poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Solidarność już nie istnieje.

Kto z nas nie utożsamia się z ideami Solidarności? Przesłanie tego ruchu jest piękne i ponadczasowe... I niemal dla każdego z nas inne. Doskonale to widać przy okazji obchodów 30-lecia zawarcia porozumień sierpniowych. Nie ma zgody w narodzie... Większość Polaków chciałaby niemal zmusić Wałęsę by świętował ze wszystkimi, niechby chociaż na chwilę owo poczucie jedności wróciło. I tak paradoksalnie oczekujemy tego co nam tak bardzo nie na rękę było do roku 1989 i z czym Solidarność walczyła...
Przy okazji obchodów pada wiele gorzkich słów. Nawet Andrzej Celiński, którego cenię utyskuje jak to bardzo odchodzimy od idei Solidarności. Jego zdaniem wracamy do starych PRL-owskich schematów. Stare grzechy jak alienacja władzy, „wypłukiwanie” demokracji czy wzajemna nieufność Polaków ponownie dają znać o sobie. Tak zwyczajnie po ludzku rozumiem Andrzeja Celińskiego, podobnie Mariana Jurczyka, Lecha Wałęsę czy nawet Jarosława Kaczyńskiego. Solidarność dawała nadzieję, potem bitewny kurz opadł i trzeba było posprzątać. Nic dziwnego, że pojawiło się rozżalenie, bo przecież miało być inaczej, lepiej... Jak żadna utopia również ta Solidarnościowa nie mogła ulec realizacji.
Niektórzy pewnie powiedzą, że „pluję na to co święte”. Nic bardziej mylnego. Pragnę tylko zwrócić wszystkim uwagę, że nadmierne mitologizowanie przeszłości nie pozwala w pełni zobaczyć jak wiele dzięki Solidarności i poprzez Solidarność udało się zmienić na lepsze. Nie był to ruch jak teraz chcą niektórzy spójny z wyraźnie sformułowanym programem. Ludzi, nierzadko o wzajemnie wykluczających się poglądach łączyła niechęć do narzucanego z zewnątrz ustroju i pragnienie zmian. Wtedy było prościej, byliśmy MY i byli ONI. Wtedy nie było wyboru, tylko zwycięstwo dawało gwarancje na zmianę sytuacji. Krótko mówiąc albo my albo oni...
Dziś mówi się często o niespełnionych postulatach, bardzo mnie to irytuje. Andrzej Celiński i inni, którzy z takim zapałem rozpaczają o zaprzepaszczeniu idei Solidarności nie rozumieją chyba tak do końca o co w tym wszystkim zasadniczo chodziło. Nie świętujemy dziś dlatego, że udało się trzydzieści lat temu uzyskać zgodę na rejestrację wolnego związku. Wtedy stało się coś znacznie ważniejszego, Polacy zrobili pierwszy krok by być wolnymi. Brzmi to może trochę górnolotnie, ale to właśnie łączyło ludzi w 1980 roku. Nie walczyli o konkretną wizję Polski, ani o tą w wydaniu Kaczyńskiego ani o tą w wydaniu Tuska. Celem było przeprowadzenie takich zmian, by Polacy sami mogli decydować o jej wyborze. To się udało doskonale!!!
Słuchając dziś Jarosława Kaczyńskiego można odnieść wrażenie, że Solidarność walczyła o zastąpienie jednej jedynie słusznej władzy drugą. W jego świadomości rewolucja solidarnościowa chyba nadal jeszcze trwa. Mam wrażenie, że niewiele pozostało w nim z tamtych dni. Dobitnie o tym dziś przypomniała Henryka Krzywonos. Tej optyce ulegają niestety również inni, w jakimś stopniu również Andrzej Celiński. Czas już chyba sobie powiedzieć głośno i wyraźnie: Solidarności już nie ma. Skończyła się wraz z pierwszymi wyborami. Wtedy ostatecznie zwyciężyła jednocześnie pozbawiając się jednak powodów do dalszego trwania w dotychczasowym kształcie... Jej idee, o ile można w ogóle jakikolwiek ich katalog przedstawić stały się fundamentem demokracji.
Solidarność powstała w określonych warunkach, nie da się już wrócić do tamtego okresu. Świat przez ten czas zmienił się radykalnie. Przyszło jej działać w ekstremalnych warunkach i dlatego podejmowane przez nią działania też miały niezwykły charakter. Nasza demokracja nie jest doskonała, owszem problemem jest alienacja władzy i jak to określa Andrzej Celiński „wypłukiwanie” demokracji. Niewiele ma to jednak wspólnego z odejściem od idei Solidarności. Powodów tego stanu rzeczy należy szukać wokół siebie a nie w odległej przeszłości, w przeciwnym razie znów utkniemy w sporze „wokół wartości”, który niczego nowego wnieść nie może a już na pewno nie przybliży nas do rozwiązania bolączek naszej demokracji. Solidarności już nie istnieje, została tylko marna imitacja w postaci związku zawodowego, która sobie rości prawa do sukcesji po wielkim ruchu... Czas przyjąć to do wiadomości. W przeciwnym razie co roku koniec sierpnia będzie czasem sporów o to co sobie kto wyobraża a nie okazją do świętowania.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Polityczny matrix, czyli o potędze narodowych mitów...

Słońce odbijające się od wypolerowanej gładkiej stali, wielkie tarcze z krzyżem lub bez niego, zbroje i mundury wszelkich epok przewijające się jak w kalejdoskopie... I to wszystko nie na przeglądzie filmów wojennych ale realnie, tuż obok nas. Ten rok obfituje we wszelkiego rodzaju rekonstrukcje bitew wielkich i małych. Najpierw dzielni wojowie potykali się na polach Grunwaldu, potem harcerze znów dawali pokaz swojej odwagi atakując hitlerowskie wojska okupujące Warszawę. Wstrętni Niemcy już chyba mają dość i dlatego czas najwyższy było pokazać co i jak Ruskim, niech przypadkiem nie zapomną roku 1920. My przecież możemy tak jak wtedy bez końca...
Gdybym był cyniczny powiedziałbym, że tolkienowska saga przeniesiona na ekran przez Jacksona zrobiła swoje i mali chłopcy już się nie wstydzą spacerować z powsadzanymi za pasek drewnianymi mieczykami. Tak wiem, wszystko niestety jest dużo bardziej skomplikowane... Coś jednak w kulturze takiego ostatnio jest obecne, że herosi mnożą się jak mrówki. Być może pamięć realnej wojny jest już w narodzie tak słaba, że wyblakła cała jej ohyda z cierpieniem, śmiercią i innymi okropnościami. Pozostałą tylko cała ta romantyczna otoczka, która w czasach pokoju daje wszystkim poczucie wyjątkowości a w czasach wojny sprawia, że młodzi ludzie biorą z ochotą broń i idą ginąć za sprawy, o których nie mają pojęcia...
Muszę przyznać, że w Polsce szczególnie są ku takiej zabawie historią sprzyjające warunki. Z wielką determinacją przecież staramy się przekonać samych siebie jacy to jesteśmy wspaniali. Niełatwo jest wyleczyć się z kompleksów... Niestety przekładają się one nierzadko na politykę, czego skutkiem jest nieufność do świata i okopywanie się we własnym grajdołku. Doskonale było to widać w polityce prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wspierał on aktywnie wszelkie inicjatywy, które miały przydać Polakom chwały. Niby nic złego, ale czasem bywało to męczące. Okrętem flagowym tej polityki jest oczywiście Muzeum Powstania Warszawskiego. Trudno odmawiać tej inicjatywie wartości... Wręcz przeciwnie, to miejsce ciekawe nie tylko z racji zgromadzonych tam eksponatów. Muzeum wyrasta powoli na promotora wielu inicjatyw kulturalnych. Tak, jest to miejsce, które żyje i które w sposób niemal perfekcyjny podtrzymuje, umacnia a czasem wręcz kreuje na nowo mity narodowe... Ci, którzy uważają wywołanie powstania za zbrodnię nie mają tam czego szukać.
Po roku 1989 w Polsce historia zeszła na dalszy plan. Tyle się wokół działo, tyle istotnych spraw było do załatwienia. Sprawa rozliczeń, która stała się trampoliną PiS do władzy podniecała tylko wąską grupę radykałów. Trzeba było przeprowadzać reformy, nie było innego sposobu... Cele były wyraźnie wytyczone – integracja w ramach UE i NATO. Sprawa Katynia, Bitwy Warszawskiej czy Powstania Warszawskiego były podnoszone ale nie rozgrzewały społecznej wyobraźni. Nasza akcesja do UE diametralnie zmieniła społeczne oczekiwania co do tego co ma być przedmiotem społecznej debaty. Ci, którzy tego nie dostrzegli zniknęli ze sceny politycznej. Wizja Polski reformującej się, szybko dostosowującej się do otaczającego świata przestała być pociągająca. Trzeba było wymyślić coś nowego... Sukces PiS i PO ma moim zdaniem właśnie swoje źródło w tej przemianie w myśleniu Polaków po przystąpieniu do UE. Dla wielu był to punkt graniczny po przekroczeniu którego staliśmy się „pełnoprawnym członkiem europejskiej wspólnoty”. Od tej pory to nie my mamy już dostosowywać się do innych ale inni do nas. Polska przecież jest wyjątkowa, jest „zieloną wyspą an morzu czerwieni”, „nieskażona cywilizacją śmierci”, drugą Irlandią czy Bawarią w zależności od tego co dla kogo jest ideałem... Od tej pory coraz częściej zapóźnienia cywilizacyjne zaczęły stawać się powodem do dumy, historia zaś wlała się ponownie do świata polityki i zaczęła decydować o tym co stanie się przedmiotem społecznego dyskursu...
W tym kontekście nie należy się dziwić, że partie prawicowe zmonopolizowały właściwie scenę polityczną w Polsce. Postęp przestał być modny, zmiany i owszem są możliwe ale powolne jak to u „konserwatystów” przystało. Teraz nastał czas szczęśliwej konsumpcji, ten kto stara się w imię jakiś bliżej nieokreślonych celów ją nam ograniczyć ten jest wrogiem. Jak choćby „ekolodzy” uniemożliwiający nam jazdę naszymi nowymi samochodami obwodnicą Augustowa... Zwolennicy PO są zasadniczo zadowoleni, póki stać ich na wakacje za granicą i spłacanie hipoteki będą ją popierać. Z PiS i jego zwolennikami jest sprawa trudniejsza, chcieli by zarabiać więcej ale i tak poziom ich życia się poprawił. Biedronki wyrastają jak grzyby po deszczu, nie jest więc źle. Lepiej niż w ostatnich 30 latach.
W takich warunkach coś takiego jak realna wspólnota schodzi na dalszy plan, znacznie atrakcyjniejsze jest opisywanie rzeczywistości w kategoriach narodowego matrixu. Przywołując andersonowską wspólnotę wyobrażoną jaką jest naród można zepchnąć na dalszy plan realne problemy. Uczestniczymy więc z spektaklu, w którym historia jest szalenie ważna bo dostarcza paliwa społecznej debacie, wypełnia społeczną wyobraźnię. Zamiast rozmawiać o pogłębiającym się bezrobociu wśród młodych ludzi z powagą kłócimy się o „pomnik” żołnierzy poległych 90 lat temu... Słychać w narodzie groźne pomruki, chociaż wydarzenia z 1920 roku to już prahistoria. Staram się zrozumieć jak można być oburzonym uczczeniem w tak skromny sposób młodych ludzi, którzy zapewne nie bardzo nawet rozumieli o co walczą... Z perspektywy tego o czym piszę jest to jednak jak najbardziej zrozumiałe, liczą się pojęcia abstrakcyjne takie jak komunizm, naród czy duma. Wymiar ludzki nie jest istotny... Po co bawić się w subtelności, narodowe mity muszą być jednoznaczne.
Polityka ostatnich lat ma swoje źródło w tak rozumianej „historyzacji” polityki. Mam wrażenie, że dwie główne partie walczą między sobą o to co stanie się historią. Nawet wydarzenie sprzed pałacu prezydenckiego to przecież nic innego jak próba narzucenia reszcie pewnej optyki co do wydarzeń z 10 kwietnia. Mam wrażenie, że większość sporów jakie się toczą w polskiej polityce w ostatnich latach ma właśnie swoje źródło w odmiennej interpretacji „historii”. Lustracja, dekomunizacja, III RP a nawet „walka z korupcją” wszystko to wynika z właśnie z tego. Dlatego zresztą nic nie udało się tak naprawdę załatwić, nie można przecież rozwiązać problemu, który nie został zdefiniowany w oparciu o realne przesłanki a jest tylko „słowem kluczem”, który ma uprawomocniać „naszą wizję wydarzeń”.
Nie wywołuje więc zaskoczenia fakt, że lewica jest w Polsce w głębokiej defensywie. Nie jest on w stanie stworzyć atrakcyjnej narracji, która porwałaby Polaków. Próba mówienia o realnych zagrożeniach wydaje się najlepszą drogą do politycznego samobójstwa. Chyba dlatego od czasu do czasu tylko zdarza się „lewicy” przebąknąć o sprawach dla jej elektoratu ważkich. Przez większość czasu w przestrzeni publicznej dominują sprawy ważne dla prawicy. Nie wiem co się musi wydarzyć by ten stan rzeczy się zmienił. Polacy chcą żyć w tym politycznym matrixie, małej stabilizacji na miarę tej gierkowskiej. Dlatego w sumie akceptują dzisiejszą klasę polityczną. Nawet jeśli głośno wyrażają dezaprobatę to w sumie są zadowoleni, ponieważ dostarcza im ona rozrywki. To co dzieje się pod pałacem prezydenckim doskonale to obrazuje...
Widowiska historyczne są takim sympatycznym objawem zwycięstwa w Polsce tej moim zdaniem destrukcyjnej tendencji. Służą one przecież rozrywce, przy piwie można miło spędzić czas i dodatkowo jest to chwalebne bo takie „patriotyczne”. Rekonstrukcje bitew mnożą się i „wychowują” młodych patriotów, rozbudzając w nich skutecznie narodową dumę... To znacznie łatwiejsze i na pewno zdecydowanie tańsze niż naprawa naszego systemu edukacji. A skutki? Kto by się tam nimi przejmował, jest dobrze. Jakby co przecież zawsze można rozwalić granatem jakiegoś hitlerowca... Będzie ubaw.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Krzyż na Krakowskim Przedmieściu, czyli letni epizod roku 2010...

Lato nieuchronnie zmierza ku końcowi, nie mogę od siebie odgonić tej myśli w ostatnim czasie. Dni są coraz krótsze a noce wydłużają się niepostrzeżenie... Jesień jest jeszcze niewidoczna ale już można ją poczuć w chłodne poranki. Staram się wiec korzystać z lata póki jeszcze ono trwa i unikam zatłoczonych autobusów by na spacerach cieszyć się z świecącego wciąż jeszcze mocno słońca. Dziś nogi poniosły mnie do nowej kolebki rewolucji na Krakowskim Przedmieściu... Dotąd unikałem tematu „obrońców krzyża” wychodząc z założenia, że o pewnych rzeczach mówić nie wypada. Właściwie nadal tak uważam, najlepszym sposobem na załatwienie sprawy byłoby ignorowanie tego co się tam dzieje... Dlaczego więc piszę te słowa? No cóż, chyba uwielbiam niekonsekwencję.
Odniosłem dziś wrażenie, że cała ta medialna wrzawa utwierdza tylko obecnych tam ludzi w tym co robią. Ma zastosowanie prosty mechanizm: „skoro tak dużo kamer wokół to znaczy, że to co robimy jest ważne”. Nie chodzi więc w całej sprawie jak chcą niektórzy ani o krzyż, ani o uczczenie pamięci „tych co polegli” ale o dopieszczenie ego przebywających tam ludzi. Wszyscy protestujący są święcie przekonani o niesamowitym znaczeniu swoich działań, w „świętym gniewie” nie dostrzegają całej swojej śmieszności. Można to było obserwować dziś po odsłonięciu tablicy upamiętniającej ofiary katastrofy smoleńskiej. Protestujący mieli pretensje o to, że na uroczystości był tylko jakiś „księżyna” a nie co najmniej biskup. Nie spodobało się im to, że to zwykła tablica. Powinna być większa, ładniejsza, a najlepiej to powinno być tyle tablic ile osób zginęło w katastrofie... Po chwili już całkiem poważnie słychać było głosy, że tablica to za mało i tu przed pałacem potrzebny jest pomnik, nawet gdyby trzeba by przenieść pomnik Księcia Józefa Poniatowskiego...
Nie łudzę się, nie da się rozwiązać tego konfliktu poprzez dialog. Każde ustępstwo prowadzi bowiem do eskalacji żądań... Dla ludzi zgromadzonych pod krzyżem to co się tam dzieje to najlepszy okres w ich życiu. Dotąd funkcjonujący gdzieś na marginesie, żyjący od pierwszego do pierwszego ze skromnych emerytur mają wreszcie okazję być widoczni, ważni. Mają wsparcie przywódcy największej partii opozycyjnej, wielu biskupów przychylnie wypowiada się o ich dziele, do tego media, które spijają im z ust ich słowa... Któż by nie chciał by ten stan trwał jak najdłużej. W tej sytuacji dialog z nimi tylko wzmacnia ich determinację. Zresztą „oni wiedzą”, słuchanie argumentów oponentów jest tylko stratą czasu...
Moim zdaniem bardzo trafnie całą sytuację zdiagnozował episkopat. Z całą pewnością sprawa krzyża ma niewiele wspólnego z religią, to w najczystszej i najbrudniejszej zarazem postaci walka polityczna. Wszelkiego rodzaju symbole religijne czy modlitwy nie mają nic wspólnego z katolicyzmem, bardziej spełniają rolę wielkich kotłów, w które się wali by wzbudzić w przeciwnikach grozę. Gott mit uns, drżyjcie wszyscy inni, „My jesteśmy narodem, wy jesteście gejami i lesbijkami” jak głosi jeden z transparentów... Co więc można zrobić? I tu znów episkopat ma rację. Decyzję można rozwiązać tylko politycznie. Wszystkie sznurki w garści zdaje się trzymać w swoich rękach Jarosław Kaczyński. Ludzie zgromadzeni pod krzyżem tylko jego mogą usłuchać. Nic jednak nie wskazuje by zależało mu na podjęciu jakichkolwiek działań...
Tak jak napisałem na wstępie całe to zamieszanie budzi we mnie niesmak. Nie chodzi mi tylko o to co wyprawiają pod krzyżem przeciwnicy jego przeniesienia. Drażni mnie również atmosfera happeningu w jakiej odbywają się spotkania zwolenników przeniesienia krzyża (ale również przeciwników krzyża, przeciwników PiS itd.). Nie widzę nic zabawnego w naigrawaniu się z ludzi żyjących w kompletnym oderwaniu od rzeczywistości, dla których czas zatrzymał się ze dwadzieścia lat temu.
Cóż więc należy zrobić? Zdecydowanie wkroczyć i oczyścić teren wokół pałacu prezydenckiego. Tak po prostu i bez wielkiego zwlekania. Nie przekonuje mnie w tym przypadku argument o dialogu. Demokracja to nie jest ustrój, w którym rację mają ci którzy krzyczą najgłośniej. Mamy demokratycznie wybrane władze, które nie powinny bać się ze swojej władzy skorzystać. Czy to zrobią? Wątpię, całą ta szopka wokół krzyża umacnia partię rządzącą w sondażach. W czasach radykalizmu umiar ma większe powodzenie... Trochę męczą mnie również media, które nie potrafią zdobyć się na umiar. Chciałbym zaapelować do WSZYSTKICH, przestańcie mówić o „obrońcach krzyża”. To wielkie nadużycie. Mówcie o „przeciwnikach przeniesienia krzyża”, niby niewielka różnica ale z punktu widzenia prawdy zasadnicza.