środa, 25 czerwca 2008

Minął rok...

I któż by się spodziewał, że ten mój rok na bloggerze upłynie tak szybko. Wydaje się, że klimat mi tu służy... Jak na enklawę przystało blog znajduje się trochę na uboczu blogowego świata. Trafiają tu często zbłąkani podróżni, który po wychyleniu szklanki wody (lub czegoś mocniejszego) ruszają w dalszą drogę by już tu nigdy nie powrócić... Mam nadzieję, że przynajmniej zachowują w pamięci sielski obrazek tego zakątka:).
Utwierdza mnie w tym przekonaniu fakt dodawania mojej Enklawy do różnych agregatorów o czym zazwyczaj dowiaduję się poniewczasie. Tak było na blox.pl, kiedy odkryłem się na liście Blogów Politycznych, tak jest i teraz na bloggerze. Na BlogNews nie ma chyba nawet możliwości dodać swojego bloga, tym powodów do radości więcej, chociaż umieszczenia mnie w kategorii media to ja nie rozumiem...
Trochę brakuje mi tu ostrych dyskusji, złośliwej wymiany zdań. Chyba dlatego bardziej polityczne wpisy umieszczam od jakiegoś czasu równolegle na salonie24. Jak zauważyłem ma to sens, bo wpisy na bloggerze mniej popularne rozgrzewają emocje na salonie i odwrotnie ignorowane tam tu cieszą się większa popularnością . Trochę zaskakuje mnie, że każdy mój tekst na salonie ostatnio ląduje na stronie głównej (ciekawe, czy administratorzy wiedzą, że zdarzało mi się wcześniej mieć teksty na pierwszej stronie portalu gazeta.pl., brrrr...). Nie wiem jeszcze na ile wynika to z jakości mojego blogowania a na ile z determinacji administratorów by salon chociaż stwarzał pozory miejsca, w którym wyrażane są bardzo różne opinie. Ludzie niezwiązani z PiS szerzej z prawicą emigrują stamtąd w ekspresowym tempie i stwarzają mi szanse na zaistnienie.
Niestety nie wykorzystuję tego w pełni bo brakuje w moich tekstach tej zrozumiałej dla wszystkich agresji. Chyba nie potrafię dopasować się do poziomu polskiego blogowania politycznego:). Obce też mi są strategie pozyskiwania nowych czytelników. Przez chwile myślałem nawet by w serwisach społecznościowych pozostawiać wpisy w stylu: "chcesz obejrzeć moje nagie fotki kliknij tutaj". I oczywiście podpisać się Doda czy inny symbol seksu rozgrzewający serca polskich internautów. Okazało się jednak, że inni byli pierwsi:). A pomysłów odgrzewanych to ja nie akceptuję w mojej enklawie...
Przez najbliższy rok będzie tu tak jak dotąd. Nie będę eksperymentował, przez prawie trzy lata mojego blogowania dopracowałem się pewnego stylu i nie chcę tego zmieniać. Niekonsekwencja w doborze tematów, nieregularność i zbyt rozlazłe, nudne wpisy stały się znakiem rozpoznawczym Enklawy. Niektórym się to podoba, najbardziej chyba mnie;). Stworzyłem „markę”, czego można chcieć więcej. Zresztą po co aż tak daleko wybiegać w przyszłość... Jednego wszyscy mogą być pewni, na blogu nie będzie reklam. No to czas zgasić świeczkę...

niedziela, 22 czerwca 2008

Szkoły wstydu, czyli o tym jak Kanada przeprasza za przymusową asymilację...

Przymusowa i bardzo agresywna asymilacja ludności autochtonicznej jaką prowadził rząd kanadyjski od roku 1874 należy do najczarniejszych kart w historii tego państwa. Poddano jej 150 tys. dzieci, czego dziś jeszcze żyje 80 tys. Robienie z autochtonów Kanadyjczyków polegało na odbieraniu ich rodzicom, wysyłaniu do szkół z internatem w odległe od domu miejsca i wychowywanie na nowo w nowej kulturze i religii. Zabraniano używać swojego języka, kontaktów z rodzinami i praktykowania własnych wierzeń religijnych. W szkołach, które najczęściej miały wyznaniowy charakter poddawano je przymusowej chrystianizacji. Wiele z nich doświadczyło złego traktowania, bicie i zamykanie w karcerze było normalną metodą wychowawczą, wykorzystywano je również seksualnie. Warunki w szkołach były fatalne, często świadomie umieszczano zdrowe dzieci z chorymi przez co wiele z nich zmarło na takie choroby zakaźne jak gruźlica.
Teraz Kanada próbuje zmierzyć się z przeszłością. Podczas specjalnej uroczystości w Izbie Gmin konserwatywny premier Stephen Harper uroczyście przeprosił i zapowiedział zadośćuczynienie. Następnie w podobnym tonie wypowiedzieli się przywódcy pozostałych ugrupowań politycznych. Wydarzenie to odbiło się szerokim echem w świecie. W Polsce najciekawiej opisał cały problem ks. Andrzej Draguła w Tygodniku Powszechnym. Zwrócił uwagę na podstawowy moim zdaniem fakt braku poważnej pomocy dla wspólnot autochtonicznych. Jak zauważył bez tego z 60 rdzennych języków tylko trzy mają szansę przetrwać najbliższe 50 lat. Byłoby fatalnie, gdyby teraz tak bardzo potępiana przymusowa akcja asymilacyjna zdała swój egzamin. Zainteresowanych tematem polecam również artykuły w Gazecie, Rzeczpospolitej, Wprost czy Gazecie (Dziennik Polonii w Kanadzie).
Istotną sprawą jest również to w jaki sposób mają wyglądać relacje między rządem kanadyjskim a Pierwszymi Narodami (tak bowiem określają się przedstawiciele trzech rdzennych wspólnot: Indian, Innuitów i Metysów). Królewska Komisja do Spraw Aborygenów, która działała w latach 1991-96 postulowała zasadę równości ludzi i relacji naród - naród. Przedstawiciel autochtonów nie uczestniczyli w powoływaniu do życia konfederacji kanadyjskiej w 1867 roku. Początkowo traktowano poszczególne plemiona jako strony i zawierano z nimi traktaty, potem poddano władzy federalnej i wywłaszczono z ziemi nie dając nic w zamian (oprócz szkół, za które teraz rząd przeprasza). Nadal autochtoni nie posiadają nawet swojego przedstawiciela w Izbie Gmin. Postulat komisji by utworzyć Parlament Aborygenów raczej ma małe szanse na realizację, jednak coś w tej sprawie trzeba zrobić. Szczególnie pamiętając jaki los spotkał porozumienie z Meech Lake, które przepadło w dużej mierze z powodu oporów ludności autochtonicznej... W zasadzie zadecydował o tym Indianin Elijah Harper, który w parlamencie Manitoby stwierdził, że zanim uchwali się poprawki do konstytucji należy najpierw zrealizować żądania Pierwszych Narodów (procedura polegała na głosowaniu w Izbie Gmin a następnie w 10 legislaturach prowincjonalnych w określonym czasie).
W klimacie rozgrzeszania się z przeszłością rodzi się nowa nadzieja dla autochtonów w Kanadzie. Zaczyna się wielka debata, pojawiają nowe propozycje. Tymczasem wczoraj miał miejsce National Aboriginal Day, obchodzony hucznie w całej Kanadzie. Trwa proces odzyskiwania dumy z własnej tożsamości.

sobota, 14 czerwca 2008

Reklama zewnętrzna, czyli o komercjalizacji przestrzeni publicznej...

Czy jest ktoś taki, kto nie ma dość reklam? Nie można z nimi walczyć, dorwą Cię wszędzie. Odruch wymiotny wywołuje we mnie reklama jednego browaru, który z Euro 2008 stara się wycisnąć ile tylko można. Pewnie to mało patriotyczne ale biało-czerwone barwy wywołują we mnie odruch obronny. Kajam się więc publicznie, gdy tymczasem prawdziwi patrioci ogłupieni piwem wywieszają za okna darmową reklamę browaru. Nie zdziwię się jak za parę lat na prezydenckiej limuzynie powiewać będzie biało-czerwona flaga z dyskretnym napisem "by CocaCola"... Coż szkodzi zarobić parę złotych na szczytny cel (np. remont prezydenckiej kaplicy).
Taki sam argument pojawia się przy uzasadnianiu zakrywania całych fasad domów. Tu również wspólnoty mają przeznaczać pieniądze na remonty, tylko głupiec by z tego nie skorzystał. Dlatego coraz więcej domów okrywanych jest szczelnie przez reklamy rzeczy, bez których nowoczesny Polak obejść się nie może. Dzieje się to tak szybko, że nie jestem w stanie na bieżąco kontrolować zachodzących zmian. Gdyby nie tekst w Gazecie "nie odnotował bym nawet zasłonięcia sporej części budynku na rogu Jana Pawła II i Al. Solidarności, mimo, że przechodzę tędy niemal codziennie. Po drugiej stronie skrzyżowania znajduje się niedościgły wzór, pierwszy zasłonięty na taką skalę budynek, który przyjeżdżali oglądać i zachwycać się (reklamą nie budynkiem) swego czasu warszawiacy.

Kaja Pawełek w swoim tekście zwraca uwagę na bardzo ważne rzeczy. Na zaśmiecanie przestrzeni publicznej, okradanie z niej nas wszystkich i to wbrew prawu, całkowitej bierności obywateli kiedy łamane są ich prawa co ma zawiązek z zanikiem więzi sąsiedzkich czy wreszcie na przemoc wspólnot mieszkaniowych wobec mieszkańców, które w imię większości (wystarczy do tego paru "zdeterminowanych" przy bierności większości) podepczą niemal dosłownie ośmielających się mieć inne zdanie. Ci, którzy mają dość reklam (lub nie zgadzają się z "większością") i chcą coś z tym zrobić straszeni są przez wspólnoty procesem. Demokracja pokazuje swoją brzydszą twarz...
Ale nie o tym chciałem napisać. Mnie szczególnie interesuje komercjalizacja przestrzeni publicznej. Jest to tym dotkliwsze, że sama przestrzeń się zmniejsza. Coraz trudniej się po Warszawie poruszać i to nie tylko z powodu powstających jak grzyby po deszczu zamkniętych osiedli. Reklama jest obecna wszędzie, na autobusach, tramwajach, budynkach. Zmienia się nasza mentalność, chcemy wykorzystać każdą okazję by zarobić. By dostać coś "za darmo" godzimy się na reklamy. Tak naprawdę nie otrzymujemy nic w zamian (albo niewiele) a narażamy się na niedogodności. Przedmiotem handlu stają się rzeczy, które przysługują nam z mocy urodzenia. Tak jest z widokiem z okna naszego domu. Tak jest z widokiem z okna autobusu, którym dojeżdżamy do pracy. To, że płacimy za bilet nie jest wystarczającym powodem do tego by mieć "czyste" okna. Mamieni utrzymaniem niższych cen biletów zgadzamy się na wszystko bo przecież nie ma alternatywy. Niedługo ludzie będą się zgadzać na składowanie odpadów radioaktywnych w piwnicach ich domów w zamian za obniżenie czynszu.


Paradoksalnie dla wielu osób niedogodności są powodem do dumy. Mieszkać w takim zasłoniętym budynku to już coś. Akceptujemy reklamę wszędzie. Pamiętam dyskusję o wykorzystaniu w tym celu ludzkiej skóry. Mój znajmy nie widział w tym nic złego, na moja sugestię by na swoim penisie wytatuował nazwę firmy produkującej prezerwatywy odparł, że czemu nie. Właściwie nie powinienem być zdziwiony. W czasach, kiedy układamy swoją tożsamość jak bukiet kwiatów parę sponsorowanych sztucznych tulipanów nie zepsuje przecież całości...


Wracając wczoraj do domu oglądałem budynek na rogu Jana Pawła II i Al. Solidarności. Zaskoczyła mnie następna oczywistość. Zresztą również pani Kaja Pawełek nie zwróciła na ten fakt uwagi. Narzekaliśmy na brak słońca w domach a nie zauważyliśmy, że nocą reklama musi być przecież podświetlana. Ciemność za dnia światłość nocą. To jest dopiero życie.

niedziela, 1 czerwca 2008

Sprać szczeniaka pasem, czyli o tym czy "klaps" jest gwarantem dobrego wychowania

Strasznie „milusio” się nam dziś zrobiło. Zaskakująco zważywszy na ton debaty o stosowaniu lub też nie kar cielesnych wobec dzieci zauważalny jeszcze wczoraj. Ale dziś przecież mamy święto i należy zrobić wszystko by było miło, jutro wrócimy do szarej rzeczywistości i znów będzie na szczęście jak być powinno. „Klaps” stanie się ponownie podstawowym narzędziem wychowania młodych Polaków na porządnych obywateli. No bo czy jest inny równie skuteczny sposób wyrażania dezaprobaty niż lanie na gołą dupę. W Polsce 2008 wydaje się, że jeszcze nie. Minister Fedak co prawda twierdzi, że większość jest w naszym pięknym kraju przeciwko stosowaniu kar cielesnych ale doświadczenie podpowiada mi coś zupełnie przeciwnego.
Zwolennicy stosowania kar cielesnych wobec dzieci zazwyczaj bagatelizują szerszy kontekst, koncentrując się na dobrych skutkach „klapsa” dla wychowania człowieka. Nie dostrzegają w tym elementu przemocy, a nawet jeśli to uznają to za coś normalnego. Karanie dzieci „klapsem” to część szerszego problemu, Polacy akceptują przemoc w relacjach z innymi bardzo szeroko. Pokazują to badania przeprowadzone na zlecenie Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Niewinny klaps jest niczym w społeczeństwie, w którym 18 % nie widzi niczego złego w szarpaniu i popychaniu podczas kłótni rodzinnej (ciekawe jak to wyglądałoby z osobami obcymi). Wyzwiska i obrażanie akceptuje prawie co czwarta osoba...
Przygnębia mnie, że większość przeciwników planowanego wprowadzenia przez rząd Tuska zakazu utożsamia brak stosowania kar cielesnych z wychowaniem bezstresowym. Kiedy słyszę po raz setny powoływanie się na Balladę o Januszku to trafia mnie szlag (polecam film Pręgi). Rodzice wolą obarczać winą za wszystko „skażone złem” dzieci niż uczciwie przyznać, że to oni są odpowiedzialni za takie a nie inne ukształtowanie młodych ludzi. Tak jak we wspomnianej Balladzie, gdzie problemem nie było stosowanie lub nie bicia ale chorobliwa matczyna miłość i warunki społeczne w jakim przyszło żyć bohaterom. Wychowanie bezstresowe to jakiś dziwny mit, rodzaj obelgi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie wychowywał dzieci bez stresów. Dobre wychowanie polega w dużym stopniu na wykształceniu u dziecka mechanizmów radzenia sobie z nimi. I moim zdaniem skuteczniej można to zrobić bez okładania pasem. Decydujące znaczenie ma przecież w takich przypadkach pewność siebie i odpowiedzialność a te cechy bicie w dzieciach zabija.
Nie dostrzega się również bardzo często procesu jaki zachodzi już od bardzo dawna. Przemoc jest wypierana w coraz większym stopniu z relacji między ludźmi. Teraz jest już nie do pomyślenia by szef za kiepskie wyniki spoliczkował pracownika. Nawet w wojsku, gdzie przecież funkcja wychowawcza jest szalenie istotna przełożony nie może okładać podwładnego kiedy mu przyjdzie na to ochota. Niewielu pamięta, że nie tak dawno kary cielesne stosować mógł również nauczyciel.
Przy wprowadzaniu zmian wtedy też pojawiał się argument jak w takim razie nauczyciele będą zmuszać uczniów do nauki. Wtedy też mówiono, że uczniowie będą używali szantażu wobec nauczycieli, czegoś w stylu „daj mi spokój bo powiem, że mnie uderzyłeś”. Nie stało się to jakoś powszechną praktyką i w przypadku rodziców też tak nie będzie. Tym bardziej, że możliwości szantażu jest wiele już teraz. Co stoi na przeszkodzie by dziecko oskarżyło swoich rodziców np. o molestowanie seksualne. Jeśli nawet dochodzi do takich sytuacji to i tak moim zdaniem świadczy to tylko o błędach rodziców w wychowaniu. W normalnej rodzinie (w patologicznej również) dziecko kocha swoich rodziców nawet, gdy ci sprawiają mu przykrość. Bardzo często dzieci bite nie chcą mówić o swoich ranach nie ze strachu przed rodzicem ale przed utratą jego miłości.
Nie wiem, czy wprowadzenie zakazu coś zmieni. Dla mnie cenne jest już to, że zwróci uwagę na pewien problem, wstrząśnie opinią społeczną. Wiem, że dobroduszny klaps nie zrobi dziecku krzywdy. Ale to trochę tak jak z dawaniem dzieciom wódki by przestały płakać. Bo czy „kropelka” alkoholu zaszkodzi, pewnie nie. Ale systematyczne pojenie niemowlaka może mieć kiepskie skutki. Wychowywanie poprzez „klapsa” nawet jeśli fizycznie nie szkodzi dziecku to wywołuje szereg niekorzystnych skutków. Niektórzy co prawda uczą się ślepo akceptować nakazy i zakazy i potem nawet nieźle funkcjonują w społeczeństwie. Ich konformizm wbity im przez rodziców jednak często ich unieszczęśliwia bo te wszystkie zakazy i nakazy są dla nich niezrozumiałe. Wypełniają je ślepo wierząc, że w zamian uzyskają akceptację... Inni się buntują, odrzucają wszystko nawet to co dobre. Szukając nowej swojej drogi i trzeba przyznać, że często trafiają źle.
Dla mnie „klaps” to nawet nie okrutna przemoc, ale zupełnie niepotrzebne i nieco prymitywne pokazywanie dzieciom swojej dominacji. To manifestacja siły, która najczęściej ma za zadanie zdjąć z nas dorosłych odium winy. Coś nam się nie udaje i musimy odreagować. Dzieci często są zdezorientowane, bo nie wiedzą tak naprawdę czego chcą od nich rodzice. Skarżą się na hipokryzję i często mają rację. Bo czy nie jest śmieszny ojciec alkoholik lejący syna za to, że upił się na szkolnej wycieczce. Albo matka karząca córkę za ściąganie na klasówce podczas gdy w domu nie kryje ona satysfakcji z oszukania urzędu skarbowego. Lanie pasem załatwia sprawę, temat zostaje zamknięty. Być może jest to wygodniejsze dla rodziców i nawet samych dzieci. Nie uczą się, że za błędy należy zadośćuczynić ale co najwyżej ponieść karę i to tylko wtedy, gdy się jest nieostrożnym.
Wychowywanie dzieci pasem wcale nie gwarantuje, że staną się one dobrymi ludźmi. Moim zdaniem wręcz przeciwnie, rodzi to zagrożenia. Dzieciom poprzez system klapsów pokazuje się czego nie wolno (trochę jak psom Pawłowa). Są to sygnały często sprzeczne i przez to niezrozumiałe. Znacznie lepsze efekty daje uczenie dzieci czego nie należy robić i dlaczego. Stosowanie kar cielesnych w pewien sposób zwalnia od odpowiedzialności. Tylko dostrzegając związek przyczynowo - skutkowy dziecko może zrozumieć swój błąd i wziąć odpowiedzialność za własne czyny. Wszystko to jednak wymaga czasu i cierpliwości. A tych cech chyba najbardziej brakuje rodzicom w Polsce...