niedziela, 21 grudnia 2008

Przedświąteczne refleksje o blogowaniu...

Wraz ze zbliżaniem się końca roku zaczynam odczuwać coraz większe zmęczenie. Wiem, to trochę irracjonalne. Z doświadczenia wiem, że styczeń to jeden z najmniej przyjemnych miesięcy w roku. Nie ma takich atrakcji jak w grudniu a nadzieja na wiosnę jeszcze nawet nie kiełkuje w sercu. Ale znów wybiegam w przyszłość... Zmęczenie ma to do siebie, że nie jest łatwo zmobilizować się do działania. Zazwyczaj pomaga „głaskanie po główce” i słowa zachęty. Tak odbieram maile, które dostaję od czasu do czasu z propozycją zarabiania na mojej radosnej blogowej twórczości. Najbardziej podoba mi się oczywiście początek, w którym pada zawsze sporo ciepłych słów o mojej Enklawie. Czuję się wtedy jakbym zwędził w sklepie lizaka. Cieszę się bo już myślę o przyjemności jaką przyniesie mi jego konsumpcja ale jednocześnie gdzieś w tyle głowy pojawiają się wątpliwości i wyrzuty sumienia...
Naszą czujną policję zapewniam na wszelki wypadek, że lizaków w sklepach nie kradnę. Namierzanie mojego numeru IP jest całkowicie nieuzasadnione. Nie umieszczam również na blogu reklam, czemu wydawało mi się dawałem wielokrotnie wyraz. Częściowo robię to z obawy o moją dziewiczą duszę, na którą czyha zepsuty Babilon. Głównie wynika to jednak z mojej niechęci do ograniczania się. Cenię sobie wolność, nawet jeśli wyraża się ona w niepublikowaniu czy doborze całkowicie nieatrakcyjnych dla czytelników tematów. Wklepując na bloga przez godzinę najnowsze wieści z Kanady nie chcę zastanawiać się jaki mój nowy tekst wygeneruje ruch. W sposób całkowicie zamierzony nie chcę być profesjonalny i ukierunkowany na sukces. To co robię ma sprawiać mi przyjemność, wszystko inne jest wtórne.
Skomercjalizowanie bloga odwraca proporcje. A ja nie wiem czy potrafię przymilać się do czytelników, przynajmniej robić to w sposób szczery. Moja mizantropia i introwertyczność nie sprzyja temu. A nieco idealistycznie zakładam, że robienie nieszczerych rzeczy nie ma sensu... Już wyobrażam sobie, jak „pęcznieję” i się nadymam. By mnie poważnie traktowano wstawiam na bloga jakąś łacińską sentencję, mądrą rzecz jasna bo nie wymyśloną przeze mnie. Podpieram się cytatem z jakiegoś czcigodnego nieboszczyka, nazwą uczelni lub dotychczasowymi osiągnięciami ( do moich najokazalszych należy wygrana w tenisie stołowym z mistrzem dywizji oraz drugie miejsce w turnieju o puchar wójta w piłce nożnej więc nie podskakujcie czytelnicy szanowni). Tak uzbrojony muszę wzbudzać posłuch, tym bardziej, że codziennie przeglądam fora by znaleźć temat wywołujący największe kontrowersje. A potem już tylko teksty komercyjne na zlecenie, rozreklamowane niezależnie od tego czy są dobre czy nie...
Wizja sławy i pełnej kieszeni (miedziaków:)) mami ale nie na tyle by o tym poważnie myśleć. Nawet teraz, kiedy kryzys sieje spustoszenie na świecie a ja rozglądam się za pracą. Dlatego dziękuję za miłe słowa o mojej Enklawie ale z propozycji korzystać nie zamierzam. Tak jak teraz jest dobrze. Nawet jeśli pojawiają się kpiące głosy co do mojego blogowania. Jeden z moich znajomych, którego nieopatrznie do Enklawy zaprosiłem z ironią ocenił, że mam szansę odnieść tak samo spektakularny sukces jak TVP Kultura. Mile połechtał tym moje ego, pewnie trochę wbrew swoim intencjom.
I na koniec trochę ogłoszeń parafialnych. Po pierwsze zmienił się trochę wygląd bloga. Mam nadzieję, że nowy design nikogo nie irytuje. Miałem już trochę dość starego i muszę przyznać, że teraz blog jest dużo lepiej przystosowany do wciąż wydłużających się wpisów...
Po drugie zacząłem swoje teksty publikować na redakcja.pl. Na razie jest to miejsce dość elitarne co dla mnie akurat nie jest zarzutem. Dzięki temu unikam komentarzy w stylu „ale i tak jesteś głupi a pod twoim brzuszyskiem ukrywa się mizerny kutasik”. By nie być posądzony o plagiat to ta druga część o brzuszysku i ukrywaniu się to fragment "arcydzieła" Bronisława Wildsteina. 
I tak zręcznie przechodzę do tego co po trzecie. Zdecydowałem się już nie umieszczać tekstów na salonie24. O powodach pewnie coś skrobnę w pożegnalnym wpisie, jak będę miał czas i ochotę...
I na koniec najważniejsze. Zbliżają się święta i nawet jeśli się ktoś bardzo stara to nie może tego faktu nie zauważyć. Dlatego życzę wszystkim by spełniły one wasze oczekiwania, podobnie zresztą jak Nowy Rok. I proszę nie zarzucać mi, że tak minimalistyczne składam życzenia bo na to jakie Wasze oczekiwania będą to ja już wpływu nie mam...

sobota, 6 grudnia 2008

Kryzys polityczny w Kanadzie, czyli Stephena Harpera rozpaczliwa walka o przetrwanie...

Media czasem potrafią wywołać stan przedzawałowy. Oglądając sobie dziś jak Pan Bóg przykazał TVP INFO nawet nie dlatego, że to politycznie poprawne ale ze zwykłego skąpstwa bo do szału mnie doprowadza myśl, że abonament płacę za nic przeczytałem na pasku sensacyjną informację: Kanada: Premier Harper zawiesił parlament. Od razu zapachniało czymś co przypomina nam mieszkańcom kraju nad Wisłą stan wojenny. Gdy uspokoiłem się trochę a krew odpłynęła z mózgu na tyle, że mogłem znów w miarę normalnie myśleć zrozumiałem, że jednak płacę za nic. Zdaję sobie sprawę, że ograniczona ilość znaków wymusza uproszczenia ale w tym przypadku trochę przesadzono. Zawieszony nie został parlament a tylko jego sesja (do końca stycznia) i nie zrobił tego premier Stephen Harper ale gubernator Michaëlle Jean. I dlaczego podano tą informację dopiero dziś skoro decyzja zapadła już 4 grudnia...
Zawieszenie sesji parlamentu w Ottawie to nie początek „rewolucji” ale kolejna odsłona kryzysu jaki trawi kanadyjski system polityczny od dawna. Gdybym miał szukać źródeł wskazałbym na rok 1982 i przyjęcie wbrew woli Quebecu Aktu Konstytucyjnego. Od tamtej pory podejmowane są co jakiś czas próby zreformowania federacji w taki sposób by ta francuskojęzyczna prowincja go zaakceptowała. Oczywiście wszystkie nieudane. W polityce skutkowało to daleko idącym przemianom na scenie politycznej. Przełomowy okazał się rok 1993, kiedy to konserwatyści zniknęli niemal z Izby Gmin a rolę Oficjalnej Opozycji JKM przejął separatystyczny Bloc Québécois. Tak długo jak prawica była rozbita rządy bez problemów sprawowała Partia Liberalna. Zjednoczenie konserwatystów w grudniu 2003 roku doprowadziło do zablokowania się systemu. Od wyborów w 2004 roku (trzy razy) nie udało się wyłonić rządu większościowego. I nic nie wskazuje na to by w najbliższej przyszłości było to możliwe. Wobec w miarę wyrównanego poparcia dla dwóch największych graczy oraz istnienia silnego regionalnie Bloku Quebeckiego Kanada zdaje się skazana na rządy mniejszościowe...
Zamieszanie w ostatnich dniach jest pokłosiem tej niestabilności. Rząd Harpera obejmując władzę po raz pierwszy dogadał się z Blokiem i tylko dzięki temu uzyskał akceptację w Izbie Gmin. Tym razem się to nie udało. Nic więc dziwnego, że premier Harper nie spieszył się z przegłosowaniem wniosku o wotum zaufania. Wychodził ze słusznego skądinąd założenia, że największy konkurent jest rozbity po wyborczej klęsce i nie będzie dążył do wyborów. Wydawało się również, że Blok w końcu jednak udzieli poparcia bo przecież może na tym tylko zyskać...
Stało się jednak coś niespodziewanego, bez precedensu w historii Kanady. Dwa ugrupowania opozycyjne Partia Liberalna i Nowa Partia Demokratyczna dogadały się między sobą co do koalicji. Uzgodniły, że chcą stworzyć rząd na 30 miesięcy a koalicja nie będzie miała tylko charakteru parlamentarnego ale również rządowy. W nowym gabinecie Liberałowie mieliby osiemnastu ministrów a NDP sześciu. Niezwłocznie zaczęły przygotowywać wspólny projekt, który byłby podstawą dla polityki wspólnego rządu. Co więcej udziałem w rządzie zainteresowani są również Zieloni, którym mimo milionowego poparcia nie udało się wprowadzić swoich przedstawicieli do Izby Gmin. Elizabeth May rozmawiała nawet o tym z liderem Liberałów. Stéphane Dion zasugerował, że mogłaby on uzyskać miejsce w Senacie co otwierałoby jej drogę do ministerialnych funkcji...
Koalicja powstała w ten sposób i tak łącznie miałaby mniej mandatów (77 + 37) niż Torysi (143). Bez poparcia separatystów (49 mandatów) nie miałaby więc szans na przegłosowania wotum zaufania dla swojego rządu. Nic więc dziwnego, że bardzo szybko rozpoczęło się sondowanie Bloku. Ku zaskoczeniu premiera Harpera separatyści zgodzili się wesprzeć koalicję Liberałów i NDP. Co prawda ograniczył swoje poparcie tylko do głosowania nad wotum zaufania oraz przegłosowania budżetu i mowy tronowej w innych sprawach deklarując pełną swobodę ale sprawiło to, że koalicja uzyskała większość. Nowo powstały rząd miałby również istnieć o rok krócej niż to zakładała umowa między koalicjantami bo tylko do czerwca 2010 roku. Sytuacja jest więc niezwykła, jeden rząd mniejszościowy nie zdobywa zaufania Izby Gmin, za to pojawia się szansa na następny również nie posiadający większości. I do tego koalicyjny. Na szczeblu federalnym pierwszy od I wojny światowej, chociaż ja osobiście nie chciałbym porównywać obu przypadków. Ciekawszy już wydaje się przykład Saskatchewan gdzie po wyborach z 1999 roku została utworzona formalna koalicja między rządzącą dotąd NDP a Partią Liberalną.
Winny całemu zamieszaniu moim zdaniem jest premier Harper. Za długo zwlekał z przegłosowaniem wotum zaufania. Przełożenie głosowania 28 listopada na 8 grudnia było bezpośrednim powodem podjęcia rozmów partii opozycyjnych o koalicji. Do tego był zbyt mało elastyczny, proponowane przez niego sposoby radzenia sobie z kryzysem, który przelewa się powoli przez amerykańską granicę były bardzo kontrowersyjne dla pozostałych partii. To właśnie one były powodem dla których separatyści nie poparli rządu Torysów. Od działań zmierzających do uzyskania wotum zaufania gorsza była tylko reakcja na wieść o dogadaniu się koalicji z separatystami. Minister Finansów Jim Flaherty komentując zawartą umowę stwierdził, że to „pakt z diabłem”. Ataki na Blok przypuszczane przez konserwatystów mają bardzo ostry charakter. Premier Harper w swojej furii zarzucił koalicji, że poprzez swoje działania „zdradza najlepiej pojęte interesy państwa”. W swojej krytyce konserwatyści nie są za bardzo wiarygodni, bo to przecież oni jako pierwsi podjęli z nimi współpracę. Co więcej dziennik „Globe and Mail” dotarł do informacji, że już w roku 2000 istniały plany koalicji Canadian Alliance (protoplasta Partii Konserwatywnej) z separatystami. Na wiarygodności cierpi również premier Harper, który w 2005 roku komentując przekładanie przez Paula Martina głosowania nad wotum zaufania mówił o „gwałceniu fundamentalnych konstytucyjnych wartości leżących u podstaw naszej demokracji”.
Tak bezpardonowy atak na Blok Quebecki nie jest rzeczą mądrą. Bezpośrednim tego skutkiem już jest mobilizacja zwolenników niepodległości przed wyborami do legislatury prowincjonalnej w Quebecu, które odbędą się już w poniedziałek. Tak ostry język nie przysporzy również poparcia torysom w tej francuskojęzycznej prowincji. Trzeba pamiętać, że wybory do Izby Gmin są bardzo realnym sposobem zakończenia tego konfliktu. Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że nawet jeśli udałoby się konserwatystom je wygrać to ponownie nie zdobędą większości. Znów będą musieli szukać poparcia u separatystów z Bloku Quebeckiego a ci są pamiętliwi...
Dużo zależy dziś od pani gubernator Michaëlle Jean. Najprawdopodobniej da czas torysom na szybka pracę nad budżetem do końca stycznia. Potem będzie już tylko mogła albo rozpisać nowe wybory albo powierzyć misję tworzenia nowego rządu liderowi Liberałów. Coś mi mówi, że ta pierwsza możliwość jest bardziej prawdopodobna chociaż od ostatnich wyborów upłynęło niewiele czasu... Koalicja, mimo iż jest praktycznie bezsilna w tej chwili z pewnością nie dopuści do przegłosowania rządowi Stephena Harpera wotum zaufania. Nie przy tym stanie emocji... Michaëlle Jean może również zdecydować się na dopuszczenie do głosowania nad wotum zaufania dla rządu Harpera już w poniedziałek. Ale to chyba najmniej realny scenariusz, za to najbardziej chyba pożądany dla Stéphane Diona. Przeciągający się kryzys zapewne spowoduje, że konwencja Liberałów zbierze się dużo wcześniej niż w maju i wybierze nowego lidera. Wtedy to on stanie się kandydatem do objęcia funkcji premiera...
Decyzja Michaëlle Jean o zawieszeniu sesji parlamentu jest kontrowersyjna i mocno kontestowana. Nie tylko przez opozycję ale również wielu konstytucjonalistów. Podobne wątpliwości miały ostatnio miejsce za czasów gubernatora Byng'a w 1925 roku. Wtedy wbrew większości powstał gabinet Arthura Meighen'a. Przetrwał tylko do pierwszego głosowania. Wtedy jednak rządy mniejszościowe stanowiły wyraz chwilowego rozchwiania, po którym jednak wszystko wracało do normy. Dziś wybory w jednomandatowych okręgach wyborczych już nie gwarantują stabilności. Wygląda na to, że kanadyjski system polityczny wymaga głębokiej reformy. Czas na reformę systemu wyborczego i rządy koalicyjne. Nie będzie to łatwe bo do przeprowadzenia zmian potrzebna jest stabilna większość...

czwartek, 4 grudnia 2008

Neoliberalizm w kryzysie, czyli o tym dlaczego nie warto reanimować trupa...

Im bardziej światowy kryzys szaleje na świecie tym bardziej niewzruszona wydaje się wiara naszych neoliberałów. Z gorliwością właściwą dla neofitów ośmieszają wszystkie te komunistyczne herezje, które w wątpliwość poddają dogmat o raju, który nadejść może tylko dzięki konsekwentnemu oddaniu się niewidzialnej ręce rynku. Dla prawdziwego neoliberała to co dzieje się na światowych rynkach to nie sygnał, że coś jest nie tak z dotychczasowym systemem ale dopust boży za odejście mądrości zawartych w świętych tekstach. Wystarczy na powrót oprzeć gospodarkę na neoliberalnych przykazaniach by sen o nieograniczonym wzroście na powrót mógł się ziścić...
Pamiętam jak z niedowierzaniem czytałem w połowie lat 90-tych teksty Johna Graya o neoliberalizmie jako ostatniej z ideologii. Czułem prawie gniew, że przyrównuje się go do marksizmu. Teraz z perspektywy czasu krytyka neoliberalizmu Graya wydaje mi się coraz bardziej interesująca. Ma on rację, że jest on jednym z pomysłów na modernizację. Po upadku ZSRR już chyba jedynym, nie istnieje nic co dawałoby całościową odpowiedź na pytanie jaka drogą należy podążać w nieustającym marszu ku przyszłości. I do tego uniwersalistyczną, nic dziwnego więc, że pojawiło się pełne pychy przekonanie, że oto nadszedł kres historii. 
Marks opierał swoją ideologię na przeświadczeniu, że dzięki nauce jego nierealne wizje nabierają charakteru obiektywnego. Zanik państwa był więc pewny, kto wyznawał odmienną teorię ten był albo głupkiem albo przeciwstawiał się w imię swoich partykularnych interesów temu co nieuniknione. Z neoliberalizmem jest podobnie, nauką, która nadaje mu cechy prawdy obiektywnej jest ekonomia. Traktowana zresztą w sposób dość dziwaczny. Dla neoliberała właściwe nie ma różnicy między ekonomia a matematyką. Obie nauki są dla niego naukami ścisłymi. Ekonomia nie ma już balastu nauki humanistycznej, inaczej niż w czasach Smitha nie służy wyciąganiu wniosków na podstawie obserwacji. Utraciła swój empiryczny wymiar. Historia nie jest już potrzebna, gdy można przy pomocy teoretycznego konstruktu wyrażonego poprzez liczby opisać w sposób pewny i niepodlegający dyskusji niepodważalne prawdy.
Nic więc dziwnego, że w dyskusji z neoliberałem podając jakieś empiryczne przykłady kontestujące wyznawane przez niego teorie można narazić się na kpiący uśmiech i lekceważące klepanie po ramieniu. Wszakże dla niego to jak podważanie praw fizyki. Trwanie przy swoim w dłuższym okresie wywołuję irytację. Neoliberał czuje się jak nauczyciel, którego kilkuletni uczeń nie może zrozumieć dlaczego nie należy wyskakiwać z pędzącego pociągu. Pewność jaka daje mu nauka powoduje, że nie widzi jak bardzo zmienia się świat. W swoim zaślepieniu nie różni się od „dobrego komunisty”, który widzi pewne nieprawidłowości ale wszakże to cel ostateczny jest najważniejszy. 
Pociągało mnie zawsze w liberalizmie anarchizujące przekonanie o zmniejszaniu się roli państwa. Teraz już jednak wiem, że władza nie zanika ale przechodzi gdzie indziej. Wolność jako wartość nadrzędna jest nadal jednym z najważniejszych fundamentów mojej tożsamości. Neoliberałowie rozumieją ją w bardzo specyficzny sposób. W zasadzie ważna jest dla nich tylko wolność gospodarcza. Wolności polityczne są tylko dodatkiem, który można zignorować, gdy przemawiają za tym względy ekonomiczne. Pytając neoliberała o dowód skuteczności jego przekonań niemal zawsze przywoła on przykład Chile za rządów Pinocheta. To nie przypadek, demokracja i prawa człowieka są dobre o ile nie ograniczają wolności w robieniu interesów. Przekonanie neoliberałów o tym, że bilans ekonomiczny powinien być podstawą wszelkich politycznych działań doprowadził ich nad skraj przepaści. Liberalizm w ich wydaniu nie różni się już w zasadzie od darwinizmu. Każdy sposób jest dobry by zwyciężyć...
Państwo dla neoliberała wcale nie musi pełnić roli nocnego stróża. Ma tylko nie wtrącać się za bardzo do gospodarki. Nic dziwnego, że niektórzy neoliberałowie tak ciepło wypowiadają się o chińskiej gospodarce. Z ekonomicznego punktu widzenia zmuszenie ludzi do pracy za głodowe stawki świadczy tylko o geniuszu. Dzięki temu efektywność szybuje pod niebiosa, nie obniżają jej te wszystkie socjalistyczne ograniczenia jak ubezpieczenia, prawo do strajku, płaca minimalna czy niezwykle szkodliwa dla gospodarki działalność związków zawodowych. Sfera polityczna ma dla neoliberała znaczenie o tyle na ile wywiera wpływ na sferę ekonomiczną.
W klasycznym liberalizmie ograniczenie roli państwa wynikało z doświadczeń królewskiej władzy absolutnej. Państwo miało dawać gwarancje wolności politycznej, ale jednocześnie za bardzo nie ingerować w inne dziedziny. Ludzie mieli organizować się poza państwem, tworzyć dobrowolne stowarzyszenia, które przejmowały by znajdujące się dotąd w rękach władzy państwowej dziedziny. Używając współczesnego języka chodziło o budowanie społeczeństwa obywatelskiego. To ludzie poprzez działalność w stowarzyszeniach (takimi były przecież początkowo również partie polityczne) mieli decydować o kierunku rozwoju państwa. Wolny rynek oznaczał, że w ramach wyznaczonych przez państwo celów i w na zasadach przez nie określonych jednostki mogły swobodnie realizować swoją aktywność. Sfera publiczna była szalenie istotna, bo tam w publicznej debacie krystalizowała się strategia rozwoju społeczeństwa jako całości.
Dla neoliberała demokracja jest przede wszystkim systemem mocno niewydolnym. Nic dziwnego, że w ostatnich dziesięcioleciach widać wyraźną tendencję do wzmacniania władzy wykonawczej kosztem parlamentu. Dyskusje ekonomicznych dyletantów przecież nic nie wnoszą. Co bardziej niebezpieczne neoliberalizm skomercjalizował sferę publiczną i w jakimś stopniu zmienił sposób patrzenia ludzi na świat. Wszelkie działania definiowane są w oparciu o przeprowadzany czasem w sposób dziwaczny bilans zysków i strat. Ludzie zarabiający po 1200 złotych miesięcznie chętnie rezygnowaliby z ubezpieczenia zdrowotnego w zamian za parę groszy do wypłaty więcej. Znika w ten sposób poczucie wspólnoty, przed którym ostrzegali jeszcze w XVIII wieku konserwatyści. Prawdziwy to paradoks bo dzieje się tak w wyniku liberalizmu „przetworzonego” przez konserwatystów na własny użytek, której owocem jest neoliberalizm... Innym paradoksem jest fakt, że największa krytyka komercjalizacji wychodzi ze środowisk konserwatywnych, które poprzez wprowadzanie zasad neoliberalizmu są za nie odpowiedzialne. Ale to tak na marginesie...
Dla neoliberałów rzeczą wprost niemożliwą do zrozumienia jest fakt, że krytyka współczesnego systemu polityczno - gospodarczego może być podjęta z innych niż marksistowski-leninowsko-stalinowskich pozycji. Dziś niewielu już twierdzi, że odpowiedzią na neoliberalizm jest gospodarka centralnie planowana. Z ideologiami jest niestety ten problem, że nie widzą kiedy warunki zmieniły się na tyle, że podważają one ich sens. Marksizm nadal w warstwie deskryptywnej jest interesujący. Co nie oznacza oczywiście, że wnioski z niego wypływające również takie są. Rzeczywistość zweryfikowała ich trafność. Teraz podobnie dzieje się z neoliberalizmem. 
Okazuje się, że znoszenie barier wcale nie oznacza powszechnej szczęśliwości. Jak się okazuje Zachód chętnie to robi, ale w sposób bardzo wybiórczy. Owszem na towary przemysłowe jak najbardziej, ale produkty rolne już niekoniecznie. Prezydent Bush bez skrupułów wprowadza cła na towary rolne. Z jednej strony usprawiedliwia konieczność przenoszenie fabryk na Filipiny a z drugiej zamyka granice budując mur dla tych, którzy chcieliby realizować amerykański sen. Kreatywność przejawia się głównie w księgowości. Wielkie koncerny związane z gospodarką opartą na paliwach kopalnych skutecznie zapobiegają wprowadzaniu nowych technologii. Ludzka inwencja wykorzystywana jest do poszukiwania tak przełomowych wynalazków jak chipsy o smaku piwa. Rywalizacja wymusza konkurencję a to powoduje, że to najlepsi z najlepszych zajmują dane stanowiska. Najzdolniejsi pisarze tworzą scenariusze do sitcomów a medyczni geniusze odsysają tłuszcz lub dokonują korekty uszu. Produkt krajowy rośnie dzięki konsumpcji a potęga gospodarcza opiera się na deficycie w obrotach handlowych.
Zwycięstwo Baracka Obamy daje nadzieję na zmianę sposobu myślenia, który zdominował świat od prezydentury Ronalda Reagana. Powoli już się to dokonuje, widać to chociażby po tym jak zmienia się nastawienie możnych tego świata do globalnego ocieplenia. W Polsce niestety wolniej niż w innych państwach. Dzieje się to z różnych powodów, ale ma rację chyba Naomi Klein, że głównym jest żywotność myślenia w kraju nad Wisłą w kategoriach zimnowojennych. Nie chcę tu wskazywać konkretnych partii, bo wszystkie właściwie przyjmują w stopniu większym lub mniejszym dogmaty myśli neoliberalnej. Najbardziej oczywiście PiS i PO ale również pozostałe nie są od tego wolne. Mam nadzieję, że państwo bardziej aktywnie zajmie się stymulowaniem przemian w kraju. Nie będzie tylko załamywać rąk w nadziei, że wolny rynek załatwi sprawę. Poważnie zacznie wspierać ośrodki badawcze, popierać rozwój nowych technologii i co najważniejsze na poważnie zacznie wspierać budowę społeczeństwa obywatelskiego. 
Na razie przemiana mentalności idzie naszej klasie politycznej i całemu społeczeństwu opornie. Nadal definiujemy to co opłacalne w dość specyficzny sposób. Ważne jest co tu i teraz, bardziej odległa przyszłość nie robi na nas wrażenia. Nic więc dziwnego, że postrzegani jesteśmy jako hamulcowy na odbywającym się w Poznaniu szczycie. Nadal to co z jednostkowego punktu widzenia „korzystne” jest priorytetem. Nikt nawet nie zająknie się, że redukcja gazów cieplarnianych w dłuższej perspektywie może mieć zbawienne skutki. Wolimy dyskutować o dywersyfikacji dostaw gazu, atomie czy energii z węgla niż pracować nad technologiami odnawialnymi. Tak jak swego czasu USA wolały zaatakować Irak niż podjąć wysiłek zmian... Okres radosnego prosperity dobiega końca, coraz więcej pojawia się nowych problemów, na które neoliberalizm nie ma odpowiedzi. Mam nadzieję, że kryzys pozwoli spojrzeć na światową gospodarkę z innej, nieco szerszej perspektywy.