niedziela, 31 maja 2009

Normandia nie dla Lecha Kaczyńskiego, czyli o osamotnieniu naszego prezydenta...

Front wrogich sił zagęszcza się wokół naszej udręczonej rządami PO ojczyzny. Najpierw Niemcy, ci już są blisko tego by domagać się od rządu polskiego zapłacenia zaległego żołdu żołnierzom Wehrmachtu, uzasadniając to tym, że ci przecież walczyli na terytorium Polski. Teraz dołączyli Francuzi, którzy z niewiadomych powodów uparli się by nas upokorzyć i nie zaprosili naszego sympatycznego prezydenta na obchody 65 rocznicy lądowania aliantów w Normandii. Wrogowie jedynej słusznej sprawy, marne robaki, które w wyniku ewolucji utraciły narodową dumę a w zamian zyskały większe mózgi będą się pewnie z tego cieszyć. Być może porównają to do zmiany repertuaru w kabarecie. Stary, mimo że śmieszny już zdążył się wszystkim znudzić. Teraz dzięki decyzji Francji jest nadzieja, że chociaż przez tydzień będzie można usłyszeć najśmieszniejsze postacie polskiej polityki w nieco zmodyfikowanym repertuarze...
Oburzeniu będzie pewnie towarzyszyć zdziwienie. Jak Francja mogła mam coś takiego zrobić... Smutna prawda jest jednak taka, że prezydent Kaczyński uczciwie sobie zapracował na swoją markę, nie tylko w kraju ale i za granicą. Niewielu traktuje go już jako reprezentanta całego polskiego narodu. Jest liderem największego ugrupowania opozycyjnego, człowiekiem nieprzewidywalnym, który raz entuzjastycznie składa podpis pod czymś dla UE szalenie istotnym a potem dla doraźnych celów politycznych i dobra swojego ugrupowania odmawia zrobienia tego po raz drugi. Jego słowa i czyny (czasem jego brata ale z daleka to nie ma znaczenia) sprawiają, że w większości europejskich stolic darzony jest antypatią. Takie postrzeganie wzmacnia całkowity dyletantyzm Lecha Kaczyńskiego, który będąc tak mocno przywiązany do swoich poglądów nie zamierza pogłębiać swojej wiedzy nawet w kluczowych dla polskiej polityki zagranicznej sprawach. Negocjacje z nim są więc szalenie trudne bo dyplomaci innych państw zamiast zajmować się konkretami muszą zabawiać się wcześniej w nauczycieli. I do tego bez nadziei, że uczeń czy jego bezpośrednie zaplecze cokolwiek pojmie... Zabieganie o jego względy również nie ma sensu z innego powodu. Z powodu permanentnego konfliktu z rządem wokół spraw związanych z polityką zagraniczną w większości europejskich stolic wiedzą, że to rząd podejmuje rzeczywiste decyzje. Prezydent niezdolny do kompromisu nie może skutecznie wpływać na podejmowane przez niego działania. Z tego punktu widzenia próby rozmów z nim są tylko stratą czasu. 
W tym kontekście nikogo nie powinien dziwić brak zaproszenia Lecha Kaczyńskiego na uroczystości w Normandii. Jeśli dochodzi do spotkania, na które nie zostaną zaproszeni wszyscy to z wielkim prawdopodobieństwem można przypuszczać, że nie będzie na nim naszego prezydenta. Winy nie doszukiwałbym się jednak we Francji. Lech Kaczyński poprzez nieudolne i sprzeczne z duchem konstytucji pełnienie urzędu prezydenta doprowadził do sytuacji, w której nie może już efektywnie wypełniać swoich funkcji. Również na zewnątrz... Nie może być ignorowany ponieważ nikt nie jest w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji politycznej w Polsce. Nie jest jednak traktowany jako partner, bardziej postrzegany jest jako zło, które trzeba tolerować. O ile interes państwa tego nie wymaga kontakty z prezydentem Kaczyńskim nie są podejmowane. Drobne złośliwości są nawet wskazane ponieważ podobają się aktualnemu rządowi co później może ułatwić wzajemne kontakty. Prezydent Kaczyński skazany jest przynajmniej do końca kadencji (może się to zmienić jeśli wygra ponownie wybory) na towarzystwo politycznych outsiderów, takich jak ekscentryk Klaus lub oskarżany o autorytarne zapędy Saakaszwili. Może tylko trwać i walczyć o głosy dla PiS co tylko jeszcze będzie pogłębiać jego osamotnienie. A tak swoją droga ciekawe czy obrażona brakiem zaproszenia czuje się królowa brytyjska...

piątek, 8 maja 2009

Kraków vs. Gdańsk, czyli o odwiecznej walce dobra ze złem...

W takie wiosenne dni jak ten dzisiaj lubię sobie siedzieć przy oknie i patrząc na mknących donikąd ludzi zastanawiać się kto zwycięży w walce wszech czasów, Ormuzd ze swoją kurzą ślepotą czy Aryman cierpiący dla odmiany na światłowstręt. Walczą tak sobie od początku świata i żaden nie uzyskuje znaczącej przewagi. Gdy jeden odzyska instytut prawd ostatecznych drugi natychmiast zawładnie ministerstwem racji bezspornych. Walka pewnie nieprędko się zakończy. Jedno jest pewne, Aryman to zupełne przeciwieństwo Ormuzda. Różni ich wszystko, jeden jest dobry drugi zły, jeden piękny drugi brzydki (jeden mądry drugi głupi?). W dawnych wiekach ludzie bardzo łatwo ich rozróżniali. Ten z rozwianym włosem siedzący na górze, zawsze przy włączonym świetle to Ormuzd, zaś ten ekscentryczny, stroniący od innych i zamieszkujący w otchłani to Aryman. Potem niestety nie do końca zdając sobie nawet sprawę ze swojego czynu Machiavelli napisał Księcia i się zaczęło...
Niemal z dnia na dzień stało się jasne, że skoro nie wszystko jest takie jak się wydaje to tym bardziej nie wszystko musi się wydawać takie jakie jest. Zaraz potem pojawili się artyści słowa, którzy za niewielkie pieniądze zaczęli kreować rzeczywistość zgodną z zamówieniem klienta. Zarówno Aryman jak i Ormuzd zawsze byli na bieżąco z wszelkimi nowinkami, wiadomo wojna wzmaga czujność. Szybko więc skorzystali z najlepszych agencji PR-owskich. W sumie to nic niezwykłego, dzielą przecież między siebie świat, zarówno ten duchowy ale i materialny. Z pewnością więc ich było na to stać...
Bardzo szybko obaj zmienili swój image, Aryman wziął kilka wizyt u psychoanalityka, poszedł na solarium, założył przeciwsłoneczne okulary i zaliczył korespondencyjnie kurs savoir-vivre'u. Ormuzd poddał się laserowej korekcie oczu, potem by zobaczyć jak wyglądają problemy zwykłych ludzi i pozbyć się tak nie lubianej przez innych wyniosłości obejrzał retrospekcję filmów Chucka Norrisa. Następnie wybrał się do centrum handlowego by kupić jakieś markowe ciuchy, ponieważ te, które dotąd nosił swoim nazbyt orientalnym wyglądem mogły wywołać zainteresowanie Urzędu do spraw Cudzoziemców. Przy okazji poduczył się codziennego języka i dowiedział o istnieniu jakiegoś lokalnego proroka Ferdka Kiepskiego.
Po takiej zmianie wizerunku mogli spokojnie przystąpić do dalszej walki. Niestety po tej przemianie ludzie nie są już w stanie ich odróżnić. Kto dziś patrząc w oczy Donalda Tuska może z czystym sumieniem powiedzieć, że należy on już do królestwa Arymana? Czy sprawność w wysławianiu się może świadczyć o związku prezydenta Lecha Kaczyńskiego z Ormuzdem? Skoro zło może wyglądać jak dobro ale nie musi to jak je można jednoznacznie zidentyfikować? Oczywiście są ludzie wielcy duchem, podobni do żydowskich proroków czy islamskich sufich, którzy dzięki intuicji od razu wiedzą kto jest kim. Niestety my zwykli śmiertelnicy, o których jestestwo Ormuzd i Aryman toczą jeszcze swoją wojnę nie mamy stosownych instrumentów by zweryfikować prawdziwość ich słów. 
Mnie osobiście strasznie to męczy, skąd mam wiedzieć gdzie zgromadzą się Ci dobrzy 4 czerwca? Za kim mam się opowiedzieć w najbliższych wyborach? Czy postępując zgodnie z ustawami uchwalonymi przez PO (np. dotyczących ruchu drogowego) popadam w niewolę Arymana czy odwrotnie staję po stronie dobra? Sporo ludzi zadaje sobie podobne pytania w kraju nad Wisłą. Od odpowiedzi na nie zależy przecież nasza dalsza egzystencja. I czuję się trochę bezbronny ponieważ nie wiem jak w takiej sytuacji mogę dokonać rozsądnego wyboru. Wszystko staje się sprawą wiary, zarówno słudzy Ormuzda jak i Arymana nic innego nie robią tylko krzyczą: to my jesteśmy ci dobrzy, chodźcie do nas. W która stronę więc należy podążyć by nie pogrążyć się w ciemności na wieki...
Decyzja jest trudna ale powoli nabieram przekonania, że wszystko zaczyna iść w dobrym kierunku. O wyborze zadecyduje przypadek, jak to w życiu gdzie nie sposób niczego przewidzieć. Optymizmem napawa mnie jednak coś innego. Dotąd walka między Ormuzdem i Arymanem przebiegała w każdym człowieku z osobna. To strasznie komplikowało sprawę i co najgorsze wywoływało powszechne zniechęcenie. Najczęściej bowiem nie można było wskazać jednoznacznie zwycięzcy. Teraz granice zaczynają przebiegać zupełnie inaczej. Wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie gdzie będzie się świętować rocznicę 4 czerwca. Ci w Gdańsku będą przynależeć do Ormuzda, albo Arymana... A Ci w Krakowie... w sumie nie jest to ważne do kogo, chodzi tylko o dokonanie wyboru. O jego konsekwencjach przecież i tak się przekonają na własnej skórze. Ale kto by się tym teraz przejmował... Wiara daje siłę i wyklucza popełnienie błędu. Wierzcie więc rodacy i wybierajcie. Ja tymczasem posiedzę sobie jeszcze przy oknie i popatrzę na zachodzące słońce.