niedziela, 28 lutego 2010

Olimpiada, czyli o przemijaniu, innuickiej sztuce i sam nie wiem o czym jeszcze...

Czy tylko ja mam ostatnio aż tak wielki problem z przemijaniem? Coś się zaczyna i nim się człowiek obejrzy nastaje koniec... Smutny koniec, bo czy może być coś optymistycznego w końcu czegokolwiek. Tak, powie ktoś, że koniec jednego oznacza początek czegoś innego. Może nawet, że na tym polega życie... Takie podejście może i ma sens jak ma się z 18 lat, potem wszystko się komplikuje. Za dużo końców na koncie, za dużo wspomnień. I czas przyspiesza, na początku wydaje się, że ma się przed sobą wieczność. Potem już zaczyna się liczyć lata do końca. No dobra, koniec oznacza początek czegoś nowego, może czegoś lepszego. Tego się trzymajmy, nawet jeśli pachnie to „urzędowym optymizmem”.

Niemniej moja niechęć do kończenia czegokolwiek ma niebagatelne znaczenie dla tego bloga. Nie wiem tylko czy akurat jest to powód do radości. No dobra, miało być jednak o innym końcu. Takim, który jest mi w sumie obojętny. Na szczęście są i takie końce... Do rzeczy, wkrótce zostanie zgaśnie znicz olimpijski. Pewnie przegapię ten moment, tak jak wiele innych wydarzeń na tej olimpiadzie. Oczywiście pewnych rzeczy nie można nie dostrzegać, choćby prymitywnych i podszytych narodowymi kompleksami nagabywań Adama Małysza by nie kończył kariery. No dobra stary, jak nie pojedziesz do Soczi to kto będzie zdobywał medale. A bez nich my Polaki nie będziemy już tacy zajefajni...

Chyba dlatego nie lubię olimpiad, nagle mamy w kraju 40 mln ekspertów. Ciągle słyszane te same nudne, zasłyszane i powtarzane bez końca komentarze. Nuda...Może to oznaka starości, ale coraz częściej myślę, że oglądanie sportu nie ma sensu. Może za wyjątkiem przypadków, w których ktoś uprawiający jakąś dyscyplinę może się w ten sposób uczyć. Chociaż czy ja wiem, czy oglądanie Tour de France jest mi niezbędne do jazdy na rowerze, czy obserwacja polskiej ligi da mi coś co sprawi mi większą przyjemność z kopania piłki...

Pewnie nie poruszałbym tego tematu gdyby olimpiada nie odbywała się w Kanadzie. A tak chyba wypada... Dostało się Kanadyjczykom za wiele rzeczy. No tak, nie zachowują się jak zawodowcy. Jest w tym jakaś ironia, olimpiada i całe to naiwne i odstające od współczesnych realiów przesłanie. Tak, wszystko ma być profesjonalne, począwszy od zawodników, poprzez organizację a w ostatecznym rozrachunku na pieniądzach skończywszy. Niedociągnięcia tak, ale tylko drobne dodające kolorytu. Nie można przecież pozwolić by piloty poszły w ruch, tyle nieobejrzanych reklam, takie marnotrawstwo...

Mimo narzekań Kanadyjczycy się przyłożyli, było trochę egzotycznie ale w zrozumiały dla wszystkich sposób. Zastosowano to co zwykle, dodano parę innuicko/indiańskich gadżetów i było pięknie. Oczywiście rdzenni mieszkańcy kanadyjskich ziem powinni być wdzięczni bo niby w ten sposób oddano im cześć i nie miało to nic wspólnego z uczynieniem medialnej papki bardziej zjadliwą. Na logo igrzysk wybrano innuicki symbol, znany choćby z flagi Nunavut. Inukszuk wygląda tak „ślicznie”, marketingowy strzał w dziesiątkę. Co prawda Stewart Phillip, przywódca rdzennych mieszkańców zamieszkujących Kolumbię Brytyjską ironizuje, że bardziej przypomina mu on Pac-Mana. Kto by się tam jednak czepiał, na pewno nie ja bo za bardzo Pac-Mana nie kojarzę...

A rdzenni mieszkańcy Kanady? No cóż, powinni być przyzwyczajeni. Historia wiele powinna ich nauczyć. Dawniej na siłę prowadzona akcję asymilacyjną, nierzadko odbierając dzieci ich rodzicom a ich samych zamykano w rezerwatach czekając aż stracą całą siłę witalną i wyruszą na spotkanie z Manitu. Teraz już się tego nie praktykuje, dawniej kultury tak zawzięcie zwalczane stały się cenne. Można je przecież wykorzystać i nieźle na tym zarobić. Tak jak choćby na olimpiadzie... Dla tych co nie za bardzo czują atmosferę polecam film Inuk Shop. Krótki ale interesujący. To co dla Innuitów jest częścią ich codzienności dla nas staje się ozdobą, gadżetem który ma nas uczynić bardziej interesującymi i ciekawszymi w oczach innych... Tak, to koniec olimpiady. Następna za cztery lata. Szkoda, że nie na Nowej Zelandii to Maoryskie motywy są zajefajne...