niedziela, 21 grudnia 2008

Przedświąteczne refleksje o blogowaniu...

Wraz ze zbliżaniem się końca roku zaczynam odczuwać coraz większe zmęczenie. Wiem, to trochę irracjonalne. Z doświadczenia wiem, że styczeń to jeden z najmniej przyjemnych miesięcy w roku. Nie ma takich atrakcji jak w grudniu a nadzieja na wiosnę jeszcze nawet nie kiełkuje w sercu. Ale znów wybiegam w przyszłość... Zmęczenie ma to do siebie, że nie jest łatwo zmobilizować się do działania. Zazwyczaj pomaga „głaskanie po główce” i słowa zachęty. Tak odbieram maile, które dostaję od czasu do czasu z propozycją zarabiania na mojej radosnej blogowej twórczości. Najbardziej podoba mi się oczywiście początek, w którym pada zawsze sporo ciepłych słów o mojej Enklawie. Czuję się wtedy jakbym zwędził w sklepie lizaka. Cieszę się bo już myślę o przyjemności jaką przyniesie mi jego konsumpcja ale jednocześnie gdzieś w tyle głowy pojawiają się wątpliwości i wyrzuty sumienia...
Naszą czujną policję zapewniam na wszelki wypadek, że lizaków w sklepach nie kradnę. Namierzanie mojego numeru IP jest całkowicie nieuzasadnione. Nie umieszczam również na blogu reklam, czemu wydawało mi się dawałem wielokrotnie wyraz. Częściowo robię to z obawy o moją dziewiczą duszę, na którą czyha zepsuty Babilon. Głównie wynika to jednak z mojej niechęci do ograniczania się. Cenię sobie wolność, nawet jeśli wyraża się ona w niepublikowaniu czy doborze całkowicie nieatrakcyjnych dla czytelników tematów. Wklepując na bloga przez godzinę najnowsze wieści z Kanady nie chcę zastanawiać się jaki mój nowy tekst wygeneruje ruch. W sposób całkowicie zamierzony nie chcę być profesjonalny i ukierunkowany na sukces. To co robię ma sprawiać mi przyjemność, wszystko inne jest wtórne.
Skomercjalizowanie bloga odwraca proporcje. A ja nie wiem czy potrafię przymilać się do czytelników, przynajmniej robić to w sposób szczery. Moja mizantropia i introwertyczność nie sprzyja temu. A nieco idealistycznie zakładam, że robienie nieszczerych rzeczy nie ma sensu... Już wyobrażam sobie, jak „pęcznieję” i się nadymam. By mnie poważnie traktowano wstawiam na bloga jakąś łacińską sentencję, mądrą rzecz jasna bo nie wymyśloną przeze mnie. Podpieram się cytatem z jakiegoś czcigodnego nieboszczyka, nazwą uczelni lub dotychczasowymi osiągnięciami ( do moich najokazalszych należy wygrana w tenisie stołowym z mistrzem dywizji oraz drugie miejsce w turnieju o puchar wójta w piłce nożnej więc nie podskakujcie czytelnicy szanowni). Tak uzbrojony muszę wzbudzać posłuch, tym bardziej, że codziennie przeglądam fora by znaleźć temat wywołujący największe kontrowersje. A potem już tylko teksty komercyjne na zlecenie, rozreklamowane niezależnie od tego czy są dobre czy nie...
Wizja sławy i pełnej kieszeni (miedziaków:)) mami ale nie na tyle by o tym poważnie myśleć. Nawet teraz, kiedy kryzys sieje spustoszenie na świecie a ja rozglądam się za pracą. Dlatego dziękuję za miłe słowa o mojej Enklawie ale z propozycji korzystać nie zamierzam. Tak jak teraz jest dobrze. Nawet jeśli pojawiają się kpiące głosy co do mojego blogowania. Jeden z moich znajomych, którego nieopatrznie do Enklawy zaprosiłem z ironią ocenił, że mam szansę odnieść tak samo spektakularny sukces jak TVP Kultura. Mile połechtał tym moje ego, pewnie trochę wbrew swoim intencjom.
I na koniec trochę ogłoszeń parafialnych. Po pierwsze zmienił się trochę wygląd bloga. Mam nadzieję, że nowy design nikogo nie irytuje. Miałem już trochę dość starego i muszę przyznać, że teraz blog jest dużo lepiej przystosowany do wciąż wydłużających się wpisów...
Po drugie zacząłem swoje teksty publikować na redakcja.pl. Na razie jest to miejsce dość elitarne co dla mnie akurat nie jest zarzutem. Dzięki temu unikam komentarzy w stylu „ale i tak jesteś głupi a pod twoim brzuszyskiem ukrywa się mizerny kutasik”. By nie być posądzony o plagiat to ta druga część o brzuszysku i ukrywaniu się to fragment "arcydzieła" Bronisława Wildsteina. 
I tak zręcznie przechodzę do tego co po trzecie. Zdecydowałem się już nie umieszczać tekstów na salonie24. O powodach pewnie coś skrobnę w pożegnalnym wpisie, jak będę miał czas i ochotę...
I na koniec najważniejsze. Zbliżają się święta i nawet jeśli się ktoś bardzo stara to nie może tego faktu nie zauważyć. Dlatego życzę wszystkim by spełniły one wasze oczekiwania, podobnie zresztą jak Nowy Rok. I proszę nie zarzucać mi, że tak minimalistyczne składam życzenia bo na to jakie Wasze oczekiwania będą to ja już wpływu nie mam...

sobota, 6 grudnia 2008

Kryzys polityczny w Kanadzie, czyli Stephena Harpera rozpaczliwa walka o przetrwanie...

Media czasem potrafią wywołać stan przedzawałowy. Oglądając sobie dziś jak Pan Bóg przykazał TVP INFO nawet nie dlatego, że to politycznie poprawne ale ze zwykłego skąpstwa bo do szału mnie doprowadza myśl, że abonament płacę za nic przeczytałem na pasku sensacyjną informację: Kanada: Premier Harper zawiesił parlament. Od razu zapachniało czymś co przypomina nam mieszkańcom kraju nad Wisłą stan wojenny. Gdy uspokoiłem się trochę a krew odpłynęła z mózgu na tyle, że mogłem znów w miarę normalnie myśleć zrozumiałem, że jednak płacę za nic. Zdaję sobie sprawę, że ograniczona ilość znaków wymusza uproszczenia ale w tym przypadku trochę przesadzono. Zawieszony nie został parlament a tylko jego sesja (do końca stycznia) i nie zrobił tego premier Stephen Harper ale gubernator Michaëlle Jean. I dlaczego podano tą informację dopiero dziś skoro decyzja zapadła już 4 grudnia...
Zawieszenie sesji parlamentu w Ottawie to nie początek „rewolucji” ale kolejna odsłona kryzysu jaki trawi kanadyjski system polityczny od dawna. Gdybym miał szukać źródeł wskazałbym na rok 1982 i przyjęcie wbrew woli Quebecu Aktu Konstytucyjnego. Od tamtej pory podejmowane są co jakiś czas próby zreformowania federacji w taki sposób by ta francuskojęzyczna prowincja go zaakceptowała. Oczywiście wszystkie nieudane. W polityce skutkowało to daleko idącym przemianom na scenie politycznej. Przełomowy okazał się rok 1993, kiedy to konserwatyści zniknęli niemal z Izby Gmin a rolę Oficjalnej Opozycji JKM przejął separatystyczny Bloc Québécois. Tak długo jak prawica była rozbita rządy bez problemów sprawowała Partia Liberalna. Zjednoczenie konserwatystów w grudniu 2003 roku doprowadziło do zablokowania się systemu. Od wyborów w 2004 roku (trzy razy) nie udało się wyłonić rządu większościowego. I nic nie wskazuje na to by w najbliższej przyszłości było to możliwe. Wobec w miarę wyrównanego poparcia dla dwóch największych graczy oraz istnienia silnego regionalnie Bloku Quebeckiego Kanada zdaje się skazana na rządy mniejszościowe...
Zamieszanie w ostatnich dniach jest pokłosiem tej niestabilności. Rząd Harpera obejmując władzę po raz pierwszy dogadał się z Blokiem i tylko dzięki temu uzyskał akceptację w Izbie Gmin. Tym razem się to nie udało. Nic więc dziwnego, że premier Harper nie spieszył się z przegłosowaniem wniosku o wotum zaufania. Wychodził ze słusznego skądinąd założenia, że największy konkurent jest rozbity po wyborczej klęsce i nie będzie dążył do wyborów. Wydawało się również, że Blok w końcu jednak udzieli poparcia bo przecież może na tym tylko zyskać...
Stało się jednak coś niespodziewanego, bez precedensu w historii Kanady. Dwa ugrupowania opozycyjne Partia Liberalna i Nowa Partia Demokratyczna dogadały się między sobą co do koalicji. Uzgodniły, że chcą stworzyć rząd na 30 miesięcy a koalicja nie będzie miała tylko charakteru parlamentarnego ale również rządowy. W nowym gabinecie Liberałowie mieliby osiemnastu ministrów a NDP sześciu. Niezwłocznie zaczęły przygotowywać wspólny projekt, który byłby podstawą dla polityki wspólnego rządu. Co więcej udziałem w rządzie zainteresowani są również Zieloni, którym mimo milionowego poparcia nie udało się wprowadzić swoich przedstawicieli do Izby Gmin. Elizabeth May rozmawiała nawet o tym z liderem Liberałów. Stéphane Dion zasugerował, że mogłaby on uzyskać miejsce w Senacie co otwierałoby jej drogę do ministerialnych funkcji...
Koalicja powstała w ten sposób i tak łącznie miałaby mniej mandatów (77 + 37) niż Torysi (143). Bez poparcia separatystów (49 mandatów) nie miałaby więc szans na przegłosowania wotum zaufania dla swojego rządu. Nic więc dziwnego, że bardzo szybko rozpoczęło się sondowanie Bloku. Ku zaskoczeniu premiera Harpera separatyści zgodzili się wesprzeć koalicję Liberałów i NDP. Co prawda ograniczył swoje poparcie tylko do głosowania nad wotum zaufania oraz przegłosowania budżetu i mowy tronowej w innych sprawach deklarując pełną swobodę ale sprawiło to, że koalicja uzyskała większość. Nowo powstały rząd miałby również istnieć o rok krócej niż to zakładała umowa między koalicjantami bo tylko do czerwca 2010 roku. Sytuacja jest więc niezwykła, jeden rząd mniejszościowy nie zdobywa zaufania Izby Gmin, za to pojawia się szansa na następny również nie posiadający większości. I do tego koalicyjny. Na szczeblu federalnym pierwszy od I wojny światowej, chociaż ja osobiście nie chciałbym porównywać obu przypadków. Ciekawszy już wydaje się przykład Saskatchewan gdzie po wyborach z 1999 roku została utworzona formalna koalicja między rządzącą dotąd NDP a Partią Liberalną.
Winny całemu zamieszaniu moim zdaniem jest premier Harper. Za długo zwlekał z przegłosowaniem wotum zaufania. Przełożenie głosowania 28 listopada na 8 grudnia było bezpośrednim powodem podjęcia rozmów partii opozycyjnych o koalicji. Do tego był zbyt mało elastyczny, proponowane przez niego sposoby radzenia sobie z kryzysem, który przelewa się powoli przez amerykańską granicę były bardzo kontrowersyjne dla pozostałych partii. To właśnie one były powodem dla których separatyści nie poparli rządu Torysów. Od działań zmierzających do uzyskania wotum zaufania gorsza była tylko reakcja na wieść o dogadaniu się koalicji z separatystami. Minister Finansów Jim Flaherty komentując zawartą umowę stwierdził, że to „pakt z diabłem”. Ataki na Blok przypuszczane przez konserwatystów mają bardzo ostry charakter. Premier Harper w swojej furii zarzucił koalicji, że poprzez swoje działania „zdradza najlepiej pojęte interesy państwa”. W swojej krytyce konserwatyści nie są za bardzo wiarygodni, bo to przecież oni jako pierwsi podjęli z nimi współpracę. Co więcej dziennik „Globe and Mail” dotarł do informacji, że już w roku 2000 istniały plany koalicji Canadian Alliance (protoplasta Partii Konserwatywnej) z separatystami. Na wiarygodności cierpi również premier Harper, który w 2005 roku komentując przekładanie przez Paula Martina głosowania nad wotum zaufania mówił o „gwałceniu fundamentalnych konstytucyjnych wartości leżących u podstaw naszej demokracji”.
Tak bezpardonowy atak na Blok Quebecki nie jest rzeczą mądrą. Bezpośrednim tego skutkiem już jest mobilizacja zwolenników niepodległości przed wyborami do legislatury prowincjonalnej w Quebecu, które odbędą się już w poniedziałek. Tak ostry język nie przysporzy również poparcia torysom w tej francuskojęzycznej prowincji. Trzeba pamiętać, że wybory do Izby Gmin są bardzo realnym sposobem zakończenia tego konfliktu. Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że nawet jeśli udałoby się konserwatystom je wygrać to ponownie nie zdobędą większości. Znów będą musieli szukać poparcia u separatystów z Bloku Quebeckiego a ci są pamiętliwi...
Dużo zależy dziś od pani gubernator Michaëlle Jean. Najprawdopodobniej da czas torysom na szybka pracę nad budżetem do końca stycznia. Potem będzie już tylko mogła albo rozpisać nowe wybory albo powierzyć misję tworzenia nowego rządu liderowi Liberałów. Coś mi mówi, że ta pierwsza możliwość jest bardziej prawdopodobna chociaż od ostatnich wyborów upłynęło niewiele czasu... Koalicja, mimo iż jest praktycznie bezsilna w tej chwili z pewnością nie dopuści do przegłosowania rządowi Stephena Harpera wotum zaufania. Nie przy tym stanie emocji... Michaëlle Jean może również zdecydować się na dopuszczenie do głosowania nad wotum zaufania dla rządu Harpera już w poniedziałek. Ale to chyba najmniej realny scenariusz, za to najbardziej chyba pożądany dla Stéphane Diona. Przeciągający się kryzys zapewne spowoduje, że konwencja Liberałów zbierze się dużo wcześniej niż w maju i wybierze nowego lidera. Wtedy to on stanie się kandydatem do objęcia funkcji premiera...
Decyzja Michaëlle Jean o zawieszeniu sesji parlamentu jest kontrowersyjna i mocno kontestowana. Nie tylko przez opozycję ale również wielu konstytucjonalistów. Podobne wątpliwości miały ostatnio miejsce za czasów gubernatora Byng'a w 1925 roku. Wtedy wbrew większości powstał gabinet Arthura Meighen'a. Przetrwał tylko do pierwszego głosowania. Wtedy jednak rządy mniejszościowe stanowiły wyraz chwilowego rozchwiania, po którym jednak wszystko wracało do normy. Dziś wybory w jednomandatowych okręgach wyborczych już nie gwarantują stabilności. Wygląda na to, że kanadyjski system polityczny wymaga głębokiej reformy. Czas na reformę systemu wyborczego i rządy koalicyjne. Nie będzie to łatwe bo do przeprowadzenia zmian potrzebna jest stabilna większość...

czwartek, 4 grudnia 2008

Neoliberalizm w kryzysie, czyli o tym dlaczego nie warto reanimować trupa...

Im bardziej światowy kryzys szaleje na świecie tym bardziej niewzruszona wydaje się wiara naszych neoliberałów. Z gorliwością właściwą dla neofitów ośmieszają wszystkie te komunistyczne herezje, które w wątpliwość poddają dogmat o raju, który nadejść może tylko dzięki konsekwentnemu oddaniu się niewidzialnej ręce rynku. Dla prawdziwego neoliberała to co dzieje się na światowych rynkach to nie sygnał, że coś jest nie tak z dotychczasowym systemem ale dopust boży za odejście mądrości zawartych w świętych tekstach. Wystarczy na powrót oprzeć gospodarkę na neoliberalnych przykazaniach by sen o nieograniczonym wzroście na powrót mógł się ziścić...
Pamiętam jak z niedowierzaniem czytałem w połowie lat 90-tych teksty Johna Graya o neoliberalizmie jako ostatniej z ideologii. Czułem prawie gniew, że przyrównuje się go do marksizmu. Teraz z perspektywy czasu krytyka neoliberalizmu Graya wydaje mi się coraz bardziej interesująca. Ma on rację, że jest on jednym z pomysłów na modernizację. Po upadku ZSRR już chyba jedynym, nie istnieje nic co dawałoby całościową odpowiedź na pytanie jaka drogą należy podążać w nieustającym marszu ku przyszłości. I do tego uniwersalistyczną, nic dziwnego więc, że pojawiło się pełne pychy przekonanie, że oto nadszedł kres historii. 
Marks opierał swoją ideologię na przeświadczeniu, że dzięki nauce jego nierealne wizje nabierają charakteru obiektywnego. Zanik państwa był więc pewny, kto wyznawał odmienną teorię ten był albo głupkiem albo przeciwstawiał się w imię swoich partykularnych interesów temu co nieuniknione. Z neoliberalizmem jest podobnie, nauką, która nadaje mu cechy prawdy obiektywnej jest ekonomia. Traktowana zresztą w sposób dość dziwaczny. Dla neoliberała właściwe nie ma różnicy między ekonomia a matematyką. Obie nauki są dla niego naukami ścisłymi. Ekonomia nie ma już balastu nauki humanistycznej, inaczej niż w czasach Smitha nie służy wyciąganiu wniosków na podstawie obserwacji. Utraciła swój empiryczny wymiar. Historia nie jest już potrzebna, gdy można przy pomocy teoretycznego konstruktu wyrażonego poprzez liczby opisać w sposób pewny i niepodlegający dyskusji niepodważalne prawdy.
Nic więc dziwnego, że w dyskusji z neoliberałem podając jakieś empiryczne przykłady kontestujące wyznawane przez niego teorie można narazić się na kpiący uśmiech i lekceważące klepanie po ramieniu. Wszakże dla niego to jak podważanie praw fizyki. Trwanie przy swoim w dłuższym okresie wywołuję irytację. Neoliberał czuje się jak nauczyciel, którego kilkuletni uczeń nie może zrozumieć dlaczego nie należy wyskakiwać z pędzącego pociągu. Pewność jaka daje mu nauka powoduje, że nie widzi jak bardzo zmienia się świat. W swoim zaślepieniu nie różni się od „dobrego komunisty”, który widzi pewne nieprawidłowości ale wszakże to cel ostateczny jest najważniejszy. 
Pociągało mnie zawsze w liberalizmie anarchizujące przekonanie o zmniejszaniu się roli państwa. Teraz już jednak wiem, że władza nie zanika ale przechodzi gdzie indziej. Wolność jako wartość nadrzędna jest nadal jednym z najważniejszych fundamentów mojej tożsamości. Neoliberałowie rozumieją ją w bardzo specyficzny sposób. W zasadzie ważna jest dla nich tylko wolność gospodarcza. Wolności polityczne są tylko dodatkiem, który można zignorować, gdy przemawiają za tym względy ekonomiczne. Pytając neoliberała o dowód skuteczności jego przekonań niemal zawsze przywoła on przykład Chile za rządów Pinocheta. To nie przypadek, demokracja i prawa człowieka są dobre o ile nie ograniczają wolności w robieniu interesów. Przekonanie neoliberałów o tym, że bilans ekonomiczny powinien być podstawą wszelkich politycznych działań doprowadził ich nad skraj przepaści. Liberalizm w ich wydaniu nie różni się już w zasadzie od darwinizmu. Każdy sposób jest dobry by zwyciężyć...
Państwo dla neoliberała wcale nie musi pełnić roli nocnego stróża. Ma tylko nie wtrącać się za bardzo do gospodarki. Nic dziwnego, że niektórzy neoliberałowie tak ciepło wypowiadają się o chińskiej gospodarce. Z ekonomicznego punktu widzenia zmuszenie ludzi do pracy za głodowe stawki świadczy tylko o geniuszu. Dzięki temu efektywność szybuje pod niebiosa, nie obniżają jej te wszystkie socjalistyczne ograniczenia jak ubezpieczenia, prawo do strajku, płaca minimalna czy niezwykle szkodliwa dla gospodarki działalność związków zawodowych. Sfera polityczna ma dla neoliberała znaczenie o tyle na ile wywiera wpływ na sferę ekonomiczną.
W klasycznym liberalizmie ograniczenie roli państwa wynikało z doświadczeń królewskiej władzy absolutnej. Państwo miało dawać gwarancje wolności politycznej, ale jednocześnie za bardzo nie ingerować w inne dziedziny. Ludzie mieli organizować się poza państwem, tworzyć dobrowolne stowarzyszenia, które przejmowały by znajdujące się dotąd w rękach władzy państwowej dziedziny. Używając współczesnego języka chodziło o budowanie społeczeństwa obywatelskiego. To ludzie poprzez działalność w stowarzyszeniach (takimi były przecież początkowo również partie polityczne) mieli decydować o kierunku rozwoju państwa. Wolny rynek oznaczał, że w ramach wyznaczonych przez państwo celów i w na zasadach przez nie określonych jednostki mogły swobodnie realizować swoją aktywność. Sfera publiczna była szalenie istotna, bo tam w publicznej debacie krystalizowała się strategia rozwoju społeczeństwa jako całości.
Dla neoliberała demokracja jest przede wszystkim systemem mocno niewydolnym. Nic dziwnego, że w ostatnich dziesięcioleciach widać wyraźną tendencję do wzmacniania władzy wykonawczej kosztem parlamentu. Dyskusje ekonomicznych dyletantów przecież nic nie wnoszą. Co bardziej niebezpieczne neoliberalizm skomercjalizował sferę publiczną i w jakimś stopniu zmienił sposób patrzenia ludzi na świat. Wszelkie działania definiowane są w oparciu o przeprowadzany czasem w sposób dziwaczny bilans zysków i strat. Ludzie zarabiający po 1200 złotych miesięcznie chętnie rezygnowaliby z ubezpieczenia zdrowotnego w zamian za parę groszy do wypłaty więcej. Znika w ten sposób poczucie wspólnoty, przed którym ostrzegali jeszcze w XVIII wieku konserwatyści. Prawdziwy to paradoks bo dzieje się tak w wyniku liberalizmu „przetworzonego” przez konserwatystów na własny użytek, której owocem jest neoliberalizm... Innym paradoksem jest fakt, że największa krytyka komercjalizacji wychodzi ze środowisk konserwatywnych, które poprzez wprowadzanie zasad neoliberalizmu są za nie odpowiedzialne. Ale to tak na marginesie...
Dla neoliberałów rzeczą wprost niemożliwą do zrozumienia jest fakt, że krytyka współczesnego systemu polityczno - gospodarczego może być podjęta z innych niż marksistowski-leninowsko-stalinowskich pozycji. Dziś niewielu już twierdzi, że odpowiedzią na neoliberalizm jest gospodarka centralnie planowana. Z ideologiami jest niestety ten problem, że nie widzą kiedy warunki zmieniły się na tyle, że podważają one ich sens. Marksizm nadal w warstwie deskryptywnej jest interesujący. Co nie oznacza oczywiście, że wnioski z niego wypływające również takie są. Rzeczywistość zweryfikowała ich trafność. Teraz podobnie dzieje się z neoliberalizmem. 
Okazuje się, że znoszenie barier wcale nie oznacza powszechnej szczęśliwości. Jak się okazuje Zachód chętnie to robi, ale w sposób bardzo wybiórczy. Owszem na towary przemysłowe jak najbardziej, ale produkty rolne już niekoniecznie. Prezydent Bush bez skrupułów wprowadza cła na towary rolne. Z jednej strony usprawiedliwia konieczność przenoszenie fabryk na Filipiny a z drugiej zamyka granice budując mur dla tych, którzy chcieliby realizować amerykański sen. Kreatywność przejawia się głównie w księgowości. Wielkie koncerny związane z gospodarką opartą na paliwach kopalnych skutecznie zapobiegają wprowadzaniu nowych technologii. Ludzka inwencja wykorzystywana jest do poszukiwania tak przełomowych wynalazków jak chipsy o smaku piwa. Rywalizacja wymusza konkurencję a to powoduje, że to najlepsi z najlepszych zajmują dane stanowiska. Najzdolniejsi pisarze tworzą scenariusze do sitcomów a medyczni geniusze odsysają tłuszcz lub dokonują korekty uszu. Produkt krajowy rośnie dzięki konsumpcji a potęga gospodarcza opiera się na deficycie w obrotach handlowych.
Zwycięstwo Baracka Obamy daje nadzieję na zmianę sposobu myślenia, który zdominował świat od prezydentury Ronalda Reagana. Powoli już się to dokonuje, widać to chociażby po tym jak zmienia się nastawienie możnych tego świata do globalnego ocieplenia. W Polsce niestety wolniej niż w innych państwach. Dzieje się to z różnych powodów, ale ma rację chyba Naomi Klein, że głównym jest żywotność myślenia w kraju nad Wisłą w kategoriach zimnowojennych. Nie chcę tu wskazywać konkretnych partii, bo wszystkie właściwie przyjmują w stopniu większym lub mniejszym dogmaty myśli neoliberalnej. Najbardziej oczywiście PiS i PO ale również pozostałe nie są od tego wolne. Mam nadzieję, że państwo bardziej aktywnie zajmie się stymulowaniem przemian w kraju. Nie będzie tylko załamywać rąk w nadziei, że wolny rynek załatwi sprawę. Poważnie zacznie wspierać ośrodki badawcze, popierać rozwój nowych technologii i co najważniejsze na poważnie zacznie wspierać budowę społeczeństwa obywatelskiego. 
Na razie przemiana mentalności idzie naszej klasie politycznej i całemu społeczeństwu opornie. Nadal definiujemy to co opłacalne w dość specyficzny sposób. Ważne jest co tu i teraz, bardziej odległa przyszłość nie robi na nas wrażenia. Nic więc dziwnego, że postrzegani jesteśmy jako hamulcowy na odbywającym się w Poznaniu szczycie. Nadal to co z jednostkowego punktu widzenia „korzystne” jest priorytetem. Nikt nawet nie zająknie się, że redukcja gazów cieplarnianych w dłuższej perspektywie może mieć zbawienne skutki. Wolimy dyskutować o dywersyfikacji dostaw gazu, atomie czy energii z węgla niż pracować nad technologiami odnawialnymi. Tak jak swego czasu USA wolały zaatakować Irak niż podjąć wysiłek zmian... Okres radosnego prosperity dobiega końca, coraz więcej pojawia się nowych problemów, na które neoliberalizm nie ma odpowiedzi. Mam nadzieję, że kryzys pozwoli spojrzeć na światową gospodarkę z innej, nieco szerszej perspektywy.

piątek, 21 listopada 2008

Życzliwość według PO, czyli o hipokryzji, która zniszczy wszechświat...

Hipokryzja PO co dzień staje się większa i powoli zaczyna godzić w twierdzenie, że nic nie może się rozszerzać szybciej niż z prędkością światła. Proces ten jest niebezpieczny dla nas wszystkich bo gwałci święte prawa fizyki i w konsekwencji grozi implozją wszechświata. To zdawał się mieć na uwadze Jarosław Kaczyński mówiąc o zagrożeniach jakie niesie dla Polski rząd Tuska. 
W tym kontekście zrozumiałe się wydają jego słowa wypowiedziane z mównicy sejmowej: ”Chciałem, żeby Polska była dużym europejskim krajem, pan, żeby była małym”. Implozja wywołana hipokryzją PO może być początkiem procesu kurczenia się wszechświata. Tym samym Polska może stawać się coraz mniejszym krajem, w nieodległej przyszłości nie większym niż główka od szpilki... Kurczenie się nie jest jeszcze czymś najgorszym co może nas spotkać. Wszakże wraz z szybkim wzrostem masy (to chyba jest dobre) zwiększać się będzie grawitacja, która może doprowadzić do tego, że czas stanie niemal w miejscu... Cały wszechświat stanie się jedną wielką czarną dziurą. A kto wytrzyma wieczność z Tuskiem i jego krypto gejowską polityką miłości.
Do granicy, z której nie ma już odwrotu przybliża nas sprawa pani poseł Elżbiety Kruk. Liberałowie lubią się chełpić swoją tolerancją, wymyślają nawet specjalne dni by dać upust swojej dumie. Na dziś przypada szeroko reklamowany Światowy Dzień Życzliwości. Co charakterystyczne, media będące na pasku liberałów nie wspominają nawet o Święcie Ministrantów, które jak zwykle przypada w dniu św. Tarsycjusza. To właściwie sytuacja normalna w kraju rządzonym przez ludzi moralnie okaleczonych. To co ważne jest ignorowane, to co bez znaczenia stawiane na piedestale...
Niemniej warto było dziś zobaczyć żenujące widowisko wokół pani poseł Kruk, bez której nie byłoby w Polsce wolnych mediów. Choćby po to by zobaczyć jak wygląda życzliwość w wydaniu liberałów. Inspirowani przez PO dziennikarze przyczaili się na nią w Sejmie i wykorzystując jej słabość chcieli ośmieszyć tych wszystkich, którym nawet nie dorastają do pięt. Nie było w ich słowach życzliwości czy troski o zdrowie pani poseł. Nikt nie zaproponował szklanki wody czy choćby kawy. Nikt ze zrozumieniem nie pokiwał głową, bo przecież pani Kruk musiała mieć swoje powody. Być może obserwowała popisy posłów Kurskiego i Mularczyka w komisji śledczej. W takiej sytuacji w moich oczach jest usprawiedliwiona bo na trzeźwo to takiej farsy oglądać się nie da. 
Być może jednak powodem jest wywiad udzielony przez Jarosława Kaczyńskiego Rzeczpospolitej i zawarta w nim zapowiedź agitacji po parafiach. Nic dziwnego, że pani poseł się przeraziła. Msze w w niektórych parafiach potrafią odmóżdżać do końca a przecież i tak mądrość to towar ostatnio w PiS deficytowy. Do tego co innego reprezentować interesy najbiedniejszych a co innego się z nimi zadawać. Od biedy można jeszcze wytrzymać jak się dostanie parafię we Włoszczowej, ale co zrobić gdy otrzyma się parafię do której nawet samochodem trudno dojechać. Kancelaria Sejmu nie zwraca chyba pieniędzy za taksówkę. Za hotel być może tyle tylko, że w większości parafii trudno szukać czegoś takiego jak hotel... A wiadomo, że większość plebani nie gwarantuje standardu do jakiego przyzwyczajeni są posłowie...
Ci przeklęci hipokryci liberałowie jak zwykle nie widzieli w przeciwniku politycznym człowieka tylko sposób na ugranie paru punktów w sondażach. W jednej chwili mówią o życzliwości a w drugiej dokonują ukrzyżowania. Głosy takie jak w Rzeczpospolitej, że używanie alkoholu to rzecz w Sejmie normalna niestety należą do mniejszości. Wejrzyjcie w swoje serca przeklęci liberałowie z PO bo bez tego nie ujrzycie hańby jaka stała się waszym udziałem. Zobaczcie jak pięknie zachował się klub PiS, który przede wszystkim pomagał pani Elżbiecie Kruk a nie plótł głupoty przed kamerami. Zrezygnowano nawet z ważnej konferencji prasowej bo człowiek jest najważniejszy. Wejrzyjcie w swe serca i oddajcie nam władzę a wtedy może wam wybaczymy a z nami cały naród.

niedziela, 16 listopada 2008

Koalicja PO-PSL od roku „niszczy Polskę”, czyli jest dobrze...

Tak trochę niepostrzeżenie minął rok rządu Donalda Tuska. Jak w przypadku każdej tego typu rocznicy dochodzi do podsumowań. Wszyscy prześcigają się w ocenianiu rządu PO-PSL. Niestety najczęściej jest to zwykłe bicie piany. Przedmiotem oceny są wrażenia co do tego co rząd robi, bądź częściej czego nie robi... Jest super, mamy wydarzenie medialne. Nudne niestety, ale przecież najważniejsze by coś się działo. Dopadło mnie znużenie i nie bardzo podoba mi się, że pisząc o dokonaniach rządu Tuska w ostatnim roku staję się częścią konwencjonalnego przy takich okazjach szumu. Mam tylko nadzieję, że sam wpis nie będzie konwencjonalny...
Ocena działań rządu PO-PSL jest trudna z wielu powodów. W sposób bardzo trafny mówił o tym dziś Wojciech Waglewski. W krótkiej wypowiedzi poruszył dwie szalenie istotne sprawy. Stwierdził, że nie będzie oceniał działań rządu jako takich. Może co najwyżej powiedzieć co rząd zrobił co jemu się osobiście spodobało. Wymienił między innymi wycofanie wojsk z Iraku, budowę armii zawodowej, racjonalizację wydatków publicznych, działania zmierzające do wprowadzenia euro a nawet budowę dróg i autostrad. Jego zdaniem chociaż ich na razie nie ma to przynajmniej podróżując po Polsce widzi ją rozkopaną co dobrze wróży na przyszłość. Dziś stojąc na Placu Bankowym, czekając ponad 20 minut na autobus i „przeklinając” niemal bez przerwy Hannę Gronkiewicz-Waltz stwierdziłem, że trudno się z podejściem Pana Waglewskiego nie zgodzić. O naszym stosunku do rządu decyduje tak wiele spraw, często wcale nie najważniejszych, że te wszystkie sondaże i badania społeczne należy oddać bez czytania na przemiał.
Idąc dalej śladem Wojciecha Waglewskiego (to ta druga sprawa) należy stwierdzić, że większość z nas nie ma na tyle wystarczającej wiedzy by dokonać rzetelnego podsumowania. Można ograniczyć się jak to czyni opozycja i publicyści do ilości uchwalonych ustaw ale przecież to tak naprawdę niewiele wnosi. Równie ważne jest współdziałanie rządu z samorządami czy wdrażanie poprzez administrację reform wprowadzanych przez rząd. Podobnie jak absorpcja funduszy unijnych, reagowanie na sytuacje nadzwyczajne czy mrówcza praca urzędników w MSZ, która zapewnia nam większy udział przy podejmowaniu strategicznych decyzji w UE. Czy rząd jest zły bo nie wprowadził jednomandatowych okręgów wyborczych czy dobry bo sprawnie realizowane są takie programy jak „Mleko z klasą” czy wyśmiewany przez wielu ORLIK 2012?
Mam wrażenie, że próbując ogarnąć całość popada się przy ocenie rządu w pewną schematyczność. Z perspektywy mojej nic nie znaczącej osoby zmiany jakie się dokonały w ostatnim roku są zauważalne. Mogą irytować mnie niektóre idiotyczne pomysły tego rządu (np. kastracja), niektórych jego ministrów (np. rejestracja ciąż) czy zbytnie uleganie niektórym lobby (np. „kościół łagiewnicki”) ale nie muszę się już wstydzić za rządzących (co najwyżej jednego, któremu się tylko wydaje, że może rządzić). Oczywiście dostrzegam szereg spraw wymagających większej aktywności rządu PO-PSL. Wiele rzeczy wymaga poprawy, szczególnie pełzająca reforma służby zdrowia. Jednak ja w przeciwieństwie do większości nie mam złudzeń. Nie udało się już wielokrotnie i tym razem będzie zapewne tak samo. Jak się uda (bez podniesienia składek niemożliwe) to będę zachwycony.
Moja w sumie pozytywna raczej ocena prac rządu wynika z braku oczekiwań. Nie zgadzam się z Janem Rokitą, że to szalenie ważny moment a rząd Tuska zawodzi zaufanie Polaków jakim go obdarzyli w wyborach. Jest on wyjątkowy o tyle, że jest aktualnie u władzy. Nic więcej. Oczekiwania Rokity na nową rewolucję we mnie budzą przerażenie. Wręcz się cieszę, że zmiany mają powolny charakter a PSL blokuje szereg groźnych inicjatyw PO. Zaniechanie JOW czy podatku liniowego (co nie znaczy, że nie jestem za uproszczeniem podatków) to dla mnie powód dla dobrej oceny rządu. Na razie nie dzieje się zasadniczo nic złego i trochę dobrego. Mam poczucie, że rządzą nami ludzie w miarę kompetentni, z którymi przychodzi mi się często nie zgadzać. Po dwóch latach rządów wspaniałej koalicji to naprawdę dużo.
Rząd jest oceniany średnio bo niestety większość Polaków oczekuje (jak po każdych wyborach) diametralnej poprawy swojej sytuacji. Nie chcemy premiera ale raczej następnego Mojżesza, który wprowadzi nas do ziemi obiecanej. Tusk i jego partia jest w dużej mierze sama sobie winna. Zaskakuje mnie jak bardzo słaba jest polityka informacyjna rządu. Nawet realne osiągnięcia są usuwane w cień, bo nie pasują do bieżącej strategii. PO woli mówić o tym czego się nie udało zrobić, z winy tego złego (tych złych) niż rzetelnie informować. Niestety nadal definiuje politykę w kategoriach walki z PiS co przynosi szkodę samej partii. Tylko utrzymywane na wysokim poziomie emocje trzymają tych nielicznych sprawiedliwych w szeregach partii braci Kaczyńskich. Poziom kompromitacji tej partii jest już tak duży, że dorównuje mu tylko intelektualna miałkość i tylko ktoś w stanie uniesienia można ją jeszcze popierać. Programowo i mentalnie PiS już nie ma, to co pozostało przypomina ROP...
Brak rzetelnej opozycji nie pomaga PO. Świadomość, że główny konkurent jest tak nie jest w stanie być opozycją rozleniwia. Mam wrażenie, że rząd Tuska mógł zrobić znacznie więcej, gdyby został odpowiednio do tego zmotywowany przez opozycję. A tej jak napisałem nie ma. Nie tylko PiS ale i SLD przypomina karykaturę partii politycznej. Dzisiejsza wypowiedź kolegi Napieralskiego, lidera bądź co bądź partii lewicowej o „zgniliźnie” (zapewne moralnej) PO bo dwóch jej działaczy popala marihuanę doskonale to obrazuje. Polacy więc pewnie nadal będą narzekać na rząd, trochę mniej na Tuska i w sondażach opowiadać się za PO. A ja będę czekał na prawdziwą alternatywę i z dystansem obserwował rząd PO-PSL, z którym coraz mniej zdaję się mieć wspólnego. Tymczasem stawiam czwórkę, trochę na wyrost i w poczet przyszłych osiągnięć. Cóż robić, a jak się obrażą i wyjdą z klasy...

środa, 5 listopada 2008

Czarnoskóry prezydent Obama, czyli kwestia rasy jednak ma znaczenie...

Wspaniała to chwila w dziejach świata, najpotężniejszy naród na świecie odesłał rasizm na karty historii. Wybierając Baracka Obamę potwierdził, że kolor skóry nie jest już problemem. Czarny kandydat (czarnoskóry czy super poprawnie politycznie Afroamerykanin) wygrał pewnie wybory i pchnął świat w dobrym kierunku. Od tej pory o wyborach decydować będzie „jakość” kandydata a nie jego rasowe pochodzenie. Wspaniale, to tyle teorii...
Zachwyty nad wygraną czarnego budzą we mnie czujność. Ktoś powie rewolucyjną i nie będzie daleki od prawdy. W moim odczuciu wygranej Baracka Obamy nie można łączyć bezpośrednio z zanikiem rasistowskich poglądów wśród Amerykanów. Senator z Illinois zwyciężył bo uosabiał potrzebę zmian. Ameryka ery Busha to kraj wojen, kryzysów, pogłębiających się nierówności, rosnących w siłę ekstremizmów. Obama wygrał bo dawał nadzieję, na to że przewietrzy kraj z panującej stęchlizny.
Kolor jego skóry dla większości nie był przeszkodą bo wzmacniał najważniejszy przekaz jakim były zmiany. Uwiarygadniał go, bo dla większości Amerykanów to co nowe jest wartością samą w sobie. Przeszłość to smutny czas, od którego chcą się odciąć i jak najszybciej o nim zapomnieć. Barack Obama ze swoim kolorem skóry jest widocznym gwarantem zmian. Sam wybór czarnoskórego kandydata jest dla nich już zasadniczą zmianą, która automatycznie pociągnie za sobą zmiany w polityce społecznej, zagranicznej, ekonomicznej. Ba, zmieni się nawet sposób uprawiania samej polityki. Jest w tym coś z myślenia magicznego, niezwykły kandydat z peryferii naszego świata ma tchnąć nowego ducha w nasze ogarnięte marazmem społeczeństwo... Skaza w postaci czarnego koloru skóry zwiększa tylko jego niezwykłość tak jak brak ręki czy oka w starych sagach.
Sam sposób postrzegania rasy jednak niewiele się zmienił. Biały to nadal istota doskonała, która może być skażona krwią innych ras. Gdy wchodzę w rolę czarnego rasisty i nazywam Obamę białym podnoszą się zazwyczaj głosy oburzenia. No bo przecież wystarczy spojrzeć, tylko ślepy nie dostrzegł by koloru jego skóry. Dla większości jest nie do pomyślenia by traktować go jako białego mimo że przecież w pochodzi z mieszanego małżeństwa. Przypominają mi się kiepskie filmy, w których blondyn o niebieskich oczach okazuje się nagle czarnym/Żydem bo miał taką a nie inną babcię. I widzę zaskoczone twarze i komentarze w stylu „Cholera nie było widać ale teraz jak tak patrzę na jego nos...”.


Jak sam Obama przyznaje kwestia tożsamości rasowej była dla niego na pewnym etapie życia sporym problemem. Jego kontakty z ojcem były bardzo rzadkie. Jego rodzice rozstali się, gdy miał dwa lata. Od szóstego do dziesiątego roku mieszkał w Indonezji... Po powrocie widział ojca tylko raz w 1971 roku. Jak sam przyznaje w książce Dreams from My Father wiedzę o swoi ojcu czerpał głównie z opowieści i fotografii. Trudno więc twierdzić, że tożsamość Obamy była budowana w oparciu o jego afroamerykańskie (wręcz afrykańskie) pochodzenie. W Kenii się dziś cieszą ale prawda jest taka, że dużo więcej w nim jest z Indonezji, w której mieszkał przez parę lat... Jak sam Obama przyznaje bardzo dużą rolę w jego życiu odegrali dziadkowie ze strony matki. To u nich zamieszkał po powrocie z Indonezji. To oni opiekowali się nim i mieli decydujący wpływ na jego wychowanie. O jego „czarnym” pochodzeniu przypominał mu świat zewnętrzny.
W dzisiejszej Ameryce zmienia się postrzeganie rasy. Nikt już, przynajmniej głośno nie twierdzi nic o wyższości jednej rasy nad inną. Mam jednak wrażenie, że granice między poszczególnymi rasami są wciąż bardzo mocno zarysowane. Barack Obama wygrywa dziś wybory uzyskując poparcie 96% Afroamerykanów. Zazwyczaj i tak głosują oni na Demokratów, jednak dla ich sporej liczby przy wyborze zdecydowała sprawa rasy. Tożsamość rasowa się zmienia, ewoluując w kierunku tożsamości etnicznej. Afroamerykanie odwołują się bardzo często do odmiennej kulturowo tradycji afrykańskiej. Zdają się podążać drogą innych mniejszości etnicznych w USA. To co ich zasadniczo różni od innych mniejszości to niemożność stopienia się w wielonarodowym tyglu. Niezależnie od tego czy tego chcą czy też nie są czarni. Tak jak Obama, którego rozważania o dwurasowym pochodzeniu nie budzą zrozumienia zarówno wśród białych jak i czarnych. Dla pierwszych nie jest dostatecznie biały dla drugich dostatecznie czarny...
Dla nas Polaków nawet niewinne sugestie, że Chopin jest Francuzem wydają się zniewagą. Przynależność Obamy dla białej klasy średniej wydaje się jednak nam czymś absurdalnym. Postrzeganie innego człowieka przez pryzmat jego rasy wciąż jest bardzo ważnym wyznacznikiem w naszym odbiorze świata. Również w Ameryce nic się pod tym względem nie zmieniło. Kulturowo może być Obama bielszy od Williama Josepha Simmonsa, na nic to się nie zda bo geny ojca mają tu znaczenie decydujące. Aż prosi się o uregulowanie tej kwestii i stworzenie odpowiednich standardów. By być białym trzeba mieć 100% białych genów, by być czarnym 10% czarnych...
Doskonale ten proces widać po Latynosach, którzy za Oceanem doczekali się już kategorii rasy (coś z pogranicza pochodzenia rasowego i kulturowego). Na dalszy plan schodzi ich narodowość, ma znaczenia czy są z Peru, Meksyku czy nawet Brazylii. Nie ma więc powodów do euforii, problem rasowy w Stanach wciąż jest realny i daleki od rozwiązania. Przypadek Obamy nie oznacza marginalizacji rasizmu jako takiego, pokazuje za to jak bardzo rasa określa to kim jesteś. Dla mnie przypadek Obamy to tylko w niewielkim stopniu przykład zmiany podejścia Amerykanów do podziałów rasowych. Bardziej jest to wyjątek od reguły, który tłumaczę niezwykłą sytuacją społeczną i polityczną. Swoista segregacja nadal jest w Stanach faktem, nawet jeśli idzie w parze z czymś co nazwałbym polityką parytetów. Nie wiem czy tolerancja dla Obamy byłaby aż tak wielka, gdyby miał białą żonę. Intuicja mi podpowiada, że to naruszałoby „odwieczny”podział i jego charyzma mogłaby być niewystarczająca do wygrania wyborów prezydenckich...

piątek, 24 października 2008

SPiSieć by przetrwać, czyli nie tylko o pomysłach SLD na przyszłość...

Lekceważona przez wielu rewolucja IV RP w sposób daleko idący odmieniła sposób uprawiania polityki w Polsce. Co prawda nie poszły za tym rozwiązania instytucjonalne, bo trudno uznać by powołanie CBA zmieniło w sposób zasadniczy cokolwiek... Stare ramy wypełnił jednak zupełnie nowy duch. Powołując się na A. Lijpharta można stwierdzić, że coraz bardziej odchodzimy od demokracji konsensualnej dryfując w kierunku demokracji większościowej. Polityka przestaje być definiowana jako sposób do dochodzenia do wspólnych celów na drodze kompromisu. 
Partie polityczne, które dotąd nastawione były na negocjacje teraz coraz bardziej przypominają armie. W demokracji większościowej ma to sens, bo przecież tylko pokonanie wrogów daje szanse na zdobycie władzy. A by tak się stało trzeba wytoczyć najcięższe działa, nie ma sentymentów. Dawny wróg może dziś być przyjacielem i odwrotnie. Trochę przypomina to orwellowski rok 1984 z trzema blokami walczącymi na śmierć i życie w zmiennej konfiguracji. Oczywiście pamięć o przeszłych aliansach jest starannie wymazywana z kart historii by nie nadwyrężyć „wizji czarno – białego świata”, której trwanie jest niezbędne do nadania megasensu dalszej walce.
W podobny sposób zdają się dziś funkcjonować partie polityczne w Polsce. Logika wojny wymusza wewnętrzną dyscyplinę. Każdy, kto się ośmieli posiadać odrębną opinię od linii partii chociaż w najbłahszej sprawie jest eliminowany. Najbardziej zaawansowaną formacją w budowaniu swojej wewnętrznej organizacji jest PiS. Przykładów jest bez liku, ostatnim najbardziej wymownym sprawa wykluczenia Ludwika Dorna. Potrzeba wewnętrznej dyscypliny jest również ważna dla rządzącej Platformy. W przeciwieństwie do PiS podejście do tej kwestii w PO jest mniej dogmatyczne. Sprawiła to sprawa Jana Rokity. Zrozumiano wtedy, że by wygrać trzeba reprezentować jak najszersze środowiska bo sama wojenna retoryka nie wystarczy. Niemniej nadal dyscyplina w partii jest wysoka. Inaczej być nie może bo przecież wróg nie śpi i każdy chociaż najmniejszy wyłom w szykach może wykorzystać do ataku...
W tym kontekście pomysł „kolegi” Olejniczaka na budowę LiD był bardzo oryginalny. Zakończył się klęską bo inaczej być nie mogło. SLD z „kolegą” Napieralskim, które lepiej zdaje się rozumieć logikę wojennej polityki doszło do wniosku, że z konkurencji nie należy wzmacniać tylko bezwzględnie eliminować. Wszelkie inicjatywy o charakterze lewicowym, które nie są kontrolowane przez partię stanowią źródło zagrożenia. Nic więc dziwnego, że lokalni działacze SLD z Krakowa i Oświęcimia już napisali wniosek o wykluczenie „kolegi” Olejniczaka i Ryszarda Kalisza z partii za uczestniczenie w konferencji "Otwarta Polska". Oprócz tych dwóch panów zagrożona jest również pozycja innych, którzy ośmielili się mieć inne zdanie niż lider w sprawie reformy służby zdrowia. Miłosierdzie można okazać śmiertelnemu wrogowi ale nie zdrajcy...
Zastąpienie „kolegi” Olejniczaka na stanowisku szefa klubu przez „kolegę” Napieralskiego w pewien sposób wydaje się naturalne. Delikatna równowaga sił nie mogła trwać wiecznie, chociaż wyniki głosowania udowadniają, że żaden z nich nie zdobył zdecydowanej przewagi. O ile na tym się zakończy to nic wielkiego się nie stanie. Coś mi jednak mówi, że obie strony dotąd solidnie okopane nagle postanowiły przystąpić do bardziej ofensywnych działań. Szykuje się więc stracie, w którym na szli stawiany jest nie tylko polityczny byt jednego z „kolegów” ale również kierunek, w którym będzie podążać SLD. Obecność Olejniczaka w Sojuszu jest gwarantem tego, że będzie się on otwierał na inne ugrupowania i środowiska. Moim zdaniem tylko w ten sposób można sprawić, że po lewej stronie sceny politycznej powstanie coś interesującego. Właściwie strategia Napieralskiego, polegająca na eliminacji innych graczy na lewicy i „ostra” opozycja w stosunku do PO doprowadzi do tego samego. Tyle, że nowa lewica powstanie wtedy na gruzach SLD. Dla mnie to bardzo pociągająca perspektywa...
Przygnębia mnie myśl, że „jedność” staje się powoli najwyższą wartością. I to w zaledwie niespełna 20 lat od wprowadzenia w Polsce systemu demokratycznego. Nie tylko w partiach politycznych ale i w państwie. Coraz więcej Polaków nie wyobraża sobie skuteczności bez jedności właśnie. Któż dziś nie marzy by jego partia miała z 75% poparcia by mogła wprowadzać bez przeszkód swoje projekty... Wszystkich męczą te ciągłe spory, które do tego nie prowadzą do niczego. Wszyscy do pewnego stopnia ulegamy emocjom, które dla polityki rozumianej jako wojna są niezbędne. Partie wodzowskie są w pewien sposób skutkiem takiego rozumienia polityki. PiS istnieje dziś głównie tylko po to by wypromować ponownie Lecha Kaczyńskiego na II kadencję, PO ma dać wygraną Donaldowi Tuskowi. W SLD Napieralski jeszcze nie ma takich aspiracji, na razie chciałby mieć władzę absolutną w partii. Bardzo kusząca to perspektywa, szczególnie wtedy gdy się nie wie, że partie wodzowskie szybko popadają w niebyt. A tymczasem „kolego” Napieralski i „kolego” Olejniczak cisną się na usta słowa: „pozostanie tylko jeden”. Więc szable w dłoń...

czwartek, 16 października 2008

Mit złej konstytucji

Przekonanie o kiepskiej jakości naszej konstytucji narasta w narodzie wraz z zalewającym go potopem nonsensów na jej temat jakimi raczą nas „zainteresowani tylko prawdą” politycy. Wspierają ich w tym dzielnie dziennikarze, którzy z dania na dzień stają się wybitnymi konstytucjonalistami. Co i raz pojawiają się coraz to bardziej dziwaczne teorie na jej temat. Cierpiący PISowiec sięga nawet do najświętszych dogmatów myśli marksistowskiej by tylko udowodnić, że służy ona (konstytucja nie marksizm) jedynie zagwarantowaniu panowania klasy posiadającej czyli w nowomowie pisowskiej łże-elit III RP. Zafrasowany dziennikarz na ekranach Polsatu wietrzy spisek konstytucjonalistów, którzy specjalnie napisali ją w tak niejasny sposób by zapewnić sobie na długie lata pracę przy jej interpretacji.
Konstytucja z 1997 roku nie jest oczywiście doskonała, powstała w wyniku kompromisu i chociażby z tego powodu musi mieć swoje słabości. Porównując ją jednak z innymi ustawami zasadniczymi w tej części Europy bez wątpienia należy ona do najbardziej udanych. Gwarantuje szeroki zakres swobód obywatelskich, wprowadza szereg interesujących i sprawdzających się w innych systemach politycznych rozwiązań. Obserwując ewolucję konstytucjonalizmu na kontynencie europejskim i nie tylko od razu rzuca się w oczy jej nowoczesność. I to jest chyba zarazem jej siła jak i słabość...
Konstytucja była tworzona z w dużej mierze tak by odpowiadała światowym standardom. Panowie profesorowie tworzyli piękne dzieło, które następnie politycy odrobinę sponiewierali w imię bieżących celów politycznych. W sumie wyszło coś czego nie musimy się wstydzić. Konstytucja ma jednak jedną genetyczną wadę, w podobnie jak miała ją konstytucja z 1791 roku czy z 1921 roku. Twórcom zależało przede wszystkim na stworzeniu dobrej jakości, przesadnie nie dbano o to, czy społeczeństwo podziela zawarte w nich wartości. Nawet więcej, starano się nadać im moc modernizacyjną. Jak wiadomo zawsze kończyło się źle. Najpierw była Targowica, później zamach majowy a teraz populistyczna rewolucja ze sztandarami IV RP...
Przeglądając szeregi dzisiejszych rewolucjonistów próżno szukać tam osób, które by w 1997 roku zaaprobowały projekt konstytucji. Odnosi się to nie tylko do PiS, LPR, Samoobrony i jej klonów ale również dla całkiem sporej części PO. Nic więc dziwnego, że przeważająca część klasy politycznej jest jej bądź wroga bądź przynajmniej niechętna. Postrzegają ją jako nieswoją i zbyt lewacką. Obywatele mają zbyt wiele swobód, maszerują kiedy i gdzie chcą, prezydent jest bezsilny i nie może nawet wydawać dekretów. Trybunał Konstytucyjny ogranicza wolę narodu i ośmiesza parlamentarzystów a podatnicy muszą płacić na tak bezsensowne instytucje jak RPO, RPD czy KRRiTV. Krótko mówiąc państwo jest zbyt słabe kosztem społeczeństwa, które nie potrzebuje swobód tylko autorytetów...
Konstytucja jest wygodnym celem dla ataków z obydwu stron barykady. Zdejmuje bowiem odium odpowiedzialności za to co się dzieje w państwie. Premier pokrywa w ten sposób własną nieudolność w powstrzymywaniu prezydenta przed zawłaszczaniem nowych uprawnień. Prezydent, czy też precyzyjniej „Numer Jeden” i jego sztab bez cienia żenady łamią konstytucję by tylko wykazać, że skoro mogą to robić to jest z nią coś nie tak. Jarmarczne widowisko jakiego byliśmy świadkami w Brukseli ma teraz głównego winowajcę: złą konstytucję. A że nie można jej zmienić (ciekawe dlaczego?) to całą sytuację może zdaniem wielu uratować tylko ustawa kompetencyjna. Dzięki tej „protezie”, która oczywiście będzie kompromisem „Numer Jeden”i premier wreszcie będą wiedzieli, kto ma jechać na jaki szczyt... Oczywiście będzie to dobry pretekst do nowej wojny, bo pałac prezydencki zrobi wszystko by w nowej ustawie znalazło się jak najwięcej nowych uprawnień nawet takich, które w konstytucji zarezerwowane są dla rządu (zasada domniemania kompetencji - wszystko co nie zarezerwowane dla innych instytucji).
Ustawa kompetencyjna jako lek na całe zło śmieszy mnie bardzo. By konstytucja dobrze wypełniała swoje zadania musi pozostawiać pewne pole do interpretacji. Szczególnie w kontekście trudności w dokonywaniu w niej zmian. Zbyt dokładne przepisy prowadzą często do niewydolności całego systemu. Ustrojodawca po prostu nie jest w stanie przewidzieć wszystkiego, musi zakładać że w razie pojawienie się trudności okoliczności wymuszą kompromis. W ten sposób tworzy się praktyka ustrojowa, która napełnia treścią ogólne ramy jakie zapewnia konstytucja. Konflikt nie jest czymś złym, miał on miejsce już wcześniej. Aktualny spór na linii prezydent – premier przybrał aż tak skrajną formę bo prezydentowi nie zależy na kosmetycznym zmianom w praktyce ustrojowej ale poprzez swoje działania dąży do podważenia zapisów konstytucji. W sytuacji, w której jedna ze stron nie akceptuje konstytucyjnych reguł gry musi dojść do anarchizacji życia politycznego.
Zdaję sobie sprawę, że nie mogę wymagać dobrej woli od prezydenta i jego urzędników przy interpretacji konstytucji. Nie wytłumaczę im, że pod uwagę trzeba brać całość zapisów a nie tylko pojedyncze artykuły. Czego mogę oczekiwać od osoby, która czerpie tyle satysfakcji, że jest pierwszą osoba w państwie a premier tylko czwartą. Co więcej na tej podstawie rości sobie nowe prawa. Zasady konstytucyjne, które leżą u podstaw konstytucji z 1997 roku ma za nic. Konflikt więc będzie trwać, prezydent Kaczyński po prostu mentalnie żyje w modelu prezydenckim. Tak długo aż będzie o co walczyć będzie to robił.
Konstytucja jest skrojona na miarę nowoczesnego społeczeństwa, co nie wszystkim pasuje. Nie jest ona oczywiście ideałem. Ma swoje nielogiczności jak chociażby sposób wyboru prezydenta czy indywidualna odpowiedzialność ministrów. Jej krytyka już jednak dawno przekroczyła merytoryczne ramy. Powszechnie krytykujemy ją za instytucję immunitetu zapominając, że wybieramy osoby, które za wszelką cenę chronią swoich. Teraz krytykujemy za niejasny podział kompetencji, chociaż tak naprawdę wszystko wiadomo i wystarczy zapytać konstytucjonalistów. Patrzę na to co się dzieje i coraz bardziej przypomina mi to sytuację, w której student pierwszego roku czytając teksty Arystotelesa o logice nagle wyrzuca je do kosza i uzasadnia to tym, że to jakiś bełkot jest... Mam wrażenie, że konstytucja z 1997 roku również dla wielu jest takim bełkotem, którego nie chce się im czytać. Do nabrania własnego zdania wystarczy wyprany z kontekstu przepis interpretowany do tego w skrajnie przystający do własnych celów sposób. W takim przypadku nie jednak pomoże nawet najprecyzyjniejsza konstytucja. Kiedy ignorancja miesza się ze złą wolą zawsze dochodzi do kompromitacji...

poniedziałek, 13 października 2008

Wegetarianizm, czyli o tym czy rezygnacja ze schabowego może pomóc w walce z globalnym ociepleniem...

Takie postawienie sprawy może wydać się komuś niezorientowanemu cokolwiek dziwaczne. Zanim spadną na moją głowę gromy za promowanie „niezgodnej z naturą” diety pragnę się zabezpieczyć stwierdzeniem, że we wpisie nie chcę rozstrzygać dylematu czy ludzie powinni jeść mięso czy też nie. Chodzi mi o zupełnie inny aspekt sprawy, mianowicie o to jak wzrastająca rola mięsa w diecie współczesnych ludzi wpływa negatywnie na środowisko naturalne... A wpływa bez wątpienia.
Według raportu przygotowanego przez doradcy rządu brytyjskiego lorda Nicholasa Sterna rolnictwo odpowiada w takim samym stopniu za emisję dwutlenku węgla co przemysł czy transport. Jak napisał w swoim artykule Maciej Wiśniewski „1 proc. materii organicznej z gleby równa się uwolnieniu 20 ton CO2 na hektar, a obumierające na skutek intensywnej gospodarki równiny w USA uwolniły więcej gazu niż współcześnie wszystkie samochody razem wzięte”. Dla sporej liczby ludzi myśl, że coś tak zielonego jak palma afrykańska uprawiana w Indonezji może być odpowiedzialne za miejsce na podium tego kraju wśród emitentów CO2 jest trudna do zrozumienia. 
Wpływ rolnictwa jest tak znaczący z kilku powodów. Najważniejszym jest sam system. W rolnictwie obowiązują te same zasady co w innych dziedzinach gospodarki. Czynnikiem decydującym (często jedynym) jest zysk. Prowadzone są intensywne uprawy z wykorzystaniem dużej ilości nawozów sztucznych bo przecież od ilości plonów zależy w tej branży przetrwanie. W ten sposób niszczona jest gleba, ale przecież to dla bieżącego bilansu nie ma znaczenia. W samej tylko Europie jak zauważa Wiśniewski procesem zniszczenia w mniejszym lub większym stopniu dotknięte jest 90% gleby uprawnej. Wzrost liczby ludzi na świecie sprawia, że rolnictwo musi być nie tylko coraz bardziej wydaje ale również konieczne staje się zwiększanie areału upraw. Wycinane są więc lasy co dodatkowo przyspiesza globalne ocieplenie...
Jak to wszystko ma się do kotleta schabowego i wegetarianizmu? Zanim do tego dojdę chciałbym zauważyć, że nie tylko rośnie liczba obywateli świata ale również zmienia się ich dieta. Nasz zachodni styl bycia zaczyna być przyjmowany powszechnie. W Chinach nie tylko chcą mieć 2,4 samochodu na jedną rodzinę ale również pragną jeść tyle mięsa co Amerykanie. W połowie lat 80-tych przeciętny Chińczyk konsumował 20 kg mięsa rocznie, teraz jest to już 50 kg i w przyszłości będzie jadł go jeszcze więcej. Od ilości produkowanego mięsa (w latach 1992 – 2007 zanotowano wzrost z 200 do 300 mln ton) szybciej rośnie tylko zapotrzebowanie na nie. Nic więc dziwnego, że ceny żywności na świecie poszybowały w tym roku do góry...
Zwiększająca się produkcja mięsa sprawia, że potrzebne są nowe tereny pod uprawę roślin. Już dziś 60% uprawianych zbóż służy jako pasza dla zwierząt. Nic w tym dziwnego skoro do wyprodukowania kilograma wieprzowiny potrzeba aż 3 kg zbóż. W ekonomi ta zmiana przyzwyczajeń żywieniowych skutkuje wzrostem cen żywności i zwiększeniem się "grupy konsumentów" dla których żywność staje się towarem luksusowym, w środowisku naturalnym niestety wzrostem emisji gazów cieplarnianych. Pośrednio dokonuje się to poprzez to o czym już napisałem (intensyfikacja upraw) i bezpośrednio w postaci wydalanego do atmosfery przez zwierzęta metanu i tlenku azotu.
W tym kontekście wegetarianizm już wkrótce może przestać być uzasadniany tylko w kategoriach etycznych. Rezygnacja z jedzenia mięsa być może stanie się koniecznością, przynajmniej w takich ilościach jak dotąd. Powoli zbliżamy się do granicy i dobrze by było zdawać sobie z tego sprawę. Dobrze, że powoli zmienia się nasz ludzi sposób myślenia o świecie. Doskonale obrazuje to ewolucja stanowiska FAO. Początkowo odpowiedzią na głód była promocja rolnictwa uprzemysłowionego opartego na nawozach sztucznych. Do niedawna rozwiązaniem miała być uprawa żywności modyfikowanej genetycznie. Najnowszy raport na szczęście odchodzi od takiego sposobu myślenia. I dobrze bo przecież nie można maksymalizować produkcji w nieskończoność. Zamiast tego FAO zaczyna wreszcie dostrzegać zalety rolnictwa ekologicznego. Nie dość, że przy ekologicznej produkcji żywności wydala się 60% mniej CO2, to jeszcze możliwe jest wyżywienie w taki sposób całej planety. Przynajmniej tak twierdzą specjaliści z FAO... Tak czy inaczej czas już zacząć myśleć w perspektywie długookresowej i zamiast prowadzić politykę rabunkową na nowo przemyśleć cele i sposoby ich osiągania zresztą nie tylko w rolnictwie. I zamiast mechanicznie rzucać kawał wieprzowiny na patelnię może warto urozmaicić trochę swoją dietę co będzie miało dobre skutki nie tylko dla naszego zdrowia ale i całej planety.

czwartek, 25 września 2008

Igor Janke zawstydza prezesa Kaczyńskiego, czyli przyszła pora na bojkot salonu24...

Jarosław Kaczyński ostatnio dawkuje swoją obecność w mediach. Słychać go najczęściej w publicznym radiu, gdzie zwykle wygłasza pogadanki do narodu. Ucieszyłem się więc szczerze, gdy zobaczyłem go w telewizji Puls. Liczyłem, że przypomnę sobie przyczyny wszystkich swoich antypisowskich fobii i się nie zawiodłem. Pan prezes okazał się w doskonałej formie. Szlachetnym przedstawicielem czwartej władzy był redaktor Igor Janke, któremu dość szybko przyszło się przekonać o niemożliwości prowadzenia jakiejkolwiek rozmowy z panem prezesem...
Początek był całkiem przyjazny, niestety potem pan redaktor okazał się zbyt wścibski i napastliwy. Nie zadowoliła go znana przecież wszystkim odpowiedź o przyczynę porażki PiS w ostatnich wyborach. Nie wystarczyło mu, że Jarosław Kaczyński potwierdził po raz setny winę mediów za ten stan rzeczy. Snuł dalej swoje wizje o nie najlepszej kondycji PiS. Prawdziwym afrontem było już pokazanie rozmowy z Jarosławem Sellinem. Prezes Kaczyński nie zawiódł mnie i w tym fragmencie wywiadu opowiadając jakimi „zerami” są zdrajcy, którzy bez niego nadal by wycierali kanapy i snuli oderwane od rzeczywistości dyskusje o Polsce. Uwaga Igora Janke o tym, że to i PiS zawdzięcza coś tym ludziom bo przecież ich nazwiska przyciągały wyborców wzmogło tylko irytację u jego rozmówcy. 
Wszystko co było niewygodne dla Jarosława Kaczyńskiego, lub za takie uchodziło w jego oczach wywoływało jego zdecydowaną reakcję. Próba dowiedzenia się czegokolwiek na temat Ludwika Dorna i jego dalszej przyszłości w PiS zakończyła się oskarżeniem Igora Janke i całego jego środowiska o brak troski o wartości rodzinne. Pan prezes w ten sposób zademonstrował w jaki sposób „nowoczesna” partia przyciąga wyborców... Kulminacją był moment, w którym na pytanie jakość PiS w opozycji prezes Kaczyński odpowiedział w sposób dla niego właściwy: atakiem. Oskarżył Igora Janke o to, że stara się go zawstydzać przyjmując optykę jego wrogów. Mniej więcej wtedy zakończył się już formalnie dialog i rozpoczął monolog. Próby Igora Janke by wziąć również udział w programie były stopowane znanym zaklęciem: „proszę pozwolić mi dokończyć”. Niezauważalnie zmieniła się formuła, pokazywano filmiki, które komentował prezes Kaczyński... Mam wrażenie, że na tym etapie Igor Janke odpuścił sobie bo zdał sobie sprawę, że nic więcej nie wskóra...
Zabawnie było patrzeć jak na stosunkowo łagodne pytania (np. nie było nic o 300 złotych) i ważne dla całej prawicy zadawane przez Igora Janke prezes Kaczyński reagował agresją. Szanowny redaktor mógł się przekonać osobiście, że z genialnym strategiem dobrze rozmawia się tylko o niegodziwościach PO. Wszelka zaś krytyka, nawet delikatna i płynąca z „własnego obozu” jest zakazana. Nie zdziwiłbym się, gdyby po takim afroncie Jarosław Kaczyński nie pojawił się więcej w studiu telewizji Puls. Pyskówka i osobiste wycieczki prezesa Kaczyńskiego powinny być interpretowane jednoznacznie. Telewizjo Puls nie idź dalej tą drogą bo jutro czeka cię bojkot prezesa Kaczyńskiego a pojutrze całego PiS. Ja osobiście liczę, że wyznawcy genialnych bliźniaków w akcie solidarności zbojkotują również salon24. Byłoby to jak najbardziej logiczne i doskonale wpisywałoby się w sposób ich myślenia. Igor Janke atakując Jarosława Kaczyńskiego stanął przecież w jednym szeregu z Gazetą Wyborczą, TVN 24 i der Dziennikiem. Kara więc musi być...

wtorek, 16 września 2008

Sławomir Cenckiewicz daje świadectwo, czyli o narodzinach męczennika IV RP...

Smutny to i piękny zarazem dzień dla polskiego patrioty. Zły lord sithów o wilczym uśmiechu wraz z tym, który przeszedł na ciemną stronę mocy by władzę w Senacie zachować wymusili podłymi sztuczkami odejście rycerza bez skazy, głosiciela prawdy i dobrego syna tej ziemi Sławomira Cenckiewicza z IPN. Przejmujące poczucie straty rekompensuje prawdziwym patriotom tylko świadectwo jakie dał ten wspaniały bohater IV RP. Dokonał rzeczy wielkich, to dzięki niemu mogliśmy się wszyscy przekonać o niegodziwościach niegodziwych. Wlał w nasze serca nadzieję, że prawda należy do nas. Teraz by ratować IPN, bez którego przyszłe pokolenia utoną w mrokach kłamstw i niewiedzy złożył się na ofiarnym ołtarzu. 
Prawdziwi patrioci mogą taką postawę uczcić tylko pochyleniem głowy na znak szacunku i ukradkową łzą... To piękne poświęcenie nie pójdzie bowiem na marne. Sławomir Cenckiewicz swoja piękną postawą udowodnił, że należy mu się miejsce w panteonie narodowych świętych. Odtąd na wykładach w przykościelnych salach sprzedawana będzie już nie tylko biblia dobrego patrioty jaką jest już bez wątpienia jego praca o Lechu Wałęsie ale również plastikowe figurki pana doktora. W czasie kolędy księża rozdawać będą obrazki nie z podobizną jakiś semicko - niemieckich przypadkowych świętych ale tego bohatera, który nie bał się podążyć drogą Pana...
Zdaję sobie sprawę, że ta cała liberalno - komusza swołocz będzie ujadać. Będą kpić, ośmieszać, zrobią wszystko by pomniejszyć poświęcenie Sławomira Cenckiewicza. Każdy prawdziwy patriota nie ma jednak wątpliwości co do wagi jego czynu. Jego przejęte spojrzenie kiedy informował o swoim kroku jest wymowniejsze niż tysiące słów, które chaotycznie i nieporadnie staram się ułożyć by dać świadectwo wielkości tego niezłomnego wojownika.
O tym, że rezygnacją nie jest tylko bufonadą ale przemyślanym i podjętym z rozmysłem działaniem świadczy również coś innego. Sławomir Cenckiewicz to prawdziwy naukowiec, człowiek o wspaniałych przymiotach intelektualnych. Świadomy wagi walki jaką przyszło mu toczyć zrobił wszystko by osłabić wroga. Podał się do dymisji dumnie wypinając pierś ale nie omieszkał jednocześnie zdecydować o pobieraniu uposażenia do końca roku. Jakimże genialnym człowiekiem jest Sławomir Cenckiewicz, przez trzy miesiące będzie brał pieniądze za nic tylko dlatego by nie dostał ich jakiś wróg słusznej sprawy. 
Od tej pory już na wieki, każdy kto będzie chciał ograniczyć wolność badań naukowych będzie się musiał zmierzyć z legendą Sławomira Cenckiewicza. Lech Wałęsa nie będzie mógł tak lekko wypowiadać sądów o swojej niewinności bo będzie świadomy, że w ten sposób ogranicza wolność badań naukowych. Któż się ośmieli zaprzeczyć istnieniu układu, kto stanie w obronie tych wszystkich lże-bohaterów III RP. Tylko ci najbardziej zakłamani adepci tajnych szkół WSI, KGB i Mossadu będą w stanie wytrzymać głębokie spojrzenie tego świętego patrioty i zdobędą się potem na świadome głoszenie tych swoich wszystkich kłamstw. Dzięki temu bardzo łatwo będzie można ich namierzyć i wyeliminować z życia publicznego...
Mam nadzieję, że Sławomir Cenckiewicz już poza IPN będzie nadal głosił prawdę z równą wytrwałością. Zdaję sobie sprawę, że może to nie być już to samo. To trochę tak jakby wygonić Kmicica z twierdzy jasnogórskiej i kazać mu walczyć po lasach. IPN to dla każdego prawdziwego patrioty miejsce równie bliskie sercu jak klasztor Ojców Paulinów. Chcę wierzyć, że gdy już siły mroku legną pokonane to Sławomir Cenckiewicz wróci tam gdzie jego miejsce i znów będzie głosił dobrą nowinę. Tymczasem wyobrażam go sobie jak siedzi sobie na beczce prochu niczym sam Wołodyjowski i uśmiechając się podpala lont. Jest świadomy, że jego poświęcenie nie pójdzie na marne a ojczyzna będzie mu wdzięczna. Zatrzymajcie się więc na chwilę prawdziwi patrioci i zanim w słusznym gniewie zaczniecie domagać się komisji śledczej pomyślcie nad tym jak wspaniała jest to postawa.

czwartek, 11 września 2008

Fado w Warszawie, czyli Raquel Tavares na festiwalu Skrzyżowanie Kultur...

Pojawiają się u mnie pierwsze oznaki jesiennej depresji. Jednego dnia siedzę i wygrzewam się na słońcu a drugiego szarości i wilgoć wokół przyprawia mnie o ból głowy. W takiej sytuacji nie wiem czy powinienem polecać koncert Raquel Tavares. Ale co mi tam, przecież w fado to nie tylko smutek ale i sposób na jego oswojenie. Może więc to wcale nie taki głupi pomysł jak mi się z początku wydawał. Raquel Tavares jest przedstawicielką najmłodszego pokolenia śpiewającego fado. Wielce utalentowaną przedstawicielką, zdobywczynią wielu nagród i nadzieją tego gatunku. Ja osobiście słyszałem jak dotąd tylko jedną jej płytę (Bairro) i jestem na razie na etapie oswajania się. Całkiem miłe to uczucie...
Niektórzy być może widzieli Raquel Tavares przy okazji ekscytowania się występem jednego z Mroczków i Edyty Herbuś na konkursie tańca Eurowizji. Reprezentowała w nim Portugalię, podobno z kiepskim skutkiem. Mam nadzieję, że nie zniechęci ta informacja do wybrania się na koncert. Każdy popełnia błędy... Co prawda kiczowaty konkurs i fado to sprawy wymagające zupełnie odmiennej wrażliwości ale może niektórzy potrafią się w tym odnaleźć. Skoro nikogo nie dziwią aktorzy szekspirowscy naparzający innych szekspirowskich aktorów telefonami komórkowymi po głowie w hollywoodzkich superprodukcjach to i Raquel można chyba wybaczyć niewinny udział w tym dość marnym widowisku...
Ale do rzeczy... Koncert odbędzie się w piątek 19 września w ramach 4. Warszawskiego Festiwalu Skrzyżowanie Kultur. Wstęp jest wolny ale trzeba wcześniej zarezerwować wejściówki. Będzie to można również zrobić przed samym koncertem w namiocie koncertowym, sam jednak chyba bym się nie zdecydował na takie dodatkowe emocje... Początek o 19.00 więc proszę się ubrać ciepło.

niedziela, 7 września 2008

Stephen Harper gra o większość, czyli o tym dlaczego Kanadyjczycy zagłosują już w październiku...

Wiele na to wskazuje, że dziś dowiemy się o terminie nowych wyborów do kanadyjskiej Izby Gmin. Na dzisiejszy poranek zaplanowano spotkanie premiera Harpera z panią Gubernator Michaelle Jean, na którym zostanie ustalona ich data. Najprawdopodobniej będzie to 14 października. Tym samym swój żywot zakończy już drugi z rzędu rząd mniejszościowy. I tak przetrwał bardzo długo, chociaż nie wiem czy można to uznać za sukces premiera Harpera. W brytyjskim systemie rządów, który z pewnymi różnicami istnieje w Kanadzie rządy mniejszościowe to anomalia, którą należy jak najszybciej wyeliminować. Premier czeka tylko właściwego momentu do przeprowadzenia wyborów, które dałyby mu większość i pozwoliły na efektywne sprawowanie rządów.
Nie wiem czy to jest ten moment. Sondaże dają rządzącym konserwatystom dużą przewagę nad liberałami. Wydaje się jednak, że nie na tyle dużą by zdobyć większość... Jej uzyskanie w Kandzie chyba już na trwałe będzie trudne, separatystyczny Blok Quebecki gwarantuje za każdym razem duże emocje. Silny regionalnie skutecznie zabiega o mandaty. Teraz jednak wydaje się słaby jak nigdy dotąd, daje to powody do optymizmu konserwatystom. Od 1993 roku Blok przegrał w Quebecu tylko raz (2000 r.) co od razu przełożyło się na znaczący wzrost liczby mandatów dla zwycięskiej partii (liberałów). Teraz sondaże dają separatystom jeszcze mniej, na razie w Quebecu prowadzą konserwatyści z ponad 30% poparciem.
To dość niezwykła sytuacja, bo torysom „od zawsze” nie za dobrze wiedzie się w tej francuskojęzycznej prowincji. Wydaje się jednak, że tylko oni prezentują jakiś w miarę spójny plan rozwiązania konfliktu między Quebekiem a resztą Kanady. Co więcej poczynił już pierwsze kroki chociażby poprzez uznanie Quebecois za naród wewnątrz zjednoczonej Kanady. Teraz zapowiadają dalsze kroki. Przynosi to efekty w prowincji, która zdaje się ograniczać dążenia separatystyczne licząc jednak w zamian na zwiększanie autonomii. Na sukces torysów ma zapewne również wpływ zmęczenie quebeckiego elektoratu rządami liberałów w tej prowincji...
Pora wydaje się również dobra ze względu na słabość Partii Liberalnej. Dwucyfrowa przewaga torysów (są sondaże, które dają wygraną liberałom) może być niemożliwa do odrobienia w toku kampanii wyborczej. Tym bardziej, że nie widać nawet przesłanek dla wzrostu poparcia dla liberałów. Istotnym problemem zdaje się być przywództwo. Stéphane Dion nie zdołał się zbyt dobrze zapisać w pamięci Kanadyjczyków co pokazuje tabela. Tylko 13% uważa, że byłby on najlepszym z kandydatów na stanowisko premiera. Lepszy wynik uzyskuje nawet Jack Layton, lider socjaldemokratów... Nie najlepszy moim zdaniem jest również dobór problemów na potrzeby kampanii wyborczej. Koncentrowanie się na ekologii może przynieść efekty o tyle, że odbierze głosy dynamicznie rozwijającym się ostatnio w Kanadzie Zielonym. Nie daje to jednak gwarancji wygranej...
Największym problemem liberałów zdaje się wiarygodność. Są mało przekonywający krytykując obecność wojsk kanadyjskich w Afganistanie bo sami je tam wysłali. Podobnie jest z gospodarką, która rozwija się nieźle skutecznie unikając groźby recesji. Owszem rząd Paula Martina również radził sobie na tym polu świetnie. Co z tego jeśli z tego okresu (i wcześniejszego również) pamięta się głównie afery korupcyjne... Utrata zaufania i zniechęcenie dla liberałów widoczne jest we wzroście poparcia dla socjaldemokratów i zielonych. Inaczej niż w latach dziewięćdziesiątych teraz to lewica jest podzielona a nie prawica. Liberałowie łącznie z socjaldemokratami i zielonymi mogą bowiem liczyć według sondaży na 54% głosów. W takiej sytuacji nie ma co liczyć na nawiązanie walki z torysami. System wyborczy jest bezlitosny i sprzyja silnym ugrupowaniom...
Zapewne jest również tak, że premier Harper chce „zdążyć” przed wyborami w USA. Ewentualna wygrana Baracka Obamy w wyborach prezydenckich nie pozostałaby bez wpływu na sytuację w Kanadzie. Entuzjazm z amerykańskich mediów mógłby się przelać przez granicę i skutkować spadkiem poparcia dla torysów. Ma chyba więc rację Harper decydując się na wybory. Na razie nic nie wskazuje na to by mógł je przegrać. Nie wiadomo tylko czy zdoła zdobyć wystarczającą liczbę mandatów do tego by stworzyć rząd większościowy... Trochę więcej będzie można powiedzieć po wyborach uzupełniających, które odbędą się w trzech okręgach wyborczych 8 i 22 września.

środa, 3 września 2008

Reality show, czyli wybierzmy sobie premiera II.

Nigdy nie rozumiałem popularności zjawiska reality show. Nic się w tym względzie nie zmieniło przez ostatnie dwa lata. Oczywiście założenia tego typu programów są bardzo proste. Sama idea reality show ewaluowała, zaczynało się od zamknięcia paru anonimowych osób w odizolowanym środowisku. Teraz już nikt nie chce oglądać nikomu nie znanych twarzy... Nic dziwnego, że szuka się nowej formuły, im jest dziwniej tym lepiej. Pudzian tańczący w takt tanga jest tak bardzo surrealistyczny, że musi przyciągać uwagę. I do tego to poczucie władzy. Publiczność uwielbia wcielać się w rolę Boga i decydować o być albo nie być w programie „sławnych gwiazd”.
Zjawisko reality show jest bardzo pomocne przy zrozumieniu naszej współczesnej polityki. W obu przypadkach wszystko ma się dziać przed kamerami a ostateczną decyzję podejmują widzowie. W polityce coraz rzadziej chodzi o rozwiązywanie konkretnych spraw czy realizowanie programu. Po prostu nie jest to na tyle efektowne by pokazywać to w mediach. Dzieje się więc gdzieś na marginesie, skrywane wstydliwie przez partie. Nikt przecież nie chce wyjść na nudziarza. W polityce za sms-y robią cotygodniowe sondaże.
Najważniejszy jest wizerunek. Nikogo więc w tym kontekście nie powinna dziwić inicjatywa Jarosława Burdeka, wicedyrektora TVP 2 ds. audycji rozrywkowych. Postanowił on zakupić prawa do polskiej edycji programu The Next Great Prime Minister, który wyprodukowała kanadyjska CBC. Jak donosi Polska pan wicedyrektor wypatrzył program na zagranicznych targach telewizyjnych. Oszczędził by trochę publicznych pieniędzy, gdyby czytywał mojego bloga...
Widzowie powinni być zachwyceni, reality show ma bowiem za zadanie wybrać następnego premiera. Założenie jest takie, że poszczególnych kandydatów oceniają osoby sprawujące wcześniej to stanowisko. Chyba dlatego telewizja publiczna swoją ofertę złożyła nie tylko premierowi Marcinkiewiczowi ale również prezydentowi Kwaśniewskiemu. W sumie ma to uzasadnienie, bo któż lepiej niż były prezydent może oceniać u kandydatów umiejętność unikania różnych tropikalnych chorób. A że nie był on nigdy premierem, no coż nie bądźmy zbyt drobiazgowi...
Nie chcę po raz drugi wykpiwać naszych premierów, nie to jest najważniejsze w całej sprawie. Smutne jest to, że taki program doskonale oddaje ducha naszych czasów. Polityka jest zabawą, czymś co nie ma przełożenia na nasze życie. Politycy tak jak gwiazdki kiepskich seriali są zobligowani do zabiegania o naszą sympatię. Oceniamy ich nie poprzez skutki ich działań bo nie mamy czasu się temu wszystkiemu przyglądać ale poprzez medialny show. Celna riposta może więcej dać niż reforma służby zdrowia... Stąd takie ataki na media bo dzisiejsi publicyści przypominają jurorów w programach reality show. Nie chcemy już być już obywatelami bo wymaga to za dużo wysiłku. Wolimy być widzami wysyłającymi od czasu do czasu sms-y łudząc się, że tym samym to my o wszystkim decydujemy...

czwartek, 28 sierpnia 2008

Prezydent Kaczyński jedzie na szczyt...

Ze sporym zażenowaniem obserwuję spór między prezydentem a premierem o to, kto będzie reprezentował Polskę na szczycie Unii poświęconemu gruzińskiemu konfliktowi. Nachodzi mnie smutna refleksja, że możemy się starać uporządkować świat wokół poprzez tworzenie stabilnego prawa ale nie ma to i tak znaczenia, bo przyjdzie jednostka i uczyni z niego karykaturę. Mam wrażenie, że prezydent Kaczyński wybrany jakimś cudem na brytyjskiego monarchę w ciągu paru lat przekreśliłby całą brytyjską tradycję ustrojową i wprowadził rządy absolutne...
Opisywałem już spór w ramach władzy wykonawczej o polska politykę zagraniczną i nie zamierzam się powtarzać. Irytuje mnie styl uprawiania polityki i wykorzystywanie polityki zagranicznej do bieżącej walki między partiami. Co innego jest jednak groźne. Coraz częściej pojawiają się głosy kontestujące „jakość” konstytucji. Zdaniem wielu zawarte w niej zapisy są niejasne i nie zapobiegają sporom kompetencyjnym. Zasadniczo się z tym nie zgadzam.
Za politykę zagraniczną odpowiedzialny jest rząd, zresztą jak za wszystko inne. Prezydent jak to określa konstytucja w art. 133 „współdziała z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem”. Nie oznacza to, że może ale nie musi... Jego konstytucyjnym obowiązkiem jest współdziałanie. Jego ostatnie działania stoją z tym w sprzeczności i dlatego nie mają oparcia w konstytucji. Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości niech zapozna się z artykułem 146 konstytucji: „Rada Ministrów prowadzi politykę wewnętrzną i zagraniczną Rzeczypospolitej Polskiej”.
Prezydent zachowuje się jednak jakby nie był świadomy swojej pozycji w ramach organów państwa. W Polsce mamy w zasadzie system parlamentarno – gabinetowy. Wzmocniona jest trochę pozycja premiera (odwołanie się do modelu kanclerskiego, np. konstruktywne wotum nieufności) i nieco szersze uprawnienia prezydenta, który nie pełni tylko funkcji reprezentacyjnych ale ma możliwość wkraczania w sytuacjach nadzwyczajnych jako arbiter i strażnik porządku konstytucyjnego. Mieszanie się do bieżącej polityki, jak czyni to prezydent Kaczyński sprzeczne jest z duchem konstytucji i szkodzi powadze urzędu. W systemie parlamentarno – gabinetowym zasadnicza sprawą jest bowiem odpowiedzialność władzy wykonawczej przed parlamentem. Premier czy też ministrowie mogą być odwoływani za podejmowane decyzje. Prezydent nie ponosi odpowiedzialności politycznej i dlatego większość jego aktów wymaga kontrasygnaty właściwego ministra. Ma to sens, bo to premier i rząd cieszy się poparciem parlamentu a nie prezydent. Inicjatywy podejmowane przez prezydenta Kaczyńskiego, które nie są popierane przez rząd nie mają szans na poparcie w Sejmie. Krótko mówiąc jest to tylko bicie piany...
Zwolennicy działań prezydenta Kaczyńskiego pewnie podniosą doniosłość bezpośrednich wyborów prezydenckich i wskażą, że on również czerpie legitymizację podobnie jak parlament z woli narodu. Właściwie to samo można jednak powiedzieć o wójcie gminy Trojanów, któremu nikt przy zdrowych zmysłach nie dałby prawa zawierania umów międzynarodowych, nawet tych dotyczących tylko gminy. Mimo że jak mi się wydaje formalnie nie zabroniono mu tego... Bezpośredni wybór głowy państwa jest trochę niezrozumiały. Wpisując ten mechanizm twórcom konstytucji chodziło o zwiększenie aktywności obywateli. Nie chciano również zapewne odbierać obywatelom czegoś co było obecne w Małej Konstytucji... Jedno jest pewne, bezpośredni wybór głowy państwa nie jest wystarczającym powodem do tego by starać się tworzyć w Polsce metodami pozakonstytucyjnymi system prezydencki.
Nie wiem, czy prezydent Kaczyński zdaje sobie sprawę ze śmieszności swoich zachowań. Myślę, że w pewien sposób tak. Chyba dlatego na szczyt wybiera się nie tylko jako prezydent Polski ale również regionalny lider. Nie wiem tylko jak długo nim będzie, bo prezydenci państw bałtyckich też za dużo nie mają do powiedzenia w swoich krajach. Dla prezydenta Kaczyńskiego nawet najdrobniejsze sprawy stają się na tyle wielkie, że przyznaje sobie prawo do wkroczenia w nie jako arbiter. Tak było z negocjacjami w sprawie tarczy, tak jest teraz w przypadku szczytu Unii. Nie dostrzega, że w ten sposób podważa wolę narodu wyrażoną w ostatnich wyborach. Negując każde działanie rządu podważa jego legitymizację do sprawowania władzy. Prezydent, którego głównym zadaniem jest czuwanie nad przestrzeganiem Konstytucji i ładu z niej wynikającego zainteresowany jest tylko jego podważaniem. To dość kuriozalna i dziwaczna sytuacja. Nie może być tak, że prezydent stara się prowadzić własną politykę sprzeczną z tą prowadzoną przez rząd. Od biedy niech już realizuje się jako główna siła opozycyjna i będzie surowym krytykiem działań podejmowanych przez rząd. Godzi to co prawda w godność i powagę urzędu, który sprawuje ale przynajmniej nie jest dysfunkcyjne dla całego systemu. Przykro jest patrzeć na prezydenta Polski, który wpadł w taki zacietrzewienie, że nie widzi swojej śmieszności. Mam nadzieję, że prezydent Sarkozy dopieści jego ego na tyle, że zrobi sobie z miesiąc urlopu by kontemplować swoją wielkość...

wtorek, 26 sierpnia 2008

Rosja daje niepodległość, czyli nie tylko o talentach komicznych prezydenta Miedwiediewa...

Z pewnym zaskoczeniem odkryłem u prezydenta Miedwiediewa niezwykły talent komiczny. Jego dzisiejsze wystąpienie było naprawdę niezwykłe. Najbardziej żal mi Czeczeńców, ci nieliczni którzy przetrwali ludobójstwo dokonywane przez poprzedników Miedwiediewa teraz umierają ze śmiechu, słuchając powodów uznania przez Rosję niepodległości Abchazji i Osetii Południowej. Wszystkie te piękne słowa o ochronie życia ludzkiego i prawie narodów do samostanowienia brzmią z gruntu fałszywie. Rosjanie powołując się na fakt, że konflikt między Gruzją a jej zbuntowanymi prowincjami nie jest możliwy do rozwiązania zapominają, że to oni i ich wojska są gwarantem tego stanu rzeczy. Żadne poważne rozmowy w sprawie wyjścia z impasu po prostu nie mogły być podjęte bo Rosji zależało na podtrzymywaniu napięcia. Dotąd był to w miarę skuteczny sposób nacisków na Gruzję, teraz wobec wzrostu znaczenia Rosji na arenie międzynarodowej i zaangażowania amerykańskiego na Kaukazie nie ma to już większego sensu.
Nie bardzo wiem czym kieruje się Miedwiediew dążąc do konfrontacji z zachodem. Może po prostu chce ukarać Gruzję, może chce wiedzieć jak daleko może się posunąć w przyszłości. Najbardziej prawdopodobne wydaje mi się, że jest to nieudana manifestacja siły i przejście do defensywy poprzez atak. Tak czy inaczej podejmuje ryzykowną grę, która nie może przynieść wymiernych korzyści. Oczywiście o ile zachód wykaże stanowczość... A to nie jest aż takie oczywiste. W pewien sposób zachód jest sam sobie winien. Słuchając nawet dziś Gerharda Schrodera mam wrażenie, że żyje on w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Naiwna fascynacja Rosją i niedostrzeganie zachodzących tam negatywnych zjawisk z jednej strony i chęć robienia interesów bez zważania na inne sprawy z drugiej sprawiają, że to ona głównie zyskuje na współpracy a nie zachód. Przesadne dbanie o rosyjską dumę, wynikające w dużej mierze z „tradycji” postrzegania Rosji jako jednego ze światowych mocarstw i przeciwwagi dla USA ośmielają ja tylko do podejmowania takich inicjatyw jak atak na Gruzję i uznanie niepodległości Abchazji i Osetii Południowej.
Wina po stronie zachodu wynika również z braku konsekwencji. Uznanie niepodległości Kosowa zgodnie z przewidywaniami wielu obserwatorów stało się precedensem. Już wtedy, mimo swoich obiekcji Rosja zapowiedziała, jeśli świat uzna niepodległość Kosowa to ona że może rozważyć uznanie niepodległości gruzińskich prowincji. Teraz to się dzieje... Moim zdaniem i wtedy i teraz łamane jest prawo międzynarodowe. Wtedy przykrycie własnej nieudolności było wystarczającym powodem powołania do życia tworu, który nie jest w stanie funkcjonować samodzielnie. Teraz mamy tego skutki.
Rosja ma rację, że państwa zachodnie nie słuchały Rosji w sprawie Gruzji i jej zbuntowanych prowincji. Taki rozwój wypadków rysował się już od dawna, tylko nikt nie brał go na poważnie. Ja też, bo działania Rosji wydają mi się szaleństwem. To ona jako chyba ostatnie państwo kolonialne na świecie powinna być najbardziej ostrożna w promowaniu separatyzmu. Okazało się, że zwyciężyła polityka imperialna definiowana w duchu XIX wieku. Chęć posiadania (utrzymania?) nowego terytorium stała się najważniejsza...
Nie wiem jak rozwinie się sytuacja. Trudno mi sobie wyobrazić by nawet państwa WNP były zachwycone inicjatywą Rosji. Nie wzbudzi w nich radości stosowana jeszcze w carskiej Rosji i udoskonalana w ZSRR polityka „dziel i rządź”. Może parę państw uzna niepodległość Abchazji i Osetii Południowej, tak na złość USA. Kilka innych może być „zmuszone” przez Rosję. Tak czy inaczej może być to ciekawy test na realną siłę Rosji ma świecie. Sukces odtrąbiony po wyparciu wojsk gruzińskich z Cchinwali może okazać się pyrrusowym zwycięstwem. Uznanie niepodległości osobiście postrzegam jako wyraz bezsilności Rosji. Gruzji udało się chyba trochę wbrew własnym intencjom umiędzynarodowić konflikt. Wprowadzenie wojsk rozjemczych innych niż rosyjskie co wydawało się w pewnym momencie bardzo realne mogło stwarzać nadzieje na realne i trwałe rozwiązanie konfliktu a co za tym idzie na utratę przez Rosję kontroli nad tymi terenami. Uznanie niepodległości prowincji gruzińskich jest po prostu zamrożeniem całej sprawy. Wojska rosyjskie będą nadal sobie swobodnie stacjonować w Abchazji i Osetii Południowej. Gruzja będzie podejmować nieskuteczne próby odzyskania swoich terytoriów, a świat mimo poparcia udzielonego Gruzji po pewnym czasie uzna właściwie status quo...

czwartek, 21 sierpnia 2008

Psucie święta, czyli Dalajlama znów coś smęci o ofiarach...

Niektórzy to nie potrafią się zachować... Sami ponurzy i wyniośli nie mogą znieść radości innych. Zepsują święto innym swoimi nudnymi i napuszonymi opowiastkami. Tym razem „coś ugryzło” Dalajlamę i nie mógł powstrzymać słowotoku w wywiadzie dla Le Monde. Zawsze się jednak znajdzie jakaś czarna owca, której ciągle coś nie pasuje. Pamiętamy jeszcze wspaniałe święta w naszej socjalistycznej ojczyźnie, które były tylko pretekstem dla elementu przestępczego do wszczynania awantur. Teraz też ciągle słychać narzekania na najlepszego prezydenta w historii Polski (wliczając w to królów, książąt i biskupów), który swoją odwaga uczynił z Polski prawdziwe mocarstwo jednego dnia dając opór Rosji, drugiego zawierając strategiczny sojusz z USA. Krótko mówiąc zawsze komuś się coś nie podoba... Ach, jak by to pięknie było, gdyby wszyscy żyli w zgodzie i mieli jedynie słuszne poglądy na wszystko.
Dużo możemy się od organizatorów igrzysk nauczyć. Dlatego ja zupełnie olewam sportową rywalizację skupiając się na działaniach władz, które zaskakują świat swoją potęgą i prowadzą Chiny ku świetlanej przyszłości. Ach jak bym chciał by w naszym kraju można by było decyzją administracyjną zamknąć tych wszystkich homo-turystów paradowiczów z Berlina na dziesięć dni bez nakazu sądu... Albo wziąć tych wszystkich nierobów z Mazur, co to w PGR-ach jeszcze potrafili pracować a teraz mają dwie lewe ręce i zagonić ich do budowy stadionów (autostrady odpadają bo przecież nie będą oni raczej po nich jeździć a na stadionowe pogadanki „ojców narodu” wpadną). Albo pozamykać tych wszystkich szalonych ekologów w obozach reedukacyjnych za stawanie na drodze postępu, Augustów miałby już swoją obwodnicę. Rozmarzyłem się trochę...
Nie wiem jak można nie podziwiać chińskiej konsekwencji w działaniu. U nas ciągle się ktoś wtrąca w nasze sprawy. Gdyby nie prezydent rządziłby u nas już dawno ten cały Barroso ze swoją niemiecką świtą. Władze Chin nie przejmują się światem, pacyfikują, zamykają w obozach, strzelają do tłumów. Dla innych igrzyska byłyby przeszkodą, nie dla nich... Słusznie rozumują, że skoro świat patrzy na olimpijskie areny to ma mniej czasu na inne sprawy.
Ten anachroniczny do cna Dalajlama nie rozumie, że jest już tylko odrobinę niemodną ikoną popkultury. Nikt nie traktuje go poważnie i może sobie wygadywać różne głupoty we francuskiej prasie. Jest tylko miłym, uśmiechającym się zbyt często dziadkiem. Dlatego nie potrafię ukryć swojej dezaprobaty dla tego jego moralizatorstwa. Ośmiela się nam wszystkim mówić co jest dobre a co złe. Nie pytany!!!! Od dziś wypada z mojej listy miłych dziadków. Nie wiem czy zastąpi go Hu Jintao, bo chyba jest na to jeszcze trochę za młody. Ale to jego wysokie czoło, zmysłowe usta i mądre oczy. I co najważniejsze nie ma fryzury jak jakiś kibol...

wtorek, 29 lipca 2008

Dobry człowiek, czyli o tym dlaczego to ja zgarnę 35 mln...

Pora losowania Lotto zbliża się nieubłaganie. Większość z tych, którzy wystali swoje w kolejkach i zakupili los już planuje jak wydać pieniądze. Suma 35 mln robi wrażenie, nawet na kimś takim jak ja, kto wmawia sobie, że pieniądze to nie wszystko. Może dlatego dałem się ponieść zbiorowemu szaleństwu i również zakupiłem los. I to po raz drugi z rzędu... Za pierwszym razem zgarnąłem 16 złotych, więc teraz może być tylko lepiej.
Nie jestem hazardzistą i gram tylko wtedy, gdy kumulacja osiąga sumę powyżej 10 mln i to nie zawsze. Skreślam sześć cyfr, zawsze tych samych i jak wszyscy liczę na cud. Wygrana w Lotto to byłoby coś, potwierdzenie wyjątkowości. Przecież ot tak sobie nie wygrywa się 35 milionów. Musi stać za tym siła wyższa, a któż nie chciałby by być namaszczony przez Boga. Zresztą dlaczego miałbym, nie wygrać, myję codziennie uszy, mówię „dzień dobry” sąsiadom i co roku przeznaczam 1% podatku na potrzebujących. Jestem prawie jak św. Franciszek bo tak jak on kocham zwierzęta, może oprócz gryzoni, węży, słoni (strasznie śmierdzą), kaczek (inne pierzaste też nie wzbudzają u mnie zachwytu), żab, królików (ten ich seksoholizm), psów, kotów, chomików, hipopotamów... Ale kocham wiewiórki, czy to nie czyni mnie godnym wygranej?
Tak jak inni obiecuję sobie, że nie wpadnę w depresję jak przegram, przecież niezbadane są wyroki boskie. To tak jak z tym Hiobem, wcześniej czy później i tak będę bogaty... Prawdopodobnie raczej później (mam nadzieję, że zdążę bo ten system emerytalny mnie trochę niepokoi). Wiara ponad wszystko. A ci co się czepiają muszą przyznać, że to najbardziej racjonalna strategia bo w przeciwnym wypadku nie należałoby wcale grać. Bo to całe prawdopodobieństwo to jakiś szwindel jest...

środa, 23 lipca 2008

Wojna o immunitet, czyli o tym dlaczego PiS ośmiesza się po raz wtóry...

Jeszcze wczoraj obserwując posiedzenie Komisji Regulaminowej Sejmu byłem rozbawiony. Gorliwość posłów PiS do pracy i to bez wynagrodzenia wydawała mi się czymś przekomicznym... Dzień dzisiejszy unaocznił mi jak bardzo się myliłem bagatelizując wczorajsze zajście. Słuchając wystąpienia marszałka Bronisława Komorowskiego czułem się odrobinę nieswojo. Zamiast zwrócić uwagę na niebezpieczny dla polskiego parlamentaryzmu precedens śmiałem się z robiących z siebie głupków posłów PiS. Reakcja marszałka, bardzo zdecydowana i zgodna z wszelkimi procedurami pozwoliła opanować sytuację.
Niestety coraz częściej śmiejemy się z pomysłów i działań posłów Prawa i Sprawiedliwości i przez to coraz słabiej dostrzegamy szkodliwość podejmowanych przez nich działań. Z czysto ludzkiego punktu widzenia w przypadku wielu członków PiS już dawno została przekroczona granica śmieszności, za którą czai się tylko lekceważenie. Jednak niestety na ich poczynania należy patrzeć z perspektywy państwa. Nawet najbardziej przekomiczny poseł czy urzędnik państwowy nie jest osobą prywatną a jego działania mają znaczenie dla powstawania czegoś taki ważnego jak praktyka prawna, która często decyduje później o wykładni prawa. 
Oburzamy się na ostre słowa, które zresztą padały z ust posłów zarówno koalicji jak i opozycji. Skupiając na spektaklu mniej wyraźnie widzimy dokonujący się proces anarchizacji państwa. PiS zawsze od obowiązującego prawa miał stosunek niekonwencjonalny. Powoływał się na nie, gdy było mu to na rękę. W przeciwnym razie łamał je bez skrupułów ubezpieczając się przedstawianiem jego dziwacznej wykładni. Ta taktyka często skutkowała, dla świętego spokoju politycy innych ugrupowań przymykali oczy. Najjaskrawszym przykładem była chyba awantura wokół traktatu lizbońskiego. Prezydent i cały PiS szantażował wszystkich, że go nie podpisze chociaż w parlamencie został on już przegłosowany. Koalicja dała się wciągną w jakąś dziwaczną grę, która tylko ośmieliła PiS do podejmowania podobnych działań w przyszłości. To samo z polską polityką zagraniczną. MSZ właściwie „oddał” prezydentowi zajmowanie się polityką wschodnią, chociaż ten przecież nie ponosi za swoje działania żadnej odpowiedzialności. Często słyszę opinie, że nie można było zrobić niczego innego. Trzeba było zawrzeć jakiś kompromis bo bez niego doszło by do permanentnego konfliktu. Tyle tylko, że PiS właśnie tak definiuje politykę. W pewnym sensie więc mamy z nim do czynienia przez cały czas. Może został on trochę uśpiony na czas lizania ran po przegranych wyborach ale zdaje się, że zaczyna wracać do „normalnego” poziomu.
Wydarzenia w Komisji Regulaminowej są tylko pokłosiem wcześniejszego uginania się przed żądaniami PiS. Analizując na spokojnie sytuację nie odnajduję najmniejszych podstaw do tak ostrego przedstawienia sprawy. Komisja przecież tylko opiniuje wniosek, decyzję podejmuje cała izba. Wtedy będzie czas na debatę, wnioski formalne i wychodzenie z sali. Zresztą przecież nikt nie odmawiał posłom PiS prawa do zadawania pytań na komisji. Żądania zmieniały się wraz z rozwojem sytuacji. Najważniejszy „argument”, że każdemu należy umożliwić obronę doskonale obrazuje instrumentalne traktowanie przez posłów PiS tej sprawy. Zdają się oni nie pamiętać, że komisja nie podejmuje decyzji o winie posła Ziobro. Nawet Sejm tego nie robi, istotą sprawy jest to czy dokumenty przesłane przez prokuraturę są wystarczającym powodem do uchylenia immunitetu. Dopiero sąd orzeka o winie. A tak na marginesie, to nie jestem przekonany czy prokuratura udowodni winę Zbigniewowi Ziobrze. Winna polityczna jest bezsporna, ale od strony prawnej może to wyglądać różnie...
Dlaczego więc zajścia Sejmie miały tak gwałtowny charakter. Wynika to z rozumienia polityki jako gry (nic dziwnego, że posłanki Szczypińska i Kempa nie potrafiły zachować powagi). Działacze PiS dzielą rzeczywistość na oderwane od siebie fragmenty i starają się z każdego z nich wycisnąć najwięcej ile się da. Bardzo często owa fragmentacja dokonuje się kosztem logiki, bo podejmowane działania są sprzeczne ze sobą... Bo jak tu zrozumieć coś z tego, skoro Zbigniew Ziobro sam immunitetu chce się zrzec a jego koledzy prawie stosują przemoc fizyczną by do on go nadal chronił. Tym bardziej, że ci co bardziej pamiętliwi pamiętają jeszcze postulaty jego ograniczenia bądź nawet całkowitego zniesienia... Kto by jednak pamiętał o logice, gdy w grę wchodzi święte oburzenie.
Swoje zrobiło również zaskoczenie. Dotąd w imię polityki miłości nie koalicja nie podejmowała tak zdecydowanych działań. Wczorajszy nacisk na przewodniczącego komisji okazał się przecież skuteczny. Wydawało się, że można odtrąbić zwycięstwo. Okazało się jednak, że druga strona tez potrafi zagrać twardo. „Chłopcy z PiS” nie mogli znieść porażki, dlatego zrobili wszystko by wygrana nie smakowała ich wrogom aż tak bardzo. Być ogranym przez „frajera” to najgorsza zniewaga dla takich „ostrych gości” z PiS. I to jeszcze zgodnie z demokratycznymi regułami... 
Nie wiem, czy PiS jest w stanie jeszcze bardziej zradykalizować język debaty publicznej. Skoro mogą mówić wszystko, nawet ignorując fakty to czego chcieć więcej. Nikt nie będzie przecież starał się nawet wyjaśnić sprawy bo to przecież PiS. Niegrzecznym chłopcom można więcej. A partii braci Kaczyńskich to na rękę bo nikt przy zdrowych zmysłach na ich partię nie zagłosuje (nie krytykuję nawet programu ale styl działania i niekompetencję). Może co najwyżej pod wpływem emocji, nic więc dziwnego, że PiS tak bardzo dba o to by ich poziom był tak wysoki. Tymczasem PiS zmienia się w karykaturę partii politycznej, która nie śmieszy jednak ale coraz częściej przeraża. Jeśli lato jest tak gorące to co dopiero czeka nas jesienią...