piątek, 9 października 2009

Pokojowy Nobel dla Baracka Obamy, czyli niestety o straconej szansie...

Przyznanie pokojowej nagrody Nobla Barackowi Obamie budzi powszechne zdziwienie. Dla mnie osobiście to kompromitacja komitetu noblowskiego. Przyznanie jej prezydentowi USA niczemu kompletnie nie służy i dewaluuje jej znaczenie do nic nie znaczącego gestu politycznego. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że nie wpłynie ona na zmianę polityki zagranicznej USA. Nie jest też nagrodą za dotychczasowe działania. Jak jest więc jej cel? Utwierdzić Baracka Obamę, że idzie w dobrym kierunku? Pogłaskać go po główce i poklepać po plecach...

Moim zdaniem komitet nie wykazał się przy wyborze odwagą jak chcą niektórzy. Wręcz przeciwnie, jego decyzja to wyraz tchórzostwa. Komitet nie chciał nikogo urazić... Przyznanie nagrody Obamie to nic innego jak próba uniknięcia zabrania głosu w istotnych dla świata sprawach. Przecież nie wypada dać nagrody chińskim dysydentom, nie w 60 rocznicę proklamowania ChRL. Ważne to przecież święto, znacznie ważniejsze od 20 rocznicy masakry na Placu Tienanmen. Rosji też nie należy denerwować, działacze praw człowieka w tym kraju mogą przecież poczekać... Po co ich aż tak ostentacyjnie wspierać... Nobel dla Lidii Jussupowej to byłby wręcz policzek dla Kremla. Nie wypada przecież. Nie zajmujmy się Iranem, nie drażnijmy ajatollahów przed grudniowymi rozmowami. Co nas interesują jacyś lokalni działacze w Wietnamie, Kolumbii, Darfurze czy Kongu. Komitet noblowski jest przecież zbyt ważny by zajmować się lokalnymi problemami. Barack Obama daje nadzieję na załatwienie wszystkich problemów i to globalnie!!!!!

Przyznanie nagrody Obamie nie jest również kontrowersyjne jak chce większość. Chodziło właśnie o to by kontrowersji było jak najmniej. Wybrano tego najbardziej lubianego, nawet talibowie pewnie nie są tak wzburzeni jak byliby, gdyby nagrodę otrzymał Ghazi bin Muhammad lub co gorsza Sima Samar. Głosy oburzenia wkrótce ucichną a ci, którzy z Barackiem wiążą nadzieję będą nadal świętować... Najgorsze w tegorocznym werdykcie jest to, że laureat tej nagrody zupełnie nie potrzebuje. Dzięki niej nic się na świecie nie zmieni. Żaden istotny problem nie zostanie nagłośniony. W odczuciu światowej opinii publicznej nie zaistnieje żadne nowe wyzwanie. Zmarnowana została jej magia, nadszarpnięciu uległ jej autorytet. Nie twierdzę, że Barack Obama nie robi niczego dobrego. Myślę, że jest wprost przeciwnie, ale jako prezydent potężnego mocarstwa ma wystarczające środki do tego by realizować założenia swojej polityki, również te, które to tak bardzo się spodobały komitetowi. Mam poczucie straconej szansy, w tym roku właściwie nie przyznano pokojowej nagrody Nobla. Wydano pieniądze na autopromocję (zresztą dość wątpliwą) i po to by „wesprzeć nadzieję”. Komitet nie kierował się w swoich działaniach ani pragmatyzmem ani idealizmem. Wybrał najgorzej jak mógł...