czwartek, 28 października 2010

Agresja w polityce, czyli o potrzebie demokratyzacji...

Bez wątpienia jest źle z polską demokracją, śmierć Marka Rosiaka jest tego widomym przykładem. No może trochę się zagalopowałem, źle jest z naszą debatą polityczną. Nasilenie agresji werbalnej w niespotykanej dotąd skali zaczyna zagrażać systemowi jako całości. Niedługo żaden z polityków nie będzie mógł się czuć bezpiecznie. Na szczęście jest na to prosta rada, należy zrezygnować z ostrej retoryki, uczynić ją bardziej merytoryczną. Takie działania nieuchronnie obniżą poziom społecznych emocji i w nieco dłuższej perspektywie zakopią głębokie podziały jakie wywołał konflikt PO-PiS. Wszystko wydaje się takie proste...
Niestety problem jest głębszy i nie sprowadza się tylko do przesadnie agresywnego języka jakim posługują się politycy. Można zaryzykować tezę, że ma podłoże instytucjonalne... Początek lat 90-tych to w Polsce festiwal wolności, odreagowanie monopartyjnego systemu z okresu PRL. W wyborach do Sejmu w 1991 roku mandaty uzyskało 29 komitetów wyborczych. Takie rozbicie nie ułatwiało stworzenia stabilnego rządu. Dlatego zaczęto tak zmieniać ordynację wyborczą, że ilość ugrupowań do sejmu zaczęła systematycznie spadać. Apogeum tych pomysłów był plan PO na wprowadzenie wyborów większościowych. Wtedy wyłoniłby się system dwupartyjny i o stabilność nie trzeba by się troszczyć...
Nieustający pęd do stabilizacji systemu partyjnego dziś ma swoje konsekwencje. Co prawda nie wprowadzono systemu większościowego w wyborach do sejmu, niemniej funkcjonuje on realnie. Są dwie partie, które mogą pokusić się o zdobycie władzy i reszta, skazana na wymarcie... Gdyby PiS właściwe tony nie byłoby już PSL i pewnie SLD. Zresztą i co z tego, że jest więcej partii, polityka uprawiana jest już od dawna tak jakby w Polsce obowiązywał system większościowy. Jesteśmy „my” i są „oni”, wrogowie, z którymi należy walczyć wszelkimi sposobami. Czas demokracji konsensualnej, w której „oni” nie byli postrzegani jako potencjalni partnerzy w realizacji naszych celów już minął. Nie na darmo Jarosław Kaczyński cytuje Carla Schmitta, demokracja to przecież wojna. Wiedzą to zakochani w okręgach jednomandatowych politycy PO, wiedzą marzący o systemie prezydenckim politycy PiS.
Ostry, pełen agresji język jest więc nie powodem całego zła jakie przepełnia polską politykę, to skutek przyjęcia pewnego modelu demokracji. Włosi czy Węgrzy w ostatnich latach mają podobne problemy: tabloidyzacja, miałkość społecznej debaty, wszechwładza marketingu. Oni podobnie jak my dążą do systemu większościowego, a w nim nie chodzi przecież o konstruktywną rozmowę ale o przekonanie do siebie jak największej grupy ludzi, wszelkimi metodami... W Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych był czas na wykrystalizowanie się takich tradycji, które łagodzą wady tego systemu. Społeczeństwa są dużo bardziej świadome demokratycznych reguł, partie nie mogą działać w tak toporny i nierzadko pozbawiony elementarnej przyzwoitości sposób jak w Polsce. Są tam tamy dla populizmu, również w postaci tak obśmiewanej u nas „poprawności politycznej”, która przecież jest niczym innym niż swoistym powszechnie akceptowalnym zbiorem norm...
Ostatnio coraz częściej mam wrażenie, że obywatele postrzegają partie polityczne jako „firmy”, które mają za cel zaspokajanie określonych potrzeb. Te, które nie zdołają przekonać „pracodawcy”, że robią to dobrze są zwalniane. System większościowy niestety sprzyja takiemu myśleniu... W jakimś stopniu takie podejście do demokracji jest pokłosiem zwycięstwa neoliberalnego myślenia o państwie. Partie jako organizacje dostarczające usług... I skutek ma być podobny, konkurencja jest najważniejsza ale i tak wszystko zmierza do monopolu. Jest Pepsi i jest Coca-Cola a reszta to folklor...
W młodych demokracjach takie podejście jest szczególnie niebezpieczne, ponieważ rola obywateli zaczyna być już na wstępie ograniczana tylko do popierania jednej lub drugiej partii. Demokracja zostaje sprowadzona tylko do samego aktu wyborczego, który dokonuje się raz na jakiś czas. Nie powinno więc dziwić w Polsce szczególnie niska frekwencja. Taka karykatura demokracji jaka wyłania się z obserwacji otaczającej rzeczywistości nie jest atrakcyjna. Brak poczucia wpływu na cokolwiek odstręcza nawet do oddawania swojego głosu w wyborach. Coraz większa liczba ludzi po prostu ignoruje sferę polityki, łudząc się, że to „nic nie szkodzi”.
Dla partii politycznych jest to sytuacja w pewien sposób wygodna, znacznie łatwiej jest posiadać wyznawców niż świadomych własnych oczekiwań wyborców. Stąd w demokracji większościowej aż tak silne odwoływanie się do emocji... Ludzie mają „nas” popierać i siedzieć cicho. Im większy poziom emocji tym większa szansa, że ludzie na nas zagłosują. Partie w Polsce w ten populistyczny sposób niestety mobilizują swój elektorat. W ten sposób spirala się nakręca co nie pozostaje bez wpływu na język debaty. Inaczej być nie może, to naturalna konsekwencja przyjęcia pewnych podstawowych założeń co do wizji demokracji w Polsce.
Oczywiście można skonstatować, że taki jest porządek rzeczy, dwupartyjność czy też dwubiegunowość jest czymś zwyczajnym na tym etapie rozwoju cywilizacyjnego. W takim jednak przypadku nie możemy się łudzić, że obniżenie temperatury debaty może być trwałe i rozwiąże wszelkie bolączki. W pędzie za stabilnością polityczną zagubiły się gdzieś po drodze ideały demokratyczne. Na jej ołtarzu została złożona reprezentatywność... Powszechna była radość z powodu nie dostania się do Sejmu Samoobrony i LPR. Być może gdyby te ugrupowania nadal funkcjonowały lub gdyby system dopuścił poważne zaistnienie nowych partii frustracja Ryszarda C. i jemu podobnych znalazła by ujście gdzie indziej. Przy tak wysokim poziomie emocji łatwo o rozczarowanie i w konsekwencji o radykalizm.
By coś realnie zmienić należy odblokować system. Nie należy bać się populizmu, nawet takie ugrupowania jak Samoobrona były swoistymi wentylami, które obniżały społeczne napięcia. Teraz mamy do czynienia z systemem sztucznym, w którym ludzie głosują na partię polityczną z nienawiści do tej drugiej partii. To chora sytuacja tak jak chora była na to reakcja Ryszarda C. Stabilność i efektywność systemu dwupartyjnego nie powinna być idealizowana. O tym jak ona w praktyce wygląda widzimy po trzech latach rządów PO. Wcześniej mieliśmy próbkę w wykonaniu PiS. Demokracja, to taki ustrój w którym podstawą jest debata i zawieranie kompromisów. Nie bardzo rozumiem dlaczego my obywatele możemy akceptować jej reguły a partie polityczne już niekoniecznie. Dlaczego istnieje w nich tak duża niechęć do koalicji...
Co więc należy zrobić? Postarać się zmienić ordynację wyborczą, tak by mniejsze ugrupowania również miały realną szansę na dostanie się do Sejmu. Być może warto zastosować ordynację bardziej przychylną mniejszym ugrupowaniom. Czas już chyba zrobić coś z progami wyborczymi. Myślę, że 2% dla partii i powiedzmy 5% dla koalicji byłoby optymalne. Należy również pilnie zastanowić się nad zmianą finansowania partii politycznych. Niech pieniądze nadal idą z budżetu ale niech będą rozdzielane nieco bardziej sprawiedliwie i niech warunkuje się bardziej precyzyjnie cele na jakie mogą być wydawane... Podobno konkurencja jest dobra, dlaczego ją więc ograniczać tam, gdzie jest ona faktycznie potrzebna. Nie łudźmy się, bez zmian instytucjonalnych poziom agresji będzie się nadal podnosił i wszelkiego rodzaju moralne apele tego nie zmienią.