPR uspokajam, Amerykanie na cel swojej imigracji nie wybierają Polski. Nie grozi nam więc zalew wszelkiego lewactwa, niezadowolonego z “najlepszego od 16 lat” prezydenta Busha. Jak pokazują badania przeprowadzone przez ACS wśród imigrujących najwięcej jest osób dobrze wykształconych, którzy za granicą mają po prostu nieco lepsze widoki na karierę. Po raz drugi uspokajam tym razem nieco szerzej zwolenników istniejącej koalicji (najlepszej od 16 lat) nie grozi mam najazd butnych i aroganckich wykształciuchów, którzy zawsze wszystko wiedzą najlepiej. Badania dotyczą tylko imigracji Amerykanów do Kanady. Kto by pomyślał, że z raju też można chcieć wyjechać.
Kanadyjczycy się cieszą bo do ich kraju przyjechało w 2006 roku 10 942 osób zza ich południowej granicy. Najwięcej do Ontario a potem Kolumbii Brytyjskiej i Quebecu. To wynik całkiem niezły, zważywszy, że w porównaniu z rokiem 2002 liczba Amerykanów przyjeżdżających do Kanady wzrosła dwukrotnie. Na nas pewnie nie robi to wrażenia ale czego można się spodziewać po kraju z którego wyjeżdża rocznie pewnie z pół miliona obywateli... Radość wśród Kanadyjczyków jest tym większa, że większość z nich jest doskonale wykształcona. Mają więc Kanadyjczycy odrobinę satysfakcji bo przez lata to USA “wykradało” im najlepiej wykształconych obywateli. Zresztą nie tylko, kto śledzi chociażby rynek muzyczny czy filmowy ten pewnie zauważył mnogość Kanadyjczyków, którzy dla swojej kariery musieli ruszyć na południe. Zważywszy, że Kanada to kraj o olbrzymim terytorium i stosunkowo małej liczbie ludności (32 852 849 – stan na kwiecień 2007) imigracja do Stanów zawsze była dla tego państwa istotnym problemem. Już w XIX wieku liczne rzesze imigrantów przyjeżdżały do brytyjskiej Kanady tylko po to by ruszyć dalej na południe. A przecież wciąż istnieją w tym kraju miejsca aż się proszące o zaludnienie, szczególnie w prowincjach preryjnych. Temu zresztą służy dość skomplikowana polityka imigracyjna jaką prowadzi Kanada, polegająca np. na uzależnianiu przyjęcia imigranta od zamieszkania na “wsi” i uprawie niemal podarowanej przez rząd ziemi.
Radość Kanadyjczyków jednak nie jest do końca uzasadniona. Nadal więcej osób wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych niż stamtąd przyjeżdża. W 2006 roku ubytek netto to 12 971 osób. Nieco mniej niż w roku poprzednim ale nadal przecież to liczba większa od liczby imigrujących ze Stanów. Nie podam więcej danych statystycznych, bo jak sugerują niektórzy robię to za często. Zainteresowani nich po prostu wejdą na strony ACS i przeczytają sobie raport. A swoją drogą szkoda, że nie ma w nim za dużo o przyczynach takich zachowań. Sam byłbym ciekawy na ile decydują o tym czynniki ekonomiczne a na ile polityczne. Dla Amerykanów, którym się wydaje, że nie istnieje nic poza USA nawet wyjazd na stałe do nieodległej Kanady musi być sporym wyzwaniem...

środa, 1 sierpnia 2007

Na co zasługują Polacy czyli nie tylko o dobrym rządzie

Słuchając polityków opozycji można dojść do wniosku, że spadła na nasz kraj co najmniej trzynasta plaga egipska. Nie bardzo wiadomo co jest przyczyną tej strasznej kary, jedno jest jednak pewne: obalenie faraona i nowe wybory z pewnością ułagodzą rozgniewanego Boga/bogów i znów zaczniemy żyć w kraju mlekiem i miodem płynącym... O tym, że Polacy zasługują na więcej słyszę z ust polityków SLD w równym stopniu co PO. Zdaję sobie sprawę, że to tylko taki zwrot retoryczny, który z jednej strony jest ukłonem w stronę elektoratu, a z drugiej zdejmuje odium odpowiedzialności za to co się teraz dzieje w kraju ze społeczeństwa. Ja jednak nie startuję w wyborach i o poklask wyborców zabiegać nie muszę. Mogę więc nawet wykrzyczeć, że Polacy nie zasługują na nic więcej. Sami zgotowali sobie ten los, dokonali takich a nie innych wyborów i powinni teraz wziąć za to odpowiedzialność. To nie politycy są źli i głupi (nawet jeśli to mniej ważne) ale ludzie, którzy przyczynili się do ich wyboru.
Aktualnie nie można już zwalać winy na ościenne mocarstwa, kiepską sytuacje międzynarodową czy perfidię mniejszości narodowych. Polacy mogą sami decydować o kierunku rozwoju naszego kraju. Niestety nie chcą tego robić... Licząc wybory do Sejmu od roku 1991 do 2005 średnia frekwencja nieznacznie przekroczyła 46%. Ostatnio ledwie przekroczyła 40%. Nieco lepiej jest w wyborach prezydenckich ale i tak 50,99% w drugiej turze w 2005 roku nie robi wrażenia. Jeszcze gorzej jest w wyborach samorządowych czy wyborach do parlamentu europejskiego (20,9%). Nie rozumie więc narzekań znacznej części naszego społeczeństwa. Zostając w domu i nie głosując pozbawiają się możliwości krytykowania obecnej ekipy. Nic dziwnego, że przy tak dużej absencji do władzy doszły partie ekstremistyczne, których miejsce jest na marginesie sceny politycznej a nie w jej głównym nurcie. Dotyczy to również w pewnym stopniu PiS, który jak na warunki europejskie (nawet jeśli ograniczymy się do naszego regionu) jest partią dość skrajną. Należałoby sobie zatem zadać pytanie, czy polskie społeczeństwo aż tak bardzo się zradykalizowało czy może jest inny powód zaistnienia tego układu rządzącego. Obserwując frekwencję o żadnej radykalizacji moim zdaniem nie można mówić. Na PiS zagłosowało 10,54% uprawnionych co jest wynikiem niewiele lepszym od tego jaki uzyskuje we Francji Front Narodowy. Co więcej głosując na PiS i przystawki spora część wyrażała dezaprobatę do rządzącej wcześniej ekipy. Zastanawiający jest przepływ elektoratu z SLD na PiS. Niestety nie jesteśmy stabilną demokracją i wyborcy często zachowują się jak zdradzona kochanka. Gdy nie otrzymują tego czego chcą odchodzą do tego, który im obiecuje najwięcej. Powielają ten sam błąd w nieskończoność w naiwnym przekonaniu, że wreszcie znajdzie się ideał... Krótko mówiąc elektorat się nie radykalizuje, on wybiera po prostu kogoś innego w nadziei na poprawę sytuacji. Kompromitacja lewicy doprowadziła, że wielu zagłosowało na partię najbardziej wyrazistą nie zważając za bardzo na jej program (zresztą jaki program). Któż z nas nie jest za ściganiem aferzystów, efektywnym wymiarem sprawiedliwości czy dochodzeniem do prawdy historycznej. Smutne jest jednak to, że stało się to dla nas priorytetem i co więcej znaczna część elektoratu uwierzyła, że PiS jest to w stanie zrealizować... Nie mam jednak do nich o to w sumie pretensji. Mogę ponarzekać co najwyżej na jakość kształcenia w naszym kraju i spróbować zrozumieć przyczyny ich wyborczych decyzji...
Nie mogę jednak ukryć irytacji w przypadku ludzi świadomie rezygnujących z udziału w wyborach. Oczywiście nie wszystkich, nawet ja nie chciałbym do urn zapędzać na przykład anarchistów. Mam na myśli takich, którzy nie idą bo im się nie chce, bo uważają, że nie jest to ważne a potem stają w roli ostatnich sprawiedliwych grzmiących na “głupków”, którzy wybrali tak a nie inaczej. Odpowiedzialność za to co się dzieje spoczywa również na nich...
Oczywiście elity polityczne zrobiły dużo by zniechęcić społeczeństwo do udziału w wyborach. PiS jest tu w swoich działaniach nad wyraz skuteczny. SLD zrobiło równie dużo, przy czym chyba nie były to działania celowe. Co do działań PiS mam sporo wątpliwości, bo mniejsza frekwencja sprzyja partii braci Kaczyńskich. Ciągły atak na elity prowadzi do “wyrzynania” autorytetów i skutkuje poszukiwaniem nowych, takich na miarę Andrzeja Leppera i Stanisława Orzechowskiego. Projekt IV RP jest dla mnie tylko metodą na zastąpienie dotychczasowych ludzi nowymi, nie związanymi z III RP, czyli po prostu naszymi. Tyle tylko, że oferta PiS jest nad wyraz miałka. Nie przedstawia nowej jakości, to wciąż ludzie III RP czy wręcz PRL jak chociażby minister Wojciech Jasiński. Dla mnie więc projekt IV RP to krok w tył. Agresywna kampania wszczęta przez PiS a mająca na celu eliminację przeciwnika bez względu skutki jakie to będzie miało w przyszłości skutkuje jeszcze większym zniechęceniem społeczeństwa polityką. Uzyskanie frekwencji przekraczającej 40% w wyborach w 2009 roku może okazać się niemożliwe.
Datę tą podaję nieprzypadkowo. Nadal uważam, że na wcześniejsze wybory nie ma co liczyć. Zdanie mogę zmienić dopiero we wrześniu po tym jak zbierze się Sejm. Teraz wszystko to co do nas dociera nic nie znaczy. Decyzje zapadną dopiero wtedy, teraz możemy obserwować co najwyżej skuteczność (lub nie) taktyki poszczególnych partii politycznych a precyzyjniej ich liderów. Przedterminowe wybory są tylko jednym z możliwych rozwiązań i to wcale nie najbardziej prawdopodobnym (mają one sens dopiero gdzieś za rok). Co więcej uważam, że nie ma wystarczających przesłanek do ich przeprowadzenia. Demokracja przedstawicielska polega na tym, że oddaje się swoim reprezentantom władzę na okres całej kadencji i tylko w sytuacjach nadzwyczajnych powinno dochodzić do jej skrócenia. PiS przyzwyczaił mnie już do swojego sposobu uprawiania polityki i to co się teraz dzieje nie ma w sobie niczego nadzwyczajnego... Moim zdaniem nie mamy więc prawa do “dobrego rządu” jak chce tego opozycja. Musimy wziąć wszyscy odpowiedzialność za to co się stało w 2005 roku i zacząć już coś robić by nie doszło do powtórki. Szczególnie zastanowić się nad tym, co zrobić by ludzie poszli zagłosować.
Sam zaczynam zastanawiać się nad wprowadzeniem obowiązku wzięcia udziału w wyborach. Skoro jest to możliwe w Australii, Holandii czy Belgii to dlaczego nie u nas. Zasadniczo od zawsze byłem przeciwny temu pomysłowi ale coraz bardziej zaczynam się ku niemu skłaniać. Przymus wyborczy być może byłby skutecznym sposobem na edukację demokratyczną naszego wciąż przyzwyczajonego do autorytarnych form uprawiania polityki społeczeństwa. Z jednej strony być może byłoby to niebezpieczne, gdyby do urn poszło wielu “ignorantów” nie mających pojęcia o polityce. Z drugiej jednak byłaby to pretekst by się o niej dowiedzieli czegoś więcej... Zmiana mentalności trwa niestety całe pokolenia. Osiągnięcie podobnej frekwencji do tej w państwach zachodnich może mieć miejsce po mojej śmierci. Może więc zastosowanie dodatkowego czynnika dyscyplinującego nie jest takim złym rozwiązaniem. Przecież również demokracja w naszym kraju nie jest wyrazem nastających po sobie doświadczeń ale projektem “narzuconym” nam przez elity i cierpliwie realizowanym po 1989 roku (po 1918 przecież się nie udało). Kiedy zdamy sobie sprawę z faktu, że demokracja to nie sposób wyłaniania rządu ale zestaw pewnych wartości, które w naszym kraju nie są wcale takie oczywiste łatwiej będzie nam zrozumieć uzasadnienia przymusu wyborczego.