piątek, 10 grudnia 2010

Nagrody Nobla wręczone

Jak tak się zastanowić, to w życiu chodzi o to, by podejmować słuszne decyzje. Od momentu ogłoszenia wyników Komitetu Noblowskiego nie miałem wątpliwości, że tym razem się to tej szacownej instytucji udało. I chyba na tym powinienem zakończyć, w przeciwnym razie wyjdę na totalnego malkontenta... Do czego się mogę przyczepić? Moim zdaniem dużo wątpliwości budzi czas, w którym je podjęto. Wiem co mówię, jestem mistrzem podejmowania właściwych decyzji w jak najbardziej niewłaściwym czasie. Skutki tego zazwyczaj są marne, w takich chwilach zastanawiam się czy nie lepiej byłoby nie podejmować decyzji wcale...
Komitet Noblowski nie może sobie pozwolić na tego typu wątpliwości, tak czy inaczej musi podjąć decyzję... Tak się złożyło, że w tym roku postanowił uhonorować Mario Vargasa Llosę. To jeden z moich ulubionych pisarzy, od początku lat 90-tych życzyłem mu tej nagrody. Przeczytałem wszystkie jego powieści (przełożone na polski), na podstawie Prawdy kłamstw wyrabiałem sobie literacki gust... Pierwszą jego książką jaka wpadła mi w ręce była Historia Alejandra Mayty, zanim oddałem ją do biblioteki musiałem przeczytać ją raz jeszcze. Potem była Rozmowa w „Katedrze”, nie będę oryginalny jeśli napiszę, że najlepsza pozycja w jego dorobku. Nie jest to tylko opis rzeczywistości, powieść oddaje „ducha” tamtego okresu, nie tylko w Peru ale i w większości krajów latynoamerykańskich... Potem już bywało różnie, były książki bardzo dobre i dobre. Warsztat Llosa ma doskonały, niestety coraz częściej brak w tym wszystkim autentyczności. Czytając np. Święto kozła nie można niestety odnieść wrażenia, że oto pisarz postanowił opowiedzieć nam pewną historię. Zebrał materiały, dorzucił parę uwag od siebie, kilka refleksji i stworzył powieść... wydumaną.
Mam wrażenie, że Komitet po prostu nie mógł się zdecydować jakie nowe ciekawe „zjawisko literackie” mógłby wesprzeć i tylko dlatego sięgnął po listę pisarzy, którzy nobla powinni dostać już dawno... Milan Kundera znów miał pecha. Llosa powinien odebrać nagrodę w latach siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych. Wtedy miałoby to jeszcze jakiś sens, obecnie niczemu nie służy oprócz docenienia świetnego pisarza. Dla mnie niestety to nie jest wystarczający powód, Nagroda Nobla powinna w moim odczuciu „tworzyć” wielkich pisarzy, odkrywać ich dla ogółu. Llosa tego już nie potrzebuje... Tak, to dobra decyzja podjęta zdecydowanie zbyt późno.
Nie inaczej jest z przyznaniem pokojowej Nagrody Nobla Liu Xiaobo. W tym przypadku możemy mówić o tym, że odkrywa ona nagrodzonego dla świata. Co więcej, zwraca uwagę na bardzo konkretny problem ważny dla całej społeczności międzynarodowej jakim jest łamanie praw człowieka w Chinach. Tyle tylko, że decyzja o jej przyznaniu powinna zapaść w 2008 roku. Wtedy mogłaby mieć ona bardzo realny wpływ na zmianę podejścia władz chińskich do problemu praw człowieka. Teraz mam wrażenie, że to już jest tylko teatr. Chiny obrażają się, nic innego przecież oficjalnie nie mogą zrobić ale jednocześnie wiedzą, że to tylko pusty gest „zachodu”. Nie ma więc w ich reakcji histerii, nie ma również nawet cienia dobrej woli czym mogłoby być pozwolenie komuś z rodziny na odebranie Nagrody Nobla. „Zachód” honorując Liu Xiaobo uspokaja swoje sumienie, rząd chiński może więc spać spokojnie, nic się nie zmieni. Tak jak napisałem, czysty teatr...
Czekam już na Nagrody Nobla w przyszłym roku. Jest w nich jakaś magia, czasem pozwalają wierzyć w ich moc zmieniania świata. Niezależnie czy odnoszą się do polityki, literatury czy nauk ścisłych... W tym roku niestety mieliśmy do czynienia z „odrabianiem zaległości”. Oczywiście poza naukami ścisłymi i ekonomią, która tylko chce za taką uchodzić...Są to jednak dziedziny dla mnie tak odległe, że nie chciałbym się wypowiadać na ich temat. Chcę mieć jednak nadzieję, że Nagrody Nobla w przyszłym roku będą miały więcej mocy sprawczej. Timing to podstawa...

czwartek, 28 października 2010

Agresja w polityce, czyli o potrzebie demokratyzacji...

Bez wątpienia jest źle z polską demokracją, śmierć Marka Rosiaka jest tego widomym przykładem. No może trochę się zagalopowałem, źle jest z naszą debatą polityczną. Nasilenie agresji werbalnej w niespotykanej dotąd skali zaczyna zagrażać systemowi jako całości. Niedługo żaden z polityków nie będzie mógł się czuć bezpiecznie. Na szczęście jest na to prosta rada, należy zrezygnować z ostrej retoryki, uczynić ją bardziej merytoryczną. Takie działania nieuchronnie obniżą poziom społecznych emocji i w nieco dłuższej perspektywie zakopią głębokie podziały jakie wywołał konflikt PO-PiS. Wszystko wydaje się takie proste...
Niestety problem jest głębszy i nie sprowadza się tylko do przesadnie agresywnego języka jakim posługują się politycy. Można zaryzykować tezę, że ma podłoże instytucjonalne... Początek lat 90-tych to w Polsce festiwal wolności, odreagowanie monopartyjnego systemu z okresu PRL. W wyborach do Sejmu w 1991 roku mandaty uzyskało 29 komitetów wyborczych. Takie rozbicie nie ułatwiało stworzenia stabilnego rządu. Dlatego zaczęto tak zmieniać ordynację wyborczą, że ilość ugrupowań do sejmu zaczęła systematycznie spadać. Apogeum tych pomysłów był plan PO na wprowadzenie wyborów większościowych. Wtedy wyłoniłby się system dwupartyjny i o stabilność nie trzeba by się troszczyć...
Nieustający pęd do stabilizacji systemu partyjnego dziś ma swoje konsekwencje. Co prawda nie wprowadzono systemu większościowego w wyborach do sejmu, niemniej funkcjonuje on realnie. Są dwie partie, które mogą pokusić się o zdobycie władzy i reszta, skazana na wymarcie... Gdyby PiS właściwe tony nie byłoby już PSL i pewnie SLD. Zresztą i co z tego, że jest więcej partii, polityka uprawiana jest już od dawna tak jakby w Polsce obowiązywał system większościowy. Jesteśmy „my” i są „oni”, wrogowie, z którymi należy walczyć wszelkimi sposobami. Czas demokracji konsensualnej, w której „oni” nie byli postrzegani jako potencjalni partnerzy w realizacji naszych celów już minął. Nie na darmo Jarosław Kaczyński cytuje Carla Schmitta, demokracja to przecież wojna. Wiedzą to zakochani w okręgach jednomandatowych politycy PO, wiedzą marzący o systemie prezydenckim politycy PiS.
Ostry, pełen agresji język jest więc nie powodem całego zła jakie przepełnia polską politykę, to skutek przyjęcia pewnego modelu demokracji. Włosi czy Węgrzy w ostatnich latach mają podobne problemy: tabloidyzacja, miałkość społecznej debaty, wszechwładza marketingu. Oni podobnie jak my dążą do systemu większościowego, a w nim nie chodzi przecież o konstruktywną rozmowę ale o przekonanie do siebie jak największej grupy ludzi, wszelkimi metodami... W Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych był czas na wykrystalizowanie się takich tradycji, które łagodzą wady tego systemu. Społeczeństwa są dużo bardziej świadome demokratycznych reguł, partie nie mogą działać w tak toporny i nierzadko pozbawiony elementarnej przyzwoitości sposób jak w Polsce. Są tam tamy dla populizmu, również w postaci tak obśmiewanej u nas „poprawności politycznej”, która przecież jest niczym innym niż swoistym powszechnie akceptowalnym zbiorem norm...
Ostatnio coraz częściej mam wrażenie, że obywatele postrzegają partie polityczne jako „firmy”, które mają za cel zaspokajanie określonych potrzeb. Te, które nie zdołają przekonać „pracodawcy”, że robią to dobrze są zwalniane. System większościowy niestety sprzyja takiemu myśleniu... W jakimś stopniu takie podejście do demokracji jest pokłosiem zwycięstwa neoliberalnego myślenia o państwie. Partie jako organizacje dostarczające usług... I skutek ma być podobny, konkurencja jest najważniejsza ale i tak wszystko zmierza do monopolu. Jest Pepsi i jest Coca-Cola a reszta to folklor...
W młodych demokracjach takie podejście jest szczególnie niebezpieczne, ponieważ rola obywateli zaczyna być już na wstępie ograniczana tylko do popierania jednej lub drugiej partii. Demokracja zostaje sprowadzona tylko do samego aktu wyborczego, który dokonuje się raz na jakiś czas. Nie powinno więc dziwić w Polsce szczególnie niska frekwencja. Taka karykatura demokracji jaka wyłania się z obserwacji otaczającej rzeczywistości nie jest atrakcyjna. Brak poczucia wpływu na cokolwiek odstręcza nawet do oddawania swojego głosu w wyborach. Coraz większa liczba ludzi po prostu ignoruje sferę polityki, łudząc się, że to „nic nie szkodzi”.
Dla partii politycznych jest to sytuacja w pewien sposób wygodna, znacznie łatwiej jest posiadać wyznawców niż świadomych własnych oczekiwań wyborców. Stąd w demokracji większościowej aż tak silne odwoływanie się do emocji... Ludzie mają „nas” popierać i siedzieć cicho. Im większy poziom emocji tym większa szansa, że ludzie na nas zagłosują. Partie w Polsce w ten populistyczny sposób niestety mobilizują swój elektorat. W ten sposób spirala się nakręca co nie pozostaje bez wpływu na język debaty. Inaczej być nie może, to naturalna konsekwencja przyjęcia pewnych podstawowych założeń co do wizji demokracji w Polsce.
Oczywiście można skonstatować, że taki jest porządek rzeczy, dwupartyjność czy też dwubiegunowość jest czymś zwyczajnym na tym etapie rozwoju cywilizacyjnego. W takim jednak przypadku nie możemy się łudzić, że obniżenie temperatury debaty może być trwałe i rozwiąże wszelkie bolączki. W pędzie za stabilnością polityczną zagubiły się gdzieś po drodze ideały demokratyczne. Na jej ołtarzu została złożona reprezentatywność... Powszechna była radość z powodu nie dostania się do Sejmu Samoobrony i LPR. Być może gdyby te ugrupowania nadal funkcjonowały lub gdyby system dopuścił poważne zaistnienie nowych partii frustracja Ryszarda C. i jemu podobnych znalazła by ujście gdzie indziej. Przy tak wysokim poziomie emocji łatwo o rozczarowanie i w konsekwencji o radykalizm.
By coś realnie zmienić należy odblokować system. Nie należy bać się populizmu, nawet takie ugrupowania jak Samoobrona były swoistymi wentylami, które obniżały społeczne napięcia. Teraz mamy do czynienia z systemem sztucznym, w którym ludzie głosują na partię polityczną z nienawiści do tej drugiej partii. To chora sytuacja tak jak chora była na to reakcja Ryszarda C. Stabilność i efektywność systemu dwupartyjnego nie powinna być idealizowana. O tym jak ona w praktyce wygląda widzimy po trzech latach rządów PO. Wcześniej mieliśmy próbkę w wykonaniu PiS. Demokracja, to taki ustrój w którym podstawą jest debata i zawieranie kompromisów. Nie bardzo rozumiem dlaczego my obywatele możemy akceptować jej reguły a partie polityczne już niekoniecznie. Dlaczego istnieje w nich tak duża niechęć do koalicji...
Co więc należy zrobić? Postarać się zmienić ordynację wyborczą, tak by mniejsze ugrupowania również miały realną szansę na dostanie się do Sejmu. Być może warto zastosować ordynację bardziej przychylną mniejszym ugrupowaniom. Czas już chyba zrobić coś z progami wyborczymi. Myślę, że 2% dla partii i powiedzmy 5% dla koalicji byłoby optymalne. Należy również pilnie zastanowić się nad zmianą finansowania partii politycznych. Niech pieniądze nadal idą z budżetu ale niech będą rozdzielane nieco bardziej sprawiedliwie i niech warunkuje się bardziej precyzyjnie cele na jakie mogą być wydawane... Podobno konkurencja jest dobra, dlaczego ją więc ograniczać tam, gdzie jest ona faktycznie potrzebna. Nie łudźmy się, bez zmian instytucjonalnych poziom agresji będzie się nadal podnosił i wszelkiego rodzaju moralne apele tego nie zmienią.

czwartek, 9 września 2010

Zawieszenie Elżbiety Jakubiak, czyli walki o pamięć ciąg dalszy...

Źle się dzieje w PiS, bez dwóch zdań... Wszyscy wydają się zmartwieni, na naszych oczach oddala się szansa na skierowanie partii ku centrum. Pani poseł Elżbieta Jakubiak staje się w mediach Elą Jakubiak a PiS synonimem zamordyzmu i autorytaryzmu. A mnie śmiech ogarnia, nie może być inaczej gdy widzę zdumionych ludzi, którzy nagle zobaczyli to co istnieje od zarania czasu. Nie ulega jednak wątpliwości, że medialna wrzawa wokół zawieszenia Elżbiety Jakubiak nie miałaby miejsca, gdyby nie możliwość rozłamu w partii w tle... Do tego również zdążyłem się już przyzwyczaić, „odejście” każdej mniej lub bardziej znaczącej w PiS postaci skutkowało podobnymi dywagacjami. Skutki będą zresztą podobne, konsolidacja i powrót do formuły PiS to Jarosław Kaczyński.
Obserwatorzy polskiej sceny politycznej już zdążyli wpisać zawieszenie Elżbiety Jakubiak w pewien ciąg zdarzeń: przegrane wybory prezydenckie, wzmocnienie skrzydła radykalnego, próba reakcji skrzydła liberalnego, które zakończyło się wyrzuceniem Marka Migalskiego... Byłaby w tym jakaś logika. Mnie jednak taki sposób myślenia nie przekonuje. Wybór na „ofiarę” Elżbiety Jakubiak” jest trudny do logicznego uzasadnienia. Jeśli celem Jarosława Kaczyńskiego było zastraszenie członków swojej partii to mógł zdecydowanie dokonać lepszego wyboru. Najbardziej logicznym krokiem wydawało się wyrzucenie Joanny Kluzik-Rostkowskiej, która już od dłuższego czasu nie odnajduje się w powyborczej partyjnej rzeczywistości. Dlaczego więc padło na byłą szefową gabinetu Lecha Kaczyńskiego?
Z pozoru wydawać by się mogło, że ulubienica tragicznie zmarłego prezydenta będzie miała w partii z uwagi na jego pamięć silniejszą pozycję. Lech Kaczyński, który wedle słów prezesa PiS wkrótce zastąpi w zbiorowej świadomości Lecha Wałęsę jako ten, który poprowadził Solidarność do zwycięstwa a być może nawet zostanie kanonizowany (na początek przez Radio Maryja a potem i Watykan) bez wątpienia jest aktualnie centrum pisowskiego wszechświata. Wokół niego, a precyzyjniej tworzącego się właśnie na potrzeby bieżącej polityki mitu budowana jest (świadomie lub w oparciu o emocje) strategia polityczna partii na następne lata. Z tej perspektywy doskonale znająca byłego prezydenta Elżbieta Jakubiak jest osobą niewygodną. Może sobie ona bowiem rościć jakieś prawa do własnej oceny choćby poglądów Lecha Kaczyńskiego na niektóre sprawy... Może nawet w przypływie szczerości dać upust tym ocenom w jakiejś choćby tylko prywatnej rozmowie. A prezes przecież wszystko wie, jego czujne ucho wychwytuje nie tylko to co się dzieje w sejmowej restauracji. Dociera nawet do zaciszy pokojów sejmowych, kawiarni czy zaułków radiowych korytarzy
O tym, że zawieszenie Elżbiety Jakubiak nie ma związku z przegraną kampanią wyborczą przekonują bardzo gorliwie członkowie PiS. Być może mają rację... Za tezą, że cała sprawa może mieć jednak podtekst „osobisty” przemawia brak uzasadnienia dla odwołania pani poseł. Krótko mówiąc uzasadnienie jest, ale nie nadaje się dla mediów. Wydaje się również, że taka perspektywa lepiej pozwala zrozumieć zachowanie Elżbiety Jakubiak po rozmowie z Jarosławem Kaczyńskim. Wydawała się być zaskoczona jej treścią, nie była już w tak bojowym nastroju jak przed spotkaniem. Można było odnieść wrażenie, że wyjaśnione zostało coś co nie powinno przedostać się do mediów. Trochę jak kłótnia w rodzinie... W takiej sytuacji mówienie o postawie pani poseł, która legła u podstaw decyzji o zawieszeniu byłoby jak najbardziej zasadne.
Nawet jeśli teza o tym, że Jarosław Kaczyński poprzez to zawieszenie dyscyplinuje partię jest prawdziwa to tłumaczy wszystkiego. Trudno jest bowiem jednoznacznie kojarzyć Elżbietę Jakubiak z jakimkolwiek skrzydłem. Nie była ona dotąd utożsamiana ani z „talibanem” ani z „liberałami”. Była gdzieś po środku... To co ją wyróżniało to właśnie bliska współpraca z Lechem Kaczyńskim. Być może prezes Jarosław Kaczyński uznał, że zagraża ona jednolitości kreowanego przez niego mitu swojego brata i przywołał ją do porządku. A może tylko uznał, że ona z racji owej bliskości powinna być mu wiernopoddańczo lojalna bardziej niż inni i że jej nawet „niewinne” wypowiedzi, które innym uszłyby na sucho jej nie przystoją. Trudno to na razie jednoznacznie stwierdzić. Prezes PiS być może jak na dobrego aczkolwiek srogiego ojca jeszcze kiedyś o tym opowie. Być może w formie łagodnej połajanki a być może w ostrych słowach zarzucając Elżbiecie Jakubiak zdradę pamięci Lecha Kaczyńskiego. Zachowanie pani poseł po spotkaniu z Jarosławem Kaczyńskim zdaje się raczej faworyzować pierwszą ewentualność.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Solidarność już nie istnieje.

Kto z nas nie utożsamia się z ideami Solidarności? Przesłanie tego ruchu jest piękne i ponadczasowe... I niemal dla każdego z nas inne. Doskonale to widać przy okazji obchodów 30-lecia zawarcia porozumień sierpniowych. Nie ma zgody w narodzie... Większość Polaków chciałaby niemal zmusić Wałęsę by świętował ze wszystkimi, niechby chociaż na chwilę owo poczucie jedności wróciło. I tak paradoksalnie oczekujemy tego co nam tak bardzo nie na rękę było do roku 1989 i z czym Solidarność walczyła...
Przy okazji obchodów pada wiele gorzkich słów. Nawet Andrzej Celiński, którego cenię utyskuje jak to bardzo odchodzimy od idei Solidarności. Jego zdaniem wracamy do starych PRL-owskich schematów. Stare grzechy jak alienacja władzy, „wypłukiwanie” demokracji czy wzajemna nieufność Polaków ponownie dają znać o sobie. Tak zwyczajnie po ludzku rozumiem Andrzeja Celińskiego, podobnie Mariana Jurczyka, Lecha Wałęsę czy nawet Jarosława Kaczyńskiego. Solidarność dawała nadzieję, potem bitewny kurz opadł i trzeba było posprzątać. Nic dziwnego, że pojawiło się rozżalenie, bo przecież miało być inaczej, lepiej... Jak żadna utopia również ta Solidarnościowa nie mogła ulec realizacji.
Niektórzy pewnie powiedzą, że „pluję na to co święte”. Nic bardziej mylnego. Pragnę tylko zwrócić wszystkim uwagę, że nadmierne mitologizowanie przeszłości nie pozwala w pełni zobaczyć jak wiele dzięki Solidarności i poprzez Solidarność udało się zmienić na lepsze. Nie był to ruch jak teraz chcą niektórzy spójny z wyraźnie sformułowanym programem. Ludzi, nierzadko o wzajemnie wykluczających się poglądach łączyła niechęć do narzucanego z zewnątrz ustroju i pragnienie zmian. Wtedy było prościej, byliśmy MY i byli ONI. Wtedy nie było wyboru, tylko zwycięstwo dawało gwarancje na zmianę sytuacji. Krótko mówiąc albo my albo oni...
Dziś mówi się często o niespełnionych postulatach, bardzo mnie to irytuje. Andrzej Celiński i inni, którzy z takim zapałem rozpaczają o zaprzepaszczeniu idei Solidarności nie rozumieją chyba tak do końca o co w tym wszystkim zasadniczo chodziło. Nie świętujemy dziś dlatego, że udało się trzydzieści lat temu uzyskać zgodę na rejestrację wolnego związku. Wtedy stało się coś znacznie ważniejszego, Polacy zrobili pierwszy krok by być wolnymi. Brzmi to może trochę górnolotnie, ale to właśnie łączyło ludzi w 1980 roku. Nie walczyli o konkretną wizję Polski, ani o tą w wydaniu Kaczyńskiego ani o tą w wydaniu Tuska. Celem było przeprowadzenie takich zmian, by Polacy sami mogli decydować o jej wyborze. To się udało doskonale!!!
Słuchając dziś Jarosława Kaczyńskiego można odnieść wrażenie, że Solidarność walczyła o zastąpienie jednej jedynie słusznej władzy drugą. W jego świadomości rewolucja solidarnościowa chyba nadal jeszcze trwa. Mam wrażenie, że niewiele pozostało w nim z tamtych dni. Dobitnie o tym dziś przypomniała Henryka Krzywonos. Tej optyce ulegają niestety również inni, w jakimś stopniu również Andrzej Celiński. Czas już chyba sobie powiedzieć głośno i wyraźnie: Solidarności już nie ma. Skończyła się wraz z pierwszymi wyborami. Wtedy ostatecznie zwyciężyła jednocześnie pozbawiając się jednak powodów do dalszego trwania w dotychczasowym kształcie... Jej idee, o ile można w ogóle jakikolwiek ich katalog przedstawić stały się fundamentem demokracji.
Solidarność powstała w określonych warunkach, nie da się już wrócić do tamtego okresu. Świat przez ten czas zmienił się radykalnie. Przyszło jej działać w ekstremalnych warunkach i dlatego podejmowane przez nią działania też miały niezwykły charakter. Nasza demokracja nie jest doskonała, owszem problemem jest alienacja władzy i jak to określa Andrzej Celiński „wypłukiwanie” demokracji. Niewiele ma to jednak wspólnego z odejściem od idei Solidarności. Powodów tego stanu rzeczy należy szukać wokół siebie a nie w odległej przeszłości, w przeciwnym razie znów utkniemy w sporze „wokół wartości”, który niczego nowego wnieść nie może a już na pewno nie przybliży nas do rozwiązania bolączek naszej demokracji. Solidarności już nie istnieje, została tylko marna imitacja w postaci związku zawodowego, która sobie rości prawa do sukcesji po wielkim ruchu... Czas przyjąć to do wiadomości. W przeciwnym razie co roku koniec sierpnia będzie czasem sporów o to co sobie kto wyobraża a nie okazją do świętowania.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Polityczny matrix, czyli o potędze narodowych mitów...

Słońce odbijające się od wypolerowanej gładkiej stali, wielkie tarcze z krzyżem lub bez niego, zbroje i mundury wszelkich epok przewijające się jak w kalejdoskopie... I to wszystko nie na przeglądzie filmów wojennych ale realnie, tuż obok nas. Ten rok obfituje we wszelkiego rodzaju rekonstrukcje bitew wielkich i małych. Najpierw dzielni wojowie potykali się na polach Grunwaldu, potem harcerze znów dawali pokaz swojej odwagi atakując hitlerowskie wojska okupujące Warszawę. Wstrętni Niemcy już chyba mają dość i dlatego czas najwyższy było pokazać co i jak Ruskim, niech przypadkiem nie zapomną roku 1920. My przecież możemy tak jak wtedy bez końca...
Gdybym był cyniczny powiedziałbym, że tolkienowska saga przeniesiona na ekran przez Jacksona zrobiła swoje i mali chłopcy już się nie wstydzą spacerować z powsadzanymi za pasek drewnianymi mieczykami. Tak wiem, wszystko niestety jest dużo bardziej skomplikowane... Coś jednak w kulturze takiego ostatnio jest obecne, że herosi mnożą się jak mrówki. Być może pamięć realnej wojny jest już w narodzie tak słaba, że wyblakła cała jej ohyda z cierpieniem, śmiercią i innymi okropnościami. Pozostałą tylko cała ta romantyczna otoczka, która w czasach pokoju daje wszystkim poczucie wyjątkowości a w czasach wojny sprawia, że młodzi ludzie biorą z ochotą broń i idą ginąć za sprawy, o których nie mają pojęcia...
Muszę przyznać, że w Polsce szczególnie są ku takiej zabawie historią sprzyjające warunki. Z wielką determinacją przecież staramy się przekonać samych siebie jacy to jesteśmy wspaniali. Niełatwo jest wyleczyć się z kompleksów... Niestety przekładają się one nierzadko na politykę, czego skutkiem jest nieufność do świata i okopywanie się we własnym grajdołku. Doskonale było to widać w polityce prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wspierał on aktywnie wszelkie inicjatywy, które miały przydać Polakom chwały. Niby nic złego, ale czasem bywało to męczące. Okrętem flagowym tej polityki jest oczywiście Muzeum Powstania Warszawskiego. Trudno odmawiać tej inicjatywie wartości... Wręcz przeciwnie, to miejsce ciekawe nie tylko z racji zgromadzonych tam eksponatów. Muzeum wyrasta powoli na promotora wielu inicjatyw kulturalnych. Tak, jest to miejsce, które żyje i które w sposób niemal perfekcyjny podtrzymuje, umacnia a czasem wręcz kreuje na nowo mity narodowe... Ci, którzy uważają wywołanie powstania za zbrodnię nie mają tam czego szukać.
Po roku 1989 w Polsce historia zeszła na dalszy plan. Tyle się wokół działo, tyle istotnych spraw było do załatwienia. Sprawa rozliczeń, która stała się trampoliną PiS do władzy podniecała tylko wąską grupę radykałów. Trzeba było przeprowadzać reformy, nie było innego sposobu... Cele były wyraźnie wytyczone – integracja w ramach UE i NATO. Sprawa Katynia, Bitwy Warszawskiej czy Powstania Warszawskiego były podnoszone ale nie rozgrzewały społecznej wyobraźni. Nasza akcesja do UE diametralnie zmieniła społeczne oczekiwania co do tego co ma być przedmiotem społecznej debaty. Ci, którzy tego nie dostrzegli zniknęli ze sceny politycznej. Wizja Polski reformującej się, szybko dostosowującej się do otaczającego świata przestała być pociągająca. Trzeba było wymyślić coś nowego... Sukces PiS i PO ma moim zdaniem właśnie swoje źródło w tej przemianie w myśleniu Polaków po przystąpieniu do UE. Dla wielu był to punkt graniczny po przekroczeniu którego staliśmy się „pełnoprawnym członkiem europejskiej wspólnoty”. Od tej pory to nie my mamy już dostosowywać się do innych ale inni do nas. Polska przecież jest wyjątkowa, jest „zieloną wyspą an morzu czerwieni”, „nieskażona cywilizacją śmierci”, drugą Irlandią czy Bawarią w zależności od tego co dla kogo jest ideałem... Od tej pory coraz częściej zapóźnienia cywilizacyjne zaczęły stawać się powodem do dumy, historia zaś wlała się ponownie do świata polityki i zaczęła decydować o tym co stanie się przedmiotem społecznego dyskursu...
W tym kontekście nie należy się dziwić, że partie prawicowe zmonopolizowały właściwie scenę polityczną w Polsce. Postęp przestał być modny, zmiany i owszem są możliwe ale powolne jak to u „konserwatystów” przystało. Teraz nastał czas szczęśliwej konsumpcji, ten kto stara się w imię jakiś bliżej nieokreślonych celów ją nam ograniczyć ten jest wrogiem. Jak choćby „ekolodzy” uniemożliwiający nam jazdę naszymi nowymi samochodami obwodnicą Augustowa... Zwolennicy PO są zasadniczo zadowoleni, póki stać ich na wakacje za granicą i spłacanie hipoteki będą ją popierać. Z PiS i jego zwolennikami jest sprawa trudniejsza, chcieli by zarabiać więcej ale i tak poziom ich życia się poprawił. Biedronki wyrastają jak grzyby po deszczu, nie jest więc źle. Lepiej niż w ostatnich 30 latach.
W takich warunkach coś takiego jak realna wspólnota schodzi na dalszy plan, znacznie atrakcyjniejsze jest opisywanie rzeczywistości w kategoriach narodowego matrixu. Przywołując andersonowską wspólnotę wyobrażoną jaką jest naród można zepchnąć na dalszy plan realne problemy. Uczestniczymy więc z spektaklu, w którym historia jest szalenie ważna bo dostarcza paliwa społecznej debacie, wypełnia społeczną wyobraźnię. Zamiast rozmawiać o pogłębiającym się bezrobociu wśród młodych ludzi z powagą kłócimy się o „pomnik” żołnierzy poległych 90 lat temu... Słychać w narodzie groźne pomruki, chociaż wydarzenia z 1920 roku to już prahistoria. Staram się zrozumieć jak można być oburzonym uczczeniem w tak skromny sposób młodych ludzi, którzy zapewne nie bardzo nawet rozumieli o co walczą... Z perspektywy tego o czym piszę jest to jednak jak najbardziej zrozumiałe, liczą się pojęcia abstrakcyjne takie jak komunizm, naród czy duma. Wymiar ludzki nie jest istotny... Po co bawić się w subtelności, narodowe mity muszą być jednoznaczne.
Polityka ostatnich lat ma swoje źródło w tak rozumianej „historyzacji” polityki. Mam wrażenie, że dwie główne partie walczą między sobą o to co stanie się historią. Nawet wydarzenie sprzed pałacu prezydenckiego to przecież nic innego jak próba narzucenia reszcie pewnej optyki co do wydarzeń z 10 kwietnia. Mam wrażenie, że większość sporów jakie się toczą w polskiej polityce w ostatnich latach ma właśnie swoje źródło w odmiennej interpretacji „historii”. Lustracja, dekomunizacja, III RP a nawet „walka z korupcją” wszystko to wynika z właśnie z tego. Dlatego zresztą nic nie udało się tak naprawdę załatwić, nie można przecież rozwiązać problemu, który nie został zdefiniowany w oparciu o realne przesłanki a jest tylko „słowem kluczem”, który ma uprawomocniać „naszą wizję wydarzeń”.
Nie wywołuje więc zaskoczenia fakt, że lewica jest w Polsce w głębokiej defensywie. Nie jest on w stanie stworzyć atrakcyjnej narracji, która porwałaby Polaków. Próba mówienia o realnych zagrożeniach wydaje się najlepszą drogą do politycznego samobójstwa. Chyba dlatego od czasu do czasu tylko zdarza się „lewicy” przebąknąć o sprawach dla jej elektoratu ważkich. Przez większość czasu w przestrzeni publicznej dominują sprawy ważne dla prawicy. Nie wiem co się musi wydarzyć by ten stan rzeczy się zmienił. Polacy chcą żyć w tym politycznym matrixie, małej stabilizacji na miarę tej gierkowskiej. Dlatego w sumie akceptują dzisiejszą klasę polityczną. Nawet jeśli głośno wyrażają dezaprobatę to w sumie są zadowoleni, ponieważ dostarcza im ona rozrywki. To co dzieje się pod pałacem prezydenckim doskonale to obrazuje...
Widowiska historyczne są takim sympatycznym objawem zwycięstwa w Polsce tej moim zdaniem destrukcyjnej tendencji. Służą one przecież rozrywce, przy piwie można miło spędzić czas i dodatkowo jest to chwalebne bo takie „patriotyczne”. Rekonstrukcje bitew mnożą się i „wychowują” młodych patriotów, rozbudzając w nich skutecznie narodową dumę... To znacznie łatwiejsze i na pewno zdecydowanie tańsze niż naprawa naszego systemu edukacji. A skutki? Kto by się tam nimi przejmował, jest dobrze. Jakby co przecież zawsze można rozwalić granatem jakiegoś hitlerowca... Będzie ubaw.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Krzyż na Krakowskim Przedmieściu, czyli letni epizod roku 2010...

Lato nieuchronnie zmierza ku końcowi, nie mogę od siebie odgonić tej myśli w ostatnim czasie. Dni są coraz krótsze a noce wydłużają się niepostrzeżenie... Jesień jest jeszcze niewidoczna ale już można ją poczuć w chłodne poranki. Staram się wiec korzystać z lata póki jeszcze ono trwa i unikam zatłoczonych autobusów by na spacerach cieszyć się z świecącego wciąż jeszcze mocno słońca. Dziś nogi poniosły mnie do nowej kolebki rewolucji na Krakowskim Przedmieściu... Dotąd unikałem tematu „obrońców krzyża” wychodząc z założenia, że o pewnych rzeczach mówić nie wypada. Właściwie nadal tak uważam, najlepszym sposobem na załatwienie sprawy byłoby ignorowanie tego co się tam dzieje... Dlaczego więc piszę te słowa? No cóż, chyba uwielbiam niekonsekwencję.
Odniosłem dziś wrażenie, że cała ta medialna wrzawa utwierdza tylko obecnych tam ludzi w tym co robią. Ma zastosowanie prosty mechanizm: „skoro tak dużo kamer wokół to znaczy, że to co robimy jest ważne”. Nie chodzi więc w całej sprawie jak chcą niektórzy ani o krzyż, ani o uczczenie pamięci „tych co polegli” ale o dopieszczenie ego przebywających tam ludzi. Wszyscy protestujący są święcie przekonani o niesamowitym znaczeniu swoich działań, w „świętym gniewie” nie dostrzegają całej swojej śmieszności. Można to było obserwować dziś po odsłonięciu tablicy upamiętniającej ofiary katastrofy smoleńskiej. Protestujący mieli pretensje o to, że na uroczystości był tylko jakiś „księżyna” a nie co najmniej biskup. Nie spodobało się im to, że to zwykła tablica. Powinna być większa, ładniejsza, a najlepiej to powinno być tyle tablic ile osób zginęło w katastrofie... Po chwili już całkiem poważnie słychać było głosy, że tablica to za mało i tu przed pałacem potrzebny jest pomnik, nawet gdyby trzeba by przenieść pomnik Księcia Józefa Poniatowskiego...
Nie łudzę się, nie da się rozwiązać tego konfliktu poprzez dialog. Każde ustępstwo prowadzi bowiem do eskalacji żądań... Dla ludzi zgromadzonych pod krzyżem to co się tam dzieje to najlepszy okres w ich życiu. Dotąd funkcjonujący gdzieś na marginesie, żyjący od pierwszego do pierwszego ze skromnych emerytur mają wreszcie okazję być widoczni, ważni. Mają wsparcie przywódcy największej partii opozycyjnej, wielu biskupów przychylnie wypowiada się o ich dziele, do tego media, które spijają im z ust ich słowa... Któż by nie chciał by ten stan trwał jak najdłużej. W tej sytuacji dialog z nimi tylko wzmacnia ich determinację. Zresztą „oni wiedzą”, słuchanie argumentów oponentów jest tylko stratą czasu...
Moim zdaniem bardzo trafnie całą sytuację zdiagnozował episkopat. Z całą pewnością sprawa krzyża ma niewiele wspólnego z religią, to w najczystszej i najbrudniejszej zarazem postaci walka polityczna. Wszelkiego rodzaju symbole religijne czy modlitwy nie mają nic wspólnego z katolicyzmem, bardziej spełniają rolę wielkich kotłów, w które się wali by wzbudzić w przeciwnikach grozę. Gott mit uns, drżyjcie wszyscy inni, „My jesteśmy narodem, wy jesteście gejami i lesbijkami” jak głosi jeden z transparentów... Co więc można zrobić? I tu znów episkopat ma rację. Decyzję można rozwiązać tylko politycznie. Wszystkie sznurki w garści zdaje się trzymać w swoich rękach Jarosław Kaczyński. Ludzie zgromadzeni pod krzyżem tylko jego mogą usłuchać. Nic jednak nie wskazuje by zależało mu na podjęciu jakichkolwiek działań...
Tak jak napisałem na wstępie całe to zamieszanie budzi we mnie niesmak. Nie chodzi mi tylko o to co wyprawiają pod krzyżem przeciwnicy jego przeniesienia. Drażni mnie również atmosfera happeningu w jakiej odbywają się spotkania zwolenników przeniesienia krzyża (ale również przeciwników krzyża, przeciwników PiS itd.). Nie widzę nic zabawnego w naigrawaniu się z ludzi żyjących w kompletnym oderwaniu od rzeczywistości, dla których czas zatrzymał się ze dwadzieścia lat temu.
Cóż więc należy zrobić? Zdecydowanie wkroczyć i oczyścić teren wokół pałacu prezydenckiego. Tak po prostu i bez wielkiego zwlekania. Nie przekonuje mnie w tym przypadku argument o dialogu. Demokracja to nie jest ustrój, w którym rację mają ci którzy krzyczą najgłośniej. Mamy demokratycznie wybrane władze, które nie powinny bać się ze swojej władzy skorzystać. Czy to zrobią? Wątpię, całą ta szopka wokół krzyża umacnia partię rządzącą w sondażach. W czasach radykalizmu umiar ma większe powodzenie... Trochę męczą mnie również media, które nie potrafią zdobyć się na umiar. Chciałbym zaapelować do WSZYSTKICH, przestańcie mówić o „obrońcach krzyża”. To wielkie nadużycie. Mówcie o „przeciwnikach przeniesienia krzyża”, niby niewielka różnica ale z punktu widzenia prawdy zasadnicza.

poniedziałek, 26 lipca 2010

PiS wraca, czyli o partii, która może być wreszcie sobą...

Ciekaw jestem czy kiedykolwiek pragnęliście moi drodzy czytelnicy czegoś tak bardzo, że w swojej ocenie dokonywaliście selekcji faktów i takiej ich interpretacji by spełnienie owego pragnienia wydawało się jak najbardziej realne. Myślę, że tak... Wszystkich nas to czasem spotyka, nawet największych realistów. Człowiek to taka istota, która potrzebuje wierzyć, przynajmniej od czasu do czasu... W sumie to nic złego, jednak z takim podejściem niestety bardzo łatwo wyjść na głupka. Nie jestem zbyt odkrywczy, tam gdzie jest wiara tam nieuchronnie musi się gdzieś czaić rozczarowanie.

O swoich prywatnych rozczarowaniach przemilczę, ciekawiej jest przecież mówić/pisać o rozczarowaniach innych. W każdym razie dużo przyjemniej... Największym rozczarowaniem w ostatnich tygodniach zdaje się być powrót PiS do ostrej retoryki. Przyznam, że z mojej perspektywy jest to „odrobinę” niezrozumiałe. Ja osobiście powrót do dawnego stylu uprawiania polityki przez prezesa Kaczyńskiego i jego partię przyjmuję z ulgą. Nie potępiam, nie określam tego kroku jako głupoty czy też wreszcie nie oburzam się na niemoralność stosowanych przez PiS metod. Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że to coś warte pochwały. Partia rezygnuje z zasłony dymnej, marketing polityczny nie daje rady i naturalne w PiS instynkty zwyciężają. To dobra wiadomość dla nas wszystkich, rzeczywistość jest mniej zakłamywana. No, może zakłamywana w większym stopniu ale w sposób nam wszystkim już doskonale znany...

Nadzieje na koniec „wojny polsko-polskiej” mogli mieć tylko osoby, których wiara w zgodę narodową była pokłosiem tragedii smoleńskiej. Nie chcę mówić o naiwności, myślę jednak, że potrzeba wiary w to, że jedno wydarzenie, szczególnie tak tragiczne może diametralnie odmienić sposób uprawiania polityki w Polsce zakrzywiła naszą polityczną czasoprzestrzeń. Tylko ktoś, kto postanowił ignorować fakty mógł uwierzyć w przemianę prezesa Kaczyńskiego i jego partii. Nie wiem skąd w ludziach aż tak silna potrzeba wiary w to, że PiS może być odpowiedzialnym ugrupowaniem politycznym. Współczucie dla ofiar katastrofy przecież wszystkiego nie tłumaczy...

Bardzo mnie śmieszy kiedy piętnowane jest niemoralne „granie” tragedią smoleńską przez PiS a jednocześnie krytykowane jest odejście od nieszczerej przecież polityki umiaru. To co działo się w kampanii prezydenckiej było swoistą anomalią, decyzją podjętą trochę z braku pomysłu na to co dalej. Na chwilę oddano podejmowanie decyzji w ręce ludzi dotąd funkcjonujących na marginesie partii. Prawo i Sprawiedliwość nie miało wtedy nic do stracenia, kiepskie sondaże i widmo całkowitej klęski... Wynik osiągnięty w wyborach prezydenckich wzmocnił partię i to paradoksalnie było powodem do powrotu na stare pozycje. Może sobie narzekać pan europoseł Marek Migalski na swoim blogu, nie ma racji. Tu nie chodzi o sprawiedliwość ale o równowagę. Z całym szacunkiem ale znaczeni bardziej pisowski od pani Joanny Kluzik-Rostkowskiej jest Marek Kuchciński. Od Pawła Poncyliusza Antoni Macierewicz, mimo, że formalnie do partii przecież nie należy... Znacznie lepiej oddają oni sposób myślenia tradycyjnych wyborców PiS. Tak krytykowane dziś przez wszystkich teorie spiskowe dotyczące katastrofy smoleńskiej, które uprawomocniają politycy PiS już od dawna żyją swoim życiem wśród elektoratu tej partii.

Większość komentatorów nie docenia tego faktu. Większość sympatyków PiS naprawdę wierzy, że prezydent Lech Kaczyński poległ i że została popełniona zbrodnia. Niezależnie od tego czy nam się to podoba czy nie. Politycy PiS tylko wyrażają te nastroje i chyba z pewnego punktu widzenia jest to dobre. Trudno bowiem obalić coś co powtarzane jest pokątnie a co nie ma szans stać się przedmiotem powszechnej debaty. Zresztą PiS nie potrafiłby inaczej. Każdy chyba pamięta, że sukces tej partii budowany był na kontestacji instytucji III RP. Jak na klasyczną partię protestu potrzebny był mit... Takim wydarzeniem dla PiS był upadek rządu Olszewskiego. To wtedy „ciemne siły” dogadały się i uniemożliwiły budowanie nowej wspaniałej Polski. W ten mit wierzą wszyscy w PiS, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Dzięki tej wierze tacy ludzie jak Jarosław Kaczyński czy Antoni Macierewicz znajdowali siłę by walczyć z „układem”, III RP, postkomuną, rosyjskimi agentami itp. Teraz dostają na tacy mit jeszcze bardziej nośny i spektakularny. Nic dziwnego, że chcą wierzyć w jego prawdziwość. Mit o „zbrodni smoleńskiej” będzie paliwem napędowym dla PiS i środowisk z nim powiązanych na następną dekadę.

Oburzają się niektórzy, że PiS delegitymizuje system polityczny. Oczywiście, że mają rację. Tyle tylko, że ta partia robi to od początku swojego istnienia. Cóż więc robić? Przede wszystkim zerwać wreszcie z naiwnym przeświadczeniem, że PiS da się „ucywilizować”. Tak bardzo chcemy wierzyć, że Jarosław Kaczyński jest zdolnym i cynicznym graczem, że zapominamy o jego ideologicznym zaślepieniu. Oczywiście jedno nie wyklucza drugiego... Możliwe są różne taktyczne zagrania „genialnego stratega” niemniej na końcu i tak zawsze zwycięża chora ideologia. Wydarzenia ostatnich tygodni są tego doskonałym przykładem...  

poniedziałek, 17 maja 2010

Debata telewizyjna, czyli nie tylko o wierze w moc sprawczą ruchomych obrazków...

Obserwując właśnie toczącą się kampanię przed wyborami prezydenckimi utwierdzam się w przekonaniu, że niełatwo w dzisiejszych czasach dokonywać wyborów. Nawet jeśli się już przeszło na wyższy poziom społecznej partycypacji (czego nieodzownym atrybutem jest jak się wydaje wykształcenie umiejętności popadania w selektywną amnezję w razie potrzeby) i nie trzeba już się przejmować skutkami podejmowanych decyzji to i tak jest to trudne. Może dobrym rozwiązaniem byłby rzut monetą? Ja sam zaczynam się nad taką formą podejmowania decyzji coraz mocniej zastanawiać. Niemniej chyba nie przyjmie się ona powszechnie, trzeba przecież dbać o pozory... Dobrze by było, gdyby jednak istniały jakieś kryteria, coś co pozwoliłoby nam łatwo i przyjemnie podjąć „mądrą” decyzję.
Nie tak dawno miałem identyczny problem, nie chodziło jednak o wybory prezydenckie ale o płyn do mycia naczyń. Jak każdy racjonalny konsument chciałem za jak najmniejsze pieniądze kupić jak najlepszy produkt i nie napracować się przy tym zanadto. Oczywiście nie udało mi się, nie miałem pieniędzy na przeprowadzenie szeroko zakrojonych badań więc decyzję podjąłem w oparciu o swoje przyzwyczajenia. Chciałoby się powiedzieć jak te głupki w ugruntowanych zachodnich demokracjach, które głosują na te same partie od pokoleń. Już po dokonaniu zakupu jak zwykle czułem pewien niedosyt i miałem o to pretensje do przedstawicieli czwartej władzy. Gdyby zrobili to co do nich należy i przedstawili mi stosowny ranking płynów do mycia naczyń mój wybór byłby lepszy...
W kampanii prezydenckiej niestety czwarta władza również się nie sprawdza. Niektóre media zdają się faworyzować jednego kandydata, inne drugiego. Niektórych kandydatów nikt nie faworyzuje... I jak tu podjąć w takim chaosie informacyjnym trafną decyzję. Z tego zagubienia chyba bierze się chęć ostatecznego rozstrzygnięcia faktu jacy ci kandydaci naprawdę są. A może by tak ich „poukładać” obok siebie jak warzywa na straganie; po wstępnej selekcji i odrzucenie tych najmniej atrakcyjnych każdy mógłby zobaczyć na własne oczy ich zalety i wady. Oszczędziło by nam to wszystkim wysiłku i czasu. Dlaczego więc nie zorganizować debaty telewizyjnej?
To jeden z wciąż przewijających się motywów tej kampanii. W zależności od tego, kto zgłasza jej konieczność padają bardzo różne argumenty. Wszystkie jednak strony zdają się żywić przekonanie w rozstrzygającą moc debaty. Obywatele przecież mają prawo wiedzieć co myślą kandydaci, ci drudzy mają prawo do przedstawienia swego programu politycznego. O co więc się czepiam? Co sprawia, że na debatę telewizyjną między kandydatami na prezydenta reaguję niechęcią?
Moje zasadnicze wątpliwości budzi wiara w moc informacyjną tego typu widowisk. Śmiem wątpić, że dzięki debatom poznajemy kandydatów. Nie o to w nich chodzi, są one widowiskiem medialnym i fakty mają w nich drugorzędne znaczenie. O wygranej decyduje w stopniu przesądzającym praca sztabów wyborczych. To one podejmują decyzję o tym jakie sprawy mają być poruszane a jakich należy unikać i w jaki sposób. Kandydaci mają być dokładnie tacy jakich chcieliby ich widzieć sztabowcy. Nie ma to nic wspólnego z prawdą, wygrywa ten, który bardziej przekonywająco wypada w swojej roli, ten kto proponuje ciekawszą opowieść. Można wręcz powiedzieć, że debaty zakłamują rzeczywistość, czy też może ostrożniej, że sprzyjają temu. Zwalniają również od myślenia, o wyborze mają decydować świeże wrażenia...
Paradoksalnie dzieje się to w imię prawdy. Zastanawiam się jakiej prawdy ludzie oczekują? Przecież wystarczy zdobyć się na odrobinę wysiłku by dowiedzieć się jacy kandydaci są naprawdę. Większość kandydujących to ludzie w polityce obecni już od dziesięcioleci. Na ich temat przelano tony atramentu, nie jest tajemnicą jakimi są ludźmi, jakimi politykami. Na podstawie ich czynów i wypowiedzi z lat minionych każdy z nas może sobie wyrobić stosowną opinię. Kampania wyborcza dla nas wszystkich powinna być co najwyżej szansą na wypełnienie białych plam, okazją do wyjaśnienia niektórych spraw. Irytuje mnie naiwność w podejściu do sprawy debat. Oczywiście nie jestem ich zadeklarowanym przeciwnikiem, ale wszystko w stosownych proporcjach... Trzeba pamiętać jednak, że debaty mają służyć nie pokazaniu całej prawdy o kandydacie ale raczej są okazją do jej „retuszowania”.
Dla mnie osobiście nawoływanie do debaty telewizyjnej (nie debaty jako takiej, która jest fundamentem demokracji) świadczy o postępującej nieuchronnie tabloidyzacji polityki. Znikają ogniwa pośrednie, jest tylko widz, dość słaby bo pozbawiony nierzadko elementarnej wiedzy i z drugiej strony są „silni” politycy, za którymi stoją sztaby, badania i pieniądze... Dlatego niesłychanie ciężko jest mi myśleć o debatach telewizyjnych jako o święcie demokracji. Ja raczej widzę zagrożenie: manipulacji, infantylizacji zachowań politycznych czy pogłębienie się różnic między „światem realnym” i tym wyłaniającym się z przekazu polityków (tym samym zanik mechanizmu skutecznej kontroli). Debata może więc być tylko widowiskiem, które uspokoi nasze obywatelskie sumienia. Przecież po jej obejrzeniu wiemy już „wszystko” i możemy podjąć „racjonalną” decyzję wyborczą... W tym kontekście proponowany przeze mnie na wstępie mechanizm podejmowania decyzji na podstawie rzutu monetą może nie wydaje się wcale aż taki głupi...

niedziela, 28 lutego 2010

Olimpiada, czyli o przemijaniu, innuickiej sztuce i sam nie wiem o czym jeszcze...

Czy tylko ja mam ostatnio aż tak wielki problem z przemijaniem? Coś się zaczyna i nim się człowiek obejrzy nastaje koniec... Smutny koniec, bo czy może być coś optymistycznego w końcu czegokolwiek. Tak, powie ktoś, że koniec jednego oznacza początek czegoś innego. Może nawet, że na tym polega życie... Takie podejście może i ma sens jak ma się z 18 lat, potem wszystko się komplikuje. Za dużo końców na koncie, za dużo wspomnień. I czas przyspiesza, na początku wydaje się, że ma się przed sobą wieczność. Potem już zaczyna się liczyć lata do końca. No dobra, koniec oznacza początek czegoś nowego, może czegoś lepszego. Tego się trzymajmy, nawet jeśli pachnie to „urzędowym optymizmem”.

Niemniej moja niechęć do kończenia czegokolwiek ma niebagatelne znaczenie dla tego bloga. Nie wiem tylko czy akurat jest to powód do radości. No dobra, miało być jednak o innym końcu. Takim, który jest mi w sumie obojętny. Na szczęście są i takie końce... Do rzeczy, wkrótce zostanie zgaśnie znicz olimpijski. Pewnie przegapię ten moment, tak jak wiele innych wydarzeń na tej olimpiadzie. Oczywiście pewnych rzeczy nie można nie dostrzegać, choćby prymitywnych i podszytych narodowymi kompleksami nagabywań Adama Małysza by nie kończył kariery. No dobra stary, jak nie pojedziesz do Soczi to kto będzie zdobywał medale. A bez nich my Polaki nie będziemy już tacy zajefajni...

Chyba dlatego nie lubię olimpiad, nagle mamy w kraju 40 mln ekspertów. Ciągle słyszane te same nudne, zasłyszane i powtarzane bez końca komentarze. Nuda...Może to oznaka starości, ale coraz częściej myślę, że oglądanie sportu nie ma sensu. Może za wyjątkiem przypadków, w których ktoś uprawiający jakąś dyscyplinę może się w ten sposób uczyć. Chociaż czy ja wiem, czy oglądanie Tour de France jest mi niezbędne do jazdy na rowerze, czy obserwacja polskiej ligi da mi coś co sprawi mi większą przyjemność z kopania piłki...

Pewnie nie poruszałbym tego tematu gdyby olimpiada nie odbywała się w Kanadzie. A tak chyba wypada... Dostało się Kanadyjczykom za wiele rzeczy. No tak, nie zachowują się jak zawodowcy. Jest w tym jakaś ironia, olimpiada i całe to naiwne i odstające od współczesnych realiów przesłanie. Tak, wszystko ma być profesjonalne, począwszy od zawodników, poprzez organizację a w ostatecznym rozrachunku na pieniądzach skończywszy. Niedociągnięcia tak, ale tylko drobne dodające kolorytu. Nie można przecież pozwolić by piloty poszły w ruch, tyle nieobejrzanych reklam, takie marnotrawstwo...

Mimo narzekań Kanadyjczycy się przyłożyli, było trochę egzotycznie ale w zrozumiały dla wszystkich sposób. Zastosowano to co zwykle, dodano parę innuicko/indiańskich gadżetów i było pięknie. Oczywiście rdzenni mieszkańcy kanadyjskich ziem powinni być wdzięczni bo niby w ten sposób oddano im cześć i nie miało to nic wspólnego z uczynieniem medialnej papki bardziej zjadliwą. Na logo igrzysk wybrano innuicki symbol, znany choćby z flagi Nunavut. Inukszuk wygląda tak „ślicznie”, marketingowy strzał w dziesiątkę. Co prawda Stewart Phillip, przywódca rdzennych mieszkańców zamieszkujących Kolumbię Brytyjską ironizuje, że bardziej przypomina mu on Pac-Mana. Kto by się tam jednak czepiał, na pewno nie ja bo za bardzo Pac-Mana nie kojarzę...

A rdzenni mieszkańcy Kanady? No cóż, powinni być przyzwyczajeni. Historia wiele powinna ich nauczyć. Dawniej na siłę prowadzona akcję asymilacyjną, nierzadko odbierając dzieci ich rodzicom a ich samych zamykano w rezerwatach czekając aż stracą całą siłę witalną i wyruszą na spotkanie z Manitu. Teraz już się tego nie praktykuje, dawniej kultury tak zawzięcie zwalczane stały się cenne. Można je przecież wykorzystać i nieźle na tym zarobić. Tak jak choćby na olimpiadzie... Dla tych co nie za bardzo czują atmosferę polecam film Inuk Shop. Krótki ale interesujący. To co dla Innuitów jest częścią ich codzienności dla nas staje się ozdobą, gadżetem który ma nas uczynić bardziej interesującymi i ciekawszymi w oczach innych... Tak, to koniec olimpiady. Następna za cztery lata. Szkoda, że nie na Nowej Zelandii to Maoryskie motywy są zajefajne...

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Odzyskanie radiowej Trójki, czyli ballada o ludziach stamtąd...

Poruszam się w pewnej przestrzeni, każdy z nas się porusza. By ją ogarnąć narzucamy sobie pewne regulacje, czasem są to normy prawne czasem tylko zasady dobrego wychowania. Dla funkcjonowania całości równie ważne... Nie ma nawet znaczenia czy owe normy i zasady tworzymy w oparciu o nasze zbiorowe doświadczenie, zgodnie z zasadami rozumu czy wyprowadzamy je z natury wszechrzeczy, Biblii czy Koranu. Wbrew takim odrobinę pokręconym nihilistom jak ja, można nawet uznać, że istnieje swego rodzaju „uniwersalny katalog” zasad przypisany ludzkiemu rodzajowi... I znów jedni nazwą to prawami naturalnymi, inni zadowolą się kolokwialnym stwierdzeniem, że chodzi tylko o to by się „przyzwoicie traktować”.

Tak to mniej więcej wygląda w przestrzeni, w której poruszam się ja i większość ludzi. Co i raz jednak z nie słabnącym zaskoczeniem (symptom postępującego skretynienia?) dowiaduję się o istnieniu grup, dla których te wszystkie „moje” prawa i zasady są stekiem bzdur. Nieuzasadnionym balastem w drodze wiodącej na szczyty... No dobra, kopce co najwyżej, każdemu jednak podług jego wyobraźni. A ludzie stamtąd nie mają jej w nadmiarze niestety... Ich wzrok nie sięga dalej niż do dna ich portfela. Zrobią wszystko by ujrzeć w nim chociaż jeden banknot więcej, mając za nic koszty społeczne swoich działań. Rozpieprzą wszystko co stanie im na drodze.

Tym razem trafiło na radiową Trójkę. Jest to rozgłośnia z długa i piękna tradycją. Sam mam dla niej duży sentyment. Nie chcę nawet sięgać do zamierzchłej przeszłości, kiedy to dzięki niej smutna rzeczywistość stanu wojennego była bardziej znośna. Była to wtedy swoista oaza przynajmniej muzycznej normalności. Dziennikarze bezpośrednio nie angażowali się w politykę, niemniej poprzez prezentowane na antenie treści pokazywali, że istnieje inna rzeczywistość odległa od tej siermiężnej socjalistycznej...

Odkąd pamiętam Trójka miała zawsze autorski charakter. Udało się jej oprzeć próbom sformatowania. To jedna z nielicznych tego typu stacji na rynku... Trójka to w dużej mierze nazwiska tworzących ją ludzi i zarazem swoista szkoła dziennikarskiego fachu. W pewien sposób myśląc o Trójce wyobrażam sobie jak powinny funkcjonować całe media publiczne. Nie jestem chyba w tym osamotniony... Taki styl jaki proponuje Trójka sprawia, że ma ona liczne grono sympatyków, którzy nie zawahają się nawet w razie potrzeby wspomóc stacji finansowo. Zawirowania z abonamentem sprawiły, że jej przyszłość nie rysowała się różowo, parę miesięcy później powołany ad hoc Komitet Miłośników Trójki zebrał prawie 700 tys. złotych na programy misyjne.

Ludzie stamtąd mają to gdzieś, stacja jest łupem do podziału a nie jakimś tam dobrem społecznym. Wszyscy, którzy nie żałowali grosza na Trójkę teraz dobitnie mają okazję przekonać się, jak bardzo ona do nich należy. Nikt nie liczy się z ich głosem, ludzie stamtąd mają przecież układ między sobą. Dystyngowane słuchaczki Trójki mogą tylko z zażenowaniem zakryć oczy, słuchacze bezsilnie toczyć pianę w ust. Wielki środkowy palec pokazany im przez koalicję SLD-PiS nie stanie się przez to mniejszy ani bardziej przyjazny. To bardzo czytelny sygnał, nie może być już chyba czytelniejszy... Wszelkie dawanie pieniędzy na media publiczne w obecnym kształcie to wyraz masochizmu. Jestem zwolennikiem abonamentu, niestety system ten sprawdza się tylko w systemach cywilizowanych. Dopóki będą nami rządzić „barbarzyńskie hordy” i co więcej, dopóki my wszyscy będziemy to mieli gdzieś media publiczne będą tylko fikcją...

SLD i PiS paradoksalnie głoszą przywiązanie do abonamentu, swoimi działaniami jednak podważają sens jego płacenia. Analizując (przynajmniej publicznie głoszone) ważne dla obu partii wartości bardzo łatwo dostrzec tam coś takiego jak „wspólnota”. Owszem pozornie trochę inaczej rozumiana. Brutalna prawda jest taka, że dla obu partii dobra wspólnota to taka popierająca linię partii. Obywatel ma siedzieć za zamkniętymi drzwiami i czekać na wytyczne... W tym kontekście nie dziwi już fakt, że obie partie tak łatwo się dogadały... Przeraża mnie jak bardzo mają one gdzieś reakcję opinii publicznej i potencjalnych wyborców przecież.

Tak, dobro partii dobrem narodu. Na swój sposób podziwiam redaktora Sobalę, wiernie podejmuje się misji nawet kiedy ma przeciw sobie niemal całą redakcję Trójki. Któż inny jednak zdoła wziąć za mordę całą tą inteligencką zgraję i zaszczepić poprzez fale eteru miłość do PiS wśród im podobnych. Partia mu to poświęcenie wynagrodzi, nawet jeśli stację najzwyczajniej w świecie zarżnie. To w sumie też jakiś sukces... Najprawdopodobniej skończy się na modelu znanym ze stanu wojennego, wy będziecie nam posłuszni a my damy wam niewielką autonomię. Historia lubi się powtarzać...