wtorek, 4 grudnia 2007

Prezydenta sny o potędze, czyli nie tylko o ataku na MSZ...

Trochę się rozleniwiłem ostatnio. Odcięcie od netu może mieć zbawienny wpływ na skołatane nerwy. Świat realny wydaje się wtedy dużo bardziej przyjaznym miejscem. Czas „marnowany” przed ekranem komputera można wykorzysta na lekturę, wyjście do kina czy telefon do od dawna nie widzianych przyjaciół. Dlaczego więc zdecydowałem się na nowy wpis? Sam nie wiem, pewnie nałóg okazał się ode mnie silniejszy:).
W ostatnich tygodniach cała Polska żyje „sporem” pomiędzy prezydentem a rządem o politykę zagraniczną. Wykorzystywane są bardzo różne chwyty by tylko przekonać „oświecone społeczeństwo” do swoich racji. Prezydent jak to ma w zwyczaju wykorzystuje szereg „obrażonych” min, premier powtarza jak mantrę zdanie o „potrzebie dialogu” podczas gdy toczy się brutalna walka o ustalenie granicy kompetencyjnych. Lech Kaczyński stara się jak najwięcej wyrwać dla siebie nie za bardzo oglądając się na konstytucję. Wciąż marzy mu się ustrój prezydencki, który jest przecież wyłania się z PiS-owskiego projektu nowej konstytucji. Jeśli nie można więc załatwi tego poprzez parlament to może uda się poprzez utrwalenie określonej praktyki ustrojowej. Dlatego minister Kamiński robi z siebie idiotę, podobnie zresztą jak pani Fotyga bo cel jest zdrożny. Zawsze może coś się uda osiągnąć...
Paradoksalnie te działania zdają się odnosić pewne sukcesy. Co prawda Donald Tusk trzyma się mocno i nie zamierza iść na jakiekolwiek ustępstwa. Jego strategia polegająca na tym by postępować literalnie z konstytucją i ustawami jest jak najbardziej słuszna. Niemniej prezydent ugrał swoimi działaniami parę punktów u elektoratu. Jak wynika z sondażu SMG/KRC przeprowadzonego dla telewizji publicznej (bodaj programu Forum) na pytanie o to kto powinien mieć decydujący wpływ na polską politykę zagraniczną aż 25% wskazało na prezydenta... Trochę mnie to zdumiewa, bo świadczy tylko o nieznajomości systemu politycznego w Polsce. Oczywiście samo pytanie jest sformułowane w sposób szalenie nieprecyzyjny. Część pewnie wskazała prezydenta bo uważa, że ustrój prezydencki byłby lepszy chociaż teraz to faktycznie polityka zagraniczna leży w gestii rządu. Niemniej i tak wyniki są zaskakujące bo wyraźnie pokazują, że w imię partyjnej solidarności można bez problemu ignorować fakty...
Właściwie nie mam specjalnego żalu do naszego niewykształconego społeczeństwa. Zamówienie jednak takich badań przez „reżimową” telewizję uważam za skandal. Nie wiem tylko czy zadanie takiego anie innego pytania wynika z ignorancji czy ma podłoże polityczne. W obu przypadkach nie świadczy to dobrze o telewizji publicznej. Równie dobrze można by zapytać Polaków o to czy decydujący wpływ na długość lata powinny mieć siły natury czy ogół społeczeństwa. Dla mnie zasady ustrojowe zapisane w konstytucji są równie trwałe jak prawa natury. Nie znaczy to oczywiście, że są one niezmienne. Istnieje przecież określona procedura zmiany konstytucji. Jednak zadawanie pytania o to kto powinien mieć decydujący wpływ na polską politykę polityczną podczas gdy konstytucja nie pozostawia co do tego wątpliwości może prowadzi tylko do anarchizacji życia politycznego. Nie można w sposób tak bezpośredni podważać istniejących zasad ustrojowych. Oczywiście podział kompetencji zapisany w konstytucji nie jest do końca określony. Dobrze by było, gdyby zajął się tą sprawą Trybunał Konstytucyjny. Nie wierzę jednak by prezydent mimo wcześniejszych zapowiedzi zwrócił się do niego w tej sprawie. W jego interesie leży, by było jak najwięcej wątpliwości bo tylko wtedy ma nadzieję na poszerzenie swoich kompetencji.
Na koniec podam pozostałe odpowiedzi w sondażu SMG/KRC. Na rząd wskazało 67% zaś do braku zdania przyznało się 8%. Można powiedzieć, że w pewien sposób poglądy polityczne zaważyły na tym jakie padały odpowiedzi. Nie wiem czy te 67% wskazywało rząd dlatego, że tak dobrze zna konstytucję czy też może tylko „nie lubi” prezydenta. Coś mi mówi, że ten drugi powód mógł mieć znacznie większe znaczenie. Co to jednak za demokracja, w której prawo ma się za nic a w swoich osądach ludzie kierują się infantylną odrobinę sympatią.

wtorek, 20 listopada 2007

Zawieszam działalność

Niestety jestem zmuszony zawiesić swoje blogowanie z przyczyn technicznych. Nie mam na razie dostępu do netu i nie wiem kiedy to się zmieni. Pisywanie bloga w kafejkach internetowych mija się z celem, aż tak bardzo nie jestem zdeterminowany...
Mam nadzieję, że szybko uda mi się rozwiązać problemy techniczne i wtedy będę mógł nie tylko opublikować nowe wpisy ale również odpowiedzieć na zaległe komentarze. Na koniec mogę tylko smętnie skomentować: Lepsze jest wrogiem dobrego...

wtorek, 13 listopada 2007

Moje NIE dla systemu większościowego...

Powoli wyłania się rząd i tworzą się zręby programowe koalicji. U niektórych oburzenie wywołuje fakt, że PO rezygnuje ze swoich sztandarowych postulatów: systemu większościowego i podatku liniowego. Zapewnienia marszałka Komorowskiego, że jest inaczej nie brzmią wiarygodnie. Ja osobiście się cieszę bo jestem przeciwnikiem obu tych propozycji. Podatek liniowy jest dla mnie (jak to określił Jacek Żakowski) niczym więcej niż tylko “ modą intelektualną “ powstałą na początku lat 90-tych i mającą swoje źródło w fascynacji neoliberalizmem. Wiara w jego cudowną moc jest moim zdaniem złudna. Jestem za obniżaniem i upraszczaniem podatków, ale powinien pozostać progresywny podatek dochodowy.
System większościowy bierze się z podobnych źródeł. Fascynacja anglosaskim modelem politycznym czy ściślej nawet modelem amerykańskim prowadzi wielu ludzi do wiary w ozdrowieńczą moc wyborów w jednomandatowych okręgach wyborczych. O ile w moim przekonaniu podatek liniowy może co najwyżej prowadzić do zwiększenia się dysproporcji społecznych przy jednoczesnym wszakże szybszym wzroście gospodarczym to zmiana systemu wyborczego może przynieść tylko negatywne skutki. Pisywałem o tym wielokrotnie więc może zamiast się powtarzać zacytuję niemal w całości swój wpis sprzed ponad roku (http://ith.blox.pl). Myślę, że zachowuje on nadal aktualność i może być dobrą podstawą do dyskusji. Przepraszam za brak polskich liter ale wtedy taką miałem koncepcję prowadzenia bloga.
Znaczna czesc spoleczenstwa popiera propozycje Platformy Obywatelskiej i system wiekszosci wzglednej w jednomandatowych okregach wyborczych. Taka zmiana ich zdaniem doprowadzi do znacznej poprawy na scenie politycznej. Pomyslalem wiec, ze warto przyjzec sie blizej funkcjonowaniu systemu wiekszosciowego w innych krajach...
PO odwoluje sie najczesciej do doswiadczen amerykanskich co nie jest moim zdaniem uzasadnione. Mam wrazenie ze spora czesc zwolennikow systemu wiekszosciowego nie potrafi uwolnic sie od utopijnej mysli ze wprowadzenie go musi doprowadzic automatycznie to sytacji takiej samej jaka ma miejsce w Stanach Zjednoczonych. Ja uwazam ze mamy zupelnie inne spoleczenstwo, inna kulture polityczna, tradycje, instytucje i tego wzorca nie mozna powielic. Szczegolnie istotna roznica jest brak potrzeby istnienia stabilnej wiekszosci w Kongresie popierajacej "rzad". Konsekwentny rozdzial wladzy wykonawczej i ustawodawczej stwarza szanse na wiekszosc niezaleznosc kongresmenow nie tylko od wladzy wykonawczej ale i od partii do ktorych naleza.
Bardziej przydatne wydaje sie obserwowanie takich krajow jak Wielka Brytania. Tam rzad jest odpowiedzialny przed Izba Gmin i bez jego poparcia nie moze funkcjonowac. Miedzy bajki nalezy jednak wlozyc teze, ze ludzie w swoim wyborze kieruja sie cechami danego kandydata a nie przynaleznoscia partyjna. Co wiecej, w coraz wiekszym stopniu Bytyjczycy glosuja na osobe premiera niz na partie polityczne. Poslowie podlegaja daleko idacej dyscyplinie nad ktora czuwaja specjalnie wybrani w tym celu whipowie. Jest to tym latwiejsze, ze bez poparcia partii politycznej ponowny wybor jest niemal niemozliwy.
Nie do konca potwierdza sie rowniez teza, ze system wiekszosciowy gwarantuje stabilnosc. W Kanadzie juz po raz drugi z rzedu nie udalo sie wylonic po wyborach rzadu wiekszosciowego. System ten bowiem sprzyja ugrupowaniom silnym regionalnie. Po wprowadzeniu systemu wiekszosciowego w Polsce mozna sie wiec spodziewac, ze takie ugrupowania jak PSL i Samoobrona wcale nie musza zniknac z Sejmu... Prawda jest jednak, ze systemy wiekszosciowe sa zazwyczaj bardziej stabilne niz proporcjonalne.
Warto sie jednak zastanowic za jaka cene. Po pierwsze dzieje sie to kosztem bardzo duzych deformacji. Czasem wiekszosc uzyskuje partia, ktora w skali kraju zdobyla mniej glosow od tej, ktora de facto wybory wygrala. Doskonalym przykladem owych deformacji sa wybory w Kanadzie w 1993 roku. Silny regionalnie Blok Quebecki zdobyl 13,5% glosow co dalo mu 50 mandatow. Ogolnokrajowa Partia Postepowo - Konserwatywna zdobyla poparcie rzedu 16% co przelozylo sie na tylko 2 mandaty. Takie znieksztalcenia powoduja, ze coraz czesciej odchodzi sie w krajach anglosaskich od systemow wiekszosciowych. W 1993 roku zrezygnowala z systemu wiekszosciowego Nowa Zelandia, wczesniej zrobila to Irlandia, RPA i Australia. W Kanadzie juz wkrotce zdecyduja sie na to pierwsze prowincje. W Wielkiej Brytanii system wiekszosciowy nie jest juz wykorzystywany w wyborach do Parlamentu Europejskiego oraz Parlamentu Szkockiego i walijskiego Zgromadzenia.
W Europie kontynentalnej od systemu wiekszosciowego zrezygnowano duzo wczesniej uznajac go z powodu jego niereprezantatywnosci za malo demokratyczny. Jego genezy nalezy szukac jeszcze w feudalizmie. W ten sposob wybieralo sie przedstawicieli okreslonych ziem a nie reprezentantow spoleczenstwa. System taki od biedy moze funkcjonowac w krajach o dlugich tradycjach demokratycznych. Wazne by okres demokratyzacji poprzedzil okres liberalizmu. Jesli tak sie nie dzieje demokracja jest przez ludzi utozsamiana z rzadami wiekszosci. Tak jak na Bialorusi, gdzie oczywiscie ma zastosowanie system wiekszosciowy. W ten sam sposob wybierani sa rowniez przedstawiciele w wielu postsowieckich republikach i niemal zawsze sprzyja to powstawaniu rzadow autorytarnych bo podzielona opozycja nie jest w stanie przejac wladzy. A kiedy jej to sie uda to zaczyna zachowywac sie w taki sam sposob jak rezim z ktorym walczyla.
Nie wiem czy nasze spoleczenstwo jest gotowe na zmierzenie sie z systemem wiekszosciowym. Demokracja jeszcze tu nie okrzepla na tyle by miec gwarancje, ze ten system bedzie wykluczal ekstremizm a nie sprzyjal szerzeniu sie populizmu. Nie mamy gwarancji, ze po kazdych wyborach partie polityczne nie beda chcialy budowac kolejnej Rzeczpospolitej i niszczyc wszystkiego co dotad zbudowano. System proporcjonalny jest moim zdaniem o tyle lepszy, ze wymusza kooperacje. Dla mnie w tak nieuksztaltowanej demokracji jak nasza to zaleta a nie wada. Niestety elity nie potrafia i nie chca wspolpracowac kierujac sie wlasnym interesem politycznym. Jednak zamiast co i raz zmieniac zasady gry moze czasem warto poczekac az system zacznie funkcjonowac...

czwartek, 8 listopada 2007

Najnowsze wieści z Kanady...

O tym, że Quebec nie jest tylko jedną z kanadyjskich prowincji nie muszę przekonywać. To co się tam dzieje, jest o wiele ważniejsze od tego co ma miejsce w innych prowincjach. W ostatnich dniach pojawiła się groźba przedterminowych wyborów. Z inicjatywą wotum nieufności wobec mniejszościowego rządu tworzonego przez miejscowych liberałów wystąpił lider ADQ Mario Dumont. By jednak cała inicjatywa mogła mieć szansę na powodzenie konieczne było współdziałanie z separatystyczną PQ. Ta jednak ma nieco inne cele. Na razie nowa lider PQ Pauline Marois pracuje ciężko nad przebudową partii i odzyskaniem przez nią dawnego poparcia. Nic więc dziwnego, że odmówiła...
Za to w innej sprawie doszło do zgodnej współpracy nie tylko między ADQ i PQ ale również Partią Liberalną. Otóż przedstawiciele tych trzech partii wydali wspólne oświadczenie w sprawie ewentualnej reformy Senatu. Zgodnie stwierdzili, że “żadne zmiany dotyczące kanadyjskiego Senatu nie mogą być przeprowadzone bez zgody rządu w Quebecu i Zgromadzenia Narodowego”. Jest to odpowiedź na zapowiedź premiera Stephena Harpera przeprowadzenia referendum w sprawie reformy Senatu. Tak jak przewidywałem na tym blogu w nie tak odległej przeszłości przekonanie Quebecu do nawet niewielkich zmian będzie bardzo trudne. Jeszcze gorszy wydaje się pomysł referendum. Może bowiem dojść do powtórki z Aktem konstytucyjnym z 1982 roku, który obowiązuje w całej Kanadzie ale nie w Quebecu. W tej sytuacji może być jednak jeszcze trudniej bo bojkotowanie nowej izby wyższej przez jedną z prowincji może doprowadzić do konstytucyjnego paraliżu. A w konsekwencji nawet do wzrostu tendencji separatystycznych i ponownego referendum niepodległościowego w tej francuskojęzycznej prowincji...
Tymczasem na zachodzie w prowincji Saskatchewan odbyły się wybory, w których wygrała Saskatchewan Party(SP). Przegrała dotąd rządząca NDP ale również Partia Liberalna, która nie uzyskała ani jednego mandatu. Żal jest tym większy, że liderem liberałów jest David Karwacki. Mogłoby być ciekawie, gdyby w Albercie rządził Ed Stelmach a tuż za miedzą Karwacki... Moje niedopieszczona narodowa duma byłaby większa niż po kolejnym zwycięstwie Małysza.
SP jest partią centroprawicową, powstałą w 1997 roku ze zjednoczenia torysów i części liberałów (wigów). Tym samym tylko w Saskatchewan doszło do wytworzenia się systemu partyjnego podobnego do tego w Wielkiej Brytanii. Jest to pierwsze wyborcze zwycięstwo tej partii, co więcej po raz pierwszy od 16 lat premier tej Saskatchewan nie będzie socjaldemokratą. Rząd stworzy lider SP Brad Wall. Tak czy inaczej jest to wydarzenie przełomowe dla tej prowincji.

poniedziałek, 5 listopada 2007

Arogancja usprawiedliwiona, czyli rozgrzeszanie Ludwika Dorna...

Niektóre dni już z założenia bywają ciekawsze od innych. Dla kogoś zainteresowanego polityką taki dzień miał miejsce dziś. Pierwsze posiedzenie sejmu zawsze jest czymś co wzbudza emocje. Zawsze początek niesie za sobą jakieś nadzieje. Co więcej pierwsze gesty i działania stają się swoista wróżbą na przyszłość. Myślę, że uważny obserwator już dziś może przewidywać jak będzie wyglądała polityka w najbliższych miesiącach. Ja jednak nie zamierzam dokonywać jakiejś wnikliwej i całościowej analizy. Oglądając telewizję nie myślałem nad dalszym losem naszej demokracji ale skupiałem się na drobnych gestach wykonywanych przez polityków. Muszę przyznać, że czerpałem z tego dużo przyjemności...
Któż nie rozczuliłby się bezradnością pana premiera podczas żywiołowego powitania nawet przez członków PiS Lecha Wałęsy. Jakie słodkie było wzgardliwe wydęcie ust przez pana prezydenta, gdy do słów przysięgi Donald Tusk dodał “Tak mi dopomóż Bóg”. Albo zakłopotanie prof. Widackiego i prof. Filara gdy poszli w ślady Donalda Tuska zupełnie inaczej niż ich koledzy z LiD. Przebił to chyba tylko zasępiony wyraz twarzy posła Kurskiego zesłanego niemal do ostatniego rzędu...
Mnie jednak szczególnie zainteresował Ludwik Dorn. Z prawdziwą przyjemnością patrzyłem na byłego już marszałka sejmu gdy nie mógł ukryć rozbawienia podczas przedstawiania życiorysu jednego z kandydatów na swojego następcę. Mierzwił przerzedzoną już nieco czuprynę, zasłaniał usta starając się nie wybuchnąć śmiechem. Kręcił z niedowierzaniem głową bawiąc się setnie. Arogancja, która już nieodłącznie będzie się z jego wizerunkiem politycznym kojarzyć błyszczała. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby przedstawiano życiorys Bronisława Komorowskiego. Było jednak inaczej, bo to poseł Kuchciński zachwalał Krzysztofa Putrę...
Przez te kilka minut zrozumiałem skąd się owa słynna arogancja Ludwika Dorna bierze. Jeśli otaczają cię ludzie tacy jak Kuchciński, Putra, Szczygło, Fotyga, Brudziński, Szczypińska, Dudziński, Girzyński, Hofman i wielu innych po prostu nie można nie stworzyć teorii o wykształciuchach. Na codzień obcując z ludźmi z pozoru wykształconymi (oprócz Putry, który skończył edukację na poziomie technikum i bodaj Szczypińskiej), którzy jednak na każdym kroku wykazują ignorancję i podstawowe braki w logicznym myśleniu po prostu nie można inaczej. Że nie wspomnę już o pewnej kulturze, która w odległej przeszłości wiązała się z wykształceniem...
W takich okolicznościach bardzo łatwo nabawić się przekonania o własnej niezwykłości i marności intelektualnej innych. Słuchając bzdur o tym, że pan Putra “reprezentuje ogólnonarodową większość” czy hymny pochwalne na temat jego działalności opozycyjnej (szef komitetu zakładowego) i jego tradycji rodzinnych (tatuś poseł) w sposób naturalny pojawia się poczucie własnej wyższości. Bo skoro wybrańcy narodu reprezentują tak niski poziom intelektualny by nie widzieć absurdalności wypowiadanych przez siebie słów to jak “głupi” musi być naród, który ich wybrał. Tym bardziej, że poseł Kuchciński starał się w pewien sposób zestawić życiorys Putry i Komorowskiego. Nie muszę dodawać, że tylko ktoś kto ma polityczne skłonności samobójcze może sobie na to pozwolić...
Dlatego Ludwik Dorn jak na konserwatystę przystało jest trochę mizantropem, a trochę dobrym ojcem, który wie lepiej czego chcą inni. Nie dziwi mnie więc jego “bunt”, na który zdecydował się wraz z Pawłem Zalewskim i Kazimierzem Michałem Ujazdowskim. Co by nie mówić są to ludzie, których z całą pewnością nie można nawyzywać od ignorantów. W ostatnich czasach w PiS ich jednak izolowano, było zapotrzebowanie bardziej na żołnierzy niż polityków, którzy mają własny kręgosłup i szare komórki. Teraz po wyborach są pierwsze tego widoczne efekty. Na następne trzeba będzie jednak poczekać jeszcze przynajmniej do powołania komisji śledczych...
A tymczasem bawię się setnie obserwując rozbawienie Ludwika Dorna. Całe szczęście, że zajmował on podczas tej debaty miejsce obok Bronisława Komorowskiego bo zapewne w innym przypadku nie zaobserwowałbym jego zachowania a Państwo nie czytaliby tych słów...

Cmentarne refleksje, czyli nie tylko o przemijaniu...

Nie sposób sobie chyba wyobrazić święta zmarłych w inny niż jesienny dzień. Poczucie przemijania tylko wtedy staje się tak rzeczywiste. Liście spadające z drzew zmuszają do przemyśleń na temat upływu czasu i cyklu życia. Dlatego chyba na cmentarzach tak dużo ich rośnie. Bez szumu gałęzi dojmująca na cmentarzach cisza nie byłaby tak pełna i doskonała.
Pierwszym cmentarzem, który pamiętam z odległych już dość czasów dzieciństwa był ten w malutkiej miejscowości K. Mając cztery czy pięć lat nie myśli się o śmierci. Cmentarz to było fantastyczne miejsce, spokojne i pełne kryjówek. Kojarzy się przyjemnie z kwiatami, drzewami i ślicznymi kamiennymi budowlami, które ponoć są czyimiś domami. Na cmentarzu w K. było dużo drzew, w tym kilka naprawdę starych i wielkich. Szczególnie w okolicy, gdzie swój grób miała rodzina miejscowego dziedzica. Po wojnie ich dwór przejęty przez państwo zamienił się w szkołę, oni sami wyjechali na zachód. O ich istnieniu przypominały tylko grobowce, zupełnie inne od pozostałych grobów, niszczejące i opuszczone. Zarastały sobie tak w malowniczy sposób póki w K. nie zaczęło brakować miejsca na nowe pochówki. Pierwszą ofiarą braku miejsca padły licznie rosnące na cmentarzu bzy, później porozrzucane po cmentarzu drzewa. Pomniki wznoszono jeden obok drugiego nie kierując się żadną logiką. Grobami zaczęły wypełniać się nawet alejki przez co chodzenie po cmentarzu nabrało niemal wyczynowego charakteru.
Owo poczucie nadmiaru potęgowane było jeszcze przez wciąż rosnące nagrobki. Niektóre groby zmieniały się w w okazałe zamczyska. Wszak im większy nagrobek tym większy prestiż dla zmarłego i jego rodziny. Każdy przecież chce mieć swój własny Taj Mahal i nie ma aż takiego dużego znaczenia czy budowniczy kieruje się miłością czy pychą. W każdym razie cmentarz w K. nie przypomina już miejsca znanego mi z dzieciństwa.
Na terenie rodzinnego grobowca dziedzica dawniej odgrodzonego łańcuchem pojawiły się już pierwsze groby. Potencjalnych chętnych nie odstraszył nawet wypadek jaki miał miejsce w ubiegłym roku. Otóż w czasie pogrzebu trumna wpuszczana do grobu nagle gdzieś zniknęła. Okazało się, że wpadła do podziemnej krypty grobowca owego dziedzica... Ostatnie wolne resztki przestrzeni są zagospodarowywane. Na razie nie ma pomysłów na zniszczenie grobowca, wykorzystuje się tylko wolną przestrzeń wokół niego. Inne stare groby mają mniej szczęścia. Część już zniknęła, inne “walczą o życie”. Grób geodety, który dokonywał komasacji gruntów w całej gminie jeszcze w latach dwudziestych jest pod ciągłym ostrzałem. Dla mieszkańców jest on przeszkodą do powiększania swoich pomników a nie częścią ich historii. Skoro rodzina owego geodety już nie żyje to jaki jest sens zachowywać o nim pamięć (jego żona zmarła w 1979 i jest pochowana na warszawskim Cmentarzu Północnym).
Z drzew ostały się już tylko trzy, wszystkie tuż obok starego grobowca. Nie wiem na jak długo bo jak słyszałem pojawiła się społeczna inicjatywa by je usunąć. Jak się okazuje liście lecące z drzew spadają na drogie pomniki i je niszczą. Ciągle trzeba je sprzątać z grobów. Jest to nie do zaakceptowania tym bardziej, że liście nie mają wyczucia czasu i spadają akurat w okolicach dnia wszystkich świętych, kiedy porządek jest najbardziej potrzebny...
Cmentarz pęka w szwach i nic nie zapowiada poprawy sytuacji. Co prawda już od ośmiu lat jest nowy cmentarz po drugiej stronie drogi ale nikt się nie kwapi by tam spocząć. Tymczasem zarasta on lasem czekając na pierwszego ochotnika. Kościelny ma co robić bo tak co cztery pięć lat musi karczować to co tam wyrośnie.
Bardzo długo nurtowało mnie pytanie dlaczego ludzie nie chcą spocząć na nowym cmentarzu. Najczęściej pojawiają się dwie teorie. Pierwsza ma związek z ceną kwater wyznaczoną przez miejscowego proboszcza. Skądinąd jest to kuriozalna sytuacja bo cmentarz powstał za pieniądze gminy. Ale taka już nasza polska rzeczywistość...
Druga teoria wyjaśnia zdecydowanie więcej. Otóż powszechnie się wierzy, że pierwsza pochowana na nowym cmentarzu osoba będzie się czuła samotna i dlatego dla towarzystwa “ściągnie” sobie najbliższych i przyjaciół. Oczywiście w jakimś stopniu dotyczy to i następnych osób. W całej parafii jak dotąd brakuje śmiałka, który by się odważył i pochował kogoś bliskiego w nowym miejscu. Na razie wszyscy robią dobrą minę do złej gry i wskazują na pierwszą teorię. Nie wypada się przecież przyznać do strachu, lepiej więc czepiać się niewielkiej różnicy w cenie niż ośmieszyć się publicznie.
Tymczasem stary i urokliwy cmentarzyk na skraju wsi, tuż pod lasem zmienia się w kamienną pustynię. Coraz rzadziej dopadają mnie tam myśli nad przemijaniem i kruchością ludzkiego losu. W zamian pojawia się wyprana z wszelkiej duchowości wizja cmentarza jako miejsca gnicia ludzkich szczątków w zimnych kamiennych grobach. Swoisty wyraz rozbuchanego ego żyjących, miejsce które jest niczym więcej niż śmietniskiem dla ciał zmarłych. Może jest to bardziej prawdziwe od śmierci opisywanej przez poetów, a może to tylko mdły wyraz wrażliwości współczesnych. Sam nie wiem co gorsze...

niedziela, 28 października 2007

Polacy w Kanadzie również głosowali...

Opadają powoli emocje po wyborach. Można spokojnie przeanalizować jak głosowali Polacy. Niestety na razie na stronach PKW nie ma wizualizacji wyników w poszczególnych powiatach czy wręcz gminach. Są protokoły aż tak bardzo zdeterminowany nie jestem... Może jeszcze się coś takiego pojawi tak jak w roku 2005.
Niestety próżno również szukać wyników z obwodów zagranicznych. W prasie były informacje co do wyników w Stanach Zjednoczonych czy niektórych państwach europejskich. Jak zwykle zabrakło informacji o Kanadzie. Nie wiem jak można tak ignorować państwo, w którym swoje polskie pochodzenie deklarowało w 2001 roku ponad 817 tys. osób. Oczywiście związki z krajem z czasem się rozluźniają. Młodsze pokolenie przyznaje się do polskości ale najczęściej już nie mówi po polsku...
W Kanadzie utworzono pięć komisji obwodowych. Jedną w ambasadzie w Ottawie, dwie w konsulatach w Toronto i Vancouver oraz dwie w konsulatach honorowych w Edmonton i Calgary. Nie bawiąc się w subtelności w tych 5 obwodach oddano 4 714 ważnych głosów. Najwięcej oczywiście w Toronto (3298), potem w Vancouver (481), Ottawie (415), Edmonton (368) i Calgary (252). Wszędzie zdecydowanie wygrywał PiS. Najmniejsze poparcie uzyskał w Vancouver ale i tak zagłosowało tam na tą partię prawie 50% wyborców. Nie będę przedstawiał wyników w każdym obwodzie, zainteresowani mogą kliknąć na linki powyżej. Przedstawię tylko zbiorcze zestawienie:
  • PiS – 69,28%, PO – 24,12%, LiD – 3,10%, LPR – 2,02%, PSL – 0,55%, Partia Kobiet – 0,38%, PPP – 0,36%, Samoobrona – 0,19%.
Zasadniczo taki wynik wyborów nie budzi zdziwienia. Mamy do czynienia z wynikiem analogicznym do tego w Stanach Zjednoczonych. Stara emigracja, której patriotyzm jest tym większy im związek z krajem staje się słabszy zawsze głosuje na patriotyczną prawicę. Wcześniej przegrywało tam SLD teraz PO. Przez ocean PO wydaje się podejrzana bo nie dość patriotyczna. Nie pomogło również nie zauważone poparcie Lecha Wałęsy. Polonia kanadyjska nie bawi się w subtelności tylko głosuje na głównych graczy. W tych wyborach był to PiS i PO. Pozostałe partie zdobyły wynik czysto symboliczny. Gdyby nie “stare sldowskie złogi” w naszych placówkach dyplomatycznych pewnie LiD nie dostałby nawet 3%.
Zawsze jak patrzę na wyniki wyborów w obwodach zagranicznych zastanawiam się czy ich istnienie jest zasadne. Wliczanie głosów z zagranicy do obwodu warszawskiego (w którym mieszkam) wydaje mi się niesprawiedliwe. Oczywiście tych 4 714 głosów nie ma prawie wpływu na wynik końcowy ale i tak pytanie wydaje się zasadne. Niektórzy postulują odebranie prawa do głosowania Polakom, którzy mieszkają za granicą i tam płacą podatki. Zresztą wielu nie tylko mieszkających za wielką wodą Polaków odmawia sobie tego prawa. Moim zdaniem niesłusznie. Utrzymywanie związków z polonią może przynieść Polsce wiele wymiernych korzyści. Udział w wyborach umacnia związki polonii z krajem. Tylko dlaczego kosztem Warszawy? Dlaczego nie przeznaczyć jednego miejsca w Sejmie (ewentualnie paru miejsc w Senacie) dla polonii. Byłoby to dużo bardziej czytelne. Co więcej stwarzałoby szansę na rzeczywisty wybór przez polonię swojego przedstawiciela. Oczywiście za granicą nie głosują tylko osoby zamieszkałe za granicą. Sam głosowałem w wyborach do PE w Londynie. Ci niech sobie dalej głosują na listę warszawską...

poniedziałek, 22 października 2007

Wraca normalność!!!

O ile byłem pewny zwycięstwa PO to jego skala jest dla mnie miłym zaskoczeniem. Dzięki wynikom wyborom odżywa we mnie wiara w ludzi. Moje oczekiwania już dawno nie były tak rozbudzone. Ostatnio miało to miejsce, kiedy niespodziewanie po okresie wielkiej “sldowskiej smuty” do władzy wbrew sondażom doszła koalicja AWS-UW. Wtedy nie wszystko udało się zrealizować chociaż ten okres w historii Polski oceniam bardzo pozytywnie. Teraz PO wraz z PSL ma szansę ponownie silni pchnąć nasz kraj do przodu. Wejście do UE rozleniwiło nas, zapadliśmy jako społeczeństwo w dziwny letarg, irracjonalny stan zadowolenia. Na swój sposób PiS również przekonywał nas, że jest dobrze i nic właściwie nie należy robić. Miller i Kaczyński prowadzili podobną politykę, zaniechali reform i skupiali się na administrowaniu krajem. SLD nie chciało przeprowadzać kosztownych społecznie reform by nie stracić poparcia, PiS bo chyba nie potrafiło.
Wreszcie jest szansa na kontynuację wielkiego procesu modernizacyjnego, który pozwoli nam zmniejszać dystans do strach członków UE. Nie tylko ekonomiczny, który w sposób bardzo wymowny obrazują liczby ale również cywilizacyjny. Wierzę, że wreszcie zdyskontowane zostanie nasze wejście do UE i w dużo lepszy sposób zaczniemy wykorzystywać unijne pieniądze. Tylko dzięki poprawie warunków życia jest bowiem szansa na zanikanie ekstremizmu, archaicznej mentalności poddańczej, na której PiS zbija swój kapitał.
Szalenie się cieszę z wygranej PO bo oznacza to odejście od dotychczasowego sposobu uprawiania polityki. Metody sprawowania władzy przez PiS spychały Polskę do kategorii państw postsowieckich. Skończy się wykorzystywanie aparatu państwa dla partyjnych celów, skończy naciąganie prawa go granic wytrzymałości, skończy język demagogi i nienawiści. Mam nadzieję, że przestaniemy żyć w państwie, w którym kampania wyborcza trwa pernamentnie. Nie będzie już polowania na czarownice a wszystkie rozliczenia nie będą gwałciły podstaw systemu prawnego, których początków należy szukać jeszcze w starożytnym Rzymie. Krótko mówiąc mam nadzieję na normalność...
Zwycięska Platforma wcale nie jest jednak w tak dobrej sytuacji jak mogłoby się wydawać. Wiele osób zagłosowało na nią by wyrazić swoje niezadowolenie wobec rządu Jarosława Kaczyńskiego. Teraz PO musi na to zaufanie zapracować, w przeciwnym razie możemy mieć powtórkę z 2005 roku i frekwencję rzędu 35%. Zrobić to może tylko poprzez profesjonalne i sprawne rządu kontrastujące z nieudolnością PiS. Cóż pozostałoby zwolennikom PiS, gdyby PO bez wysiłku i szarpaniny otworzyła archiwa IPN, gdyby bez wielkich słów rozwiązała problem importu mięsa do Rosji czy usprawniła polskie sądownictwo. Co by się działo w głowach stronników PiS gdyby wskaźnik korupcji spadł za rządów PO w sposób zauważalny a nie symboliczny jak za rządów PiS o czym już pisałem.
Musze przyznać, że nie doceniłem wielkości poparcia dla PO. Precyzyjniej nie doceniłem zniechęcenia do PiS. W poprzednim wpisie zgadywałem poparcie dla poszczególnych ugrupowań. Trafiłem właściwie z poparciem dla PiS, LiD i PSL. Nie doceniłem PO, przeceniłem Samoobronę i LPR. Spodziewałem się mimo wszystko odrobinę niższej frekwencji, co pomogłoby zdecydowanie PiS. Z osób, które nie brały udziału w wyborach w 2005 roku prawie 60% zagłosowało na PO. PiS w tej kategorii wyprzedził nawet LiD. Nie doceniłem szczególnie determinacji ludzi młodych. Ich postawa może napawać nadzieją na przyszłość. Nie doceniłem również poparcia wsi dla PO. Kto by się spodziewał, że partia Donalda Tuska otrzyma tam aż 30% poparcia. Zasadniczo jednak moje rozważania z poprzedniego wpisu zachowują aktualność. Teraz czekam na stworzenie rządu i z nadzieją patrzę w przyszłość. Może być tylko lepiej.

piątek, 19 października 2007

Wybory 2007, czyli o tym co może nam przynieść przyszłość...

Niewiele dziś osób w kraju i za granicą nie zdaje sobie pytania kto będzie zwycięzcą niedzielnych wyborów. Pytanie to jest bowiem nadal otwarte. Wydaje się, że PiS nie ma szans na zdobycie takiej liczby głosów, która pozwoliłaby mu stworzyć rząd. Może istnieje jeszcze cień, gdyby udało się wygrać z PO kilkoma procentami i dogadać z PSL i LPR... Nikt chyba już nie traktuje poważnie takiego scenariusza. Sympatycy PiS łudzą się już tylko możliwością sojuszu POPiS, który nie ma szans na realizację. Sytuacja jest analogiczna do tej w 2005 roku. Wtedy wbrew propagandzie PiS po prostu nie opłaciło się Jarosławowi Kaczyńskiemu tworzyć koalicji z silnym partnerem. Znacznie więcej mógł zyskać, gdyby udało mu się przyciągnąć poszczególne osoby z PO lub w ostateczności dogadać się z Samoobroną i LPR, które to aż przebierały nóżkami by dorwać się do władzy.
Podobnie jest teraz z PO. Jakikolwiek sojusz z PiS byłby głupotą, znacznie bardziej opłaca się rządzić samodzielnie. Teraz to Tusk może liczyć na poszczególne osoby z PiS i współpracę z PSL. W ostateczności może zdecydować się na sojusz ze znacznie słabszą od PiS Lewicą i Demokratami. Co więcej widoczne pęknięcie w ugrupowaniu, którego twarzą “tak udanie” był Aleksander Kwaśniewski może zakończyć się różnie. Mam wrażenie, że w PD narasta frustracja. Jej działacze czują się traktowani instrumentalnie przez SLD. Dobra oferta ze strony PO, której program jest przecież PD najbliższy może skłonić tą partię do wyjścia z LiD. Wszystko będzie zależało od tego czy uda się stworzyć rząd większościowy bez LiD. Jeśli tak to do rządzenia wystarczy tylko “nieformalne porozumienie” z Lewicą w sprawie odrzucania ewentualnego weta prezydenckiego.
Mam wrażenie, że PiS zdaje sobie sprawę z niemożliwości zdobycia większości. Celem tego ugrupowania jest dziś już tylko zdobycie takiej liczby mandatów, która pozwoli prezydentowi blokować działania rządu PO. Tylko poprzez utrzymanie stanu wrzenia w polskiej polityce może PiS liczyć na wcześniejsze wybory i ucieczkę od rozliczenia tych wszystkich działań podejmowanych co najmniej na granicy prawa...
  • ARC - PO - 36%, PiS - 32%, LiD - 10%, PSL - 6%.
  • GFK - PO - 34%, PiS - 26%, LiD - 12%, PSL - 8%.
  • OBOP-PO - 44%, PiS - 33%, LiD - 12%, PSL - 8%.
  • PBS - PO - 42%, PiS - 32%, LiD - 12%, PSL - 7%.
  • PGB - PO - 32,9%. PiS - 32,7%, LiD - 18,2%, PSL - 6,1%, LPR - 5,6%.
Sondaże nie dają jednoznacznej odpowiedzi co do tego jak rozwinie się sytuacja. Wszystkie właściwie dają zwycięstwo PO, ale też wszyscy chyba obserwatorzy polskiej polityki podkreślają niedoszacowanie PiS. Przypomina się oczywiście poprzednie wybory. Sytuacja wydaje się jednak trochę inna. Jak słusznie zauważył dr Rafał Chwedoruk tym razem to PO jest partią antyestablishmentową. W Polsce istnieje spora grupa ludzi, która głosuje zawsze przeciwko aktualnie rządzącym. W 2005 roku skorzystał na tym PiS teraz może PO. Nie wiemy również jaka będzie frekwencja. Ja osobiście nie dałbym szans na więcej niż 55%. Zapewne będzie taka jak w drugiej turze wyborów prezydenckich czyli nieznacznie przekroczy 50%. Bardzo liczna grupa wyborców nadal czuje się jak “mięso wyborcze” i nie zamierza uczestniczyć w “tym całym cyrku”. Istotniejsze od frekwencji jest jakie grupy pójdą na wybory. Czy młodzi, którzy zazwyczaj na wybory nie chodzą tym razem zostaną skutecznie zmobilizowani? Spore znaczenie ma również poparcie geograficzne. PiS jest w trudniejszej sytuacji. W miastach walczy z PO i ma małe szanse, na wsiach z rosnącym w siłę PSL. Nie skreślałbym również Samoobrony, która może być bardzo blisko progu wyborczego...
Moim zdaniem na szczególną uwagę zasługuje sondaż Polskiej Grupy Badawczej. Odbiega od innych ale moim zdaniem jest najbliższy faktycznemu rozkładowi głosów. Być może PO ma ze dwa-trzy procenty więcej kosztem LiD. PiS pewnie również kosztem LPR. Gdybym miał dziś przewidywać wyniki wyborów wyglądałoby to tak: PO – 35%, PiS – 33%, LiD – 14%, PSL – 9%, LPR – 4%, Samoobrona – 3%, inne – 2%. Oczywiście proszę traktować to jako zabawę, bo wcale nie wykluczam 40 % dla PO czy zwycięstwa PiS (36 % przy 31% dla PO). W Polsce elektorat jest bardzo płynny i chimeryczny. O frekwencji i w konsekwencji o wyniku może decydować pogoda. Nie ma również gwarancji, że nie wybuchnie jeszcze jakaś bomba. Mnie osobiście wydaje się to mało prawdopodobne bo sprawa Sawickiej pokazuje, że może obrzucić się to przeciwko PiS (jak żart brzmi informacja, że szpital “prywatyzowany przez Sawicką jest już prywatny).
Na koniec nie pozostaje mi nic innego jak namawiać wszystkich do udziału w wyborach. Może nie jest tak jak chciałby Piotr Najsztub (albo urna albo trumna) ale nie ulega wątpliwości, że to ważny moment dla naszej dość jeszcze kruchej demokracji. Każdy głos jest na wagę złota. Do zobaczenie w punkcie wyborczym, do “przeczytania” po wyborach...

wtorek, 16 października 2007

Minister Kamiński, czyli o granicach bezczelności w polityce

Pan Miecio miał wiele wad. Często widywałem go jak wracał z pracy chwiejnym krokiem, trzymał jednak fason do końca. Jego żona już na progu wyzywała go od pijaków. Nie tracił wtedy rezonu i odpowiadał, że on jak chce to nie pije. I dziś się napił tylko dlatego żeby jutro jej to udowodnić...
Podobny pokrętny sposób rozumowania przedstawił dziś na konferencji pan minister Kamiński. Otóż wmieszał się w kampanię wyborczą, by udowodnić, że się w nią nie miesza. Patrząc w kamery powtarzał nonsensy o konieczności bronienia dobrego imienia CBA. Argumenty o tym, że może to robić po 21 października wzburzyły go, bo przecież “ludzie mają prawo wiedzieć kogo wybierają”. Służby zaś są przecież po to by nie zajmować się walką z korupcją ale taką wiedzę dostarczać. Dlaczego zatem nie zrobił tego tuż po aresztowaniu posłanki Sawickiej?
Oburza mnie, nawet już nie tylko cyniczne wykorzystywanie instytucji państwowych do zwalczania opozycji ale bezczelność działaczy PiS. Dziś był to pan Kamiński, wczoraj pan Kurski chwalący się jak to kupił sobie nowe wideo i nagrywał. Oburza mnie bezczelność pana premiera, który wczoraj zapowiadał, że nie będzie nieczystych zagrań i jednocześnie dziwił się dlaczego o sprawie pani posłanki, której imienia nie bardzo pamiętał tak mało się mówi. Robi mi się niedobrze jak widzę w jak prymitywny sposób próbuje się pokryć własne porażki przez brutalną siłę. Tym bardziej, że PiS robi wszystko to czego wszyscy się spodziewają. Sam w poprzednim wpisie sugerowałem takie działania.
I to chyba jest najbardziej żałosne. Sztab PiS jest moim zdaniem świadomy jak bardzo odrażające działania podejmuje. Robi to zapewne w imię wyższych celów (władza) i strachu przed rozliczeniem przez następną ekipę. Być może jest to dla niego powód do dumy, że “tak sprytnie” udaje im się odwrócić niekorzystne tendencje. Nie zdaje sobie sprawy, że poprzez takie nieczyste zagrania do polityki wkrada się pogarda, pogarda nie tylko dla tych osób, którzy w taki sposób postępują ale i ich ofiar. Opozycja ma poczucie głębokiej krzywdy a wraz z nią i spora część społeczeństwa. W demokracji są pewne granice, których w imię ładu społecznego przekraczać się nie powinno... PiS powinien zdawać sobie sprawę z tego, że budzi to w ludziach opór i wzmaga postawy rewanżystowskie. Powinien pamiętać, że to głębokie poczucie kłamstwa było przyczyną upadku rządu SLD i dojścia PiS do władzy.

sobota, 13 października 2007

PiS w defensywie czyli parę refleksji po piątkowym wieczorze przed telewizorem...

Zawsze staram się pisać o problemach a nie jednostkowych wydarzeniach. Chciałbym, by wpisy mimo upływu czasu nadal zachowywały aktualność. Zdarzenia mają być tylko pretekstem do opisania szerszego kontekstu. O naiwności mojego podejścia świadczą statystyki, blogowe wpisy podzieliły los wczorajszych gazet. Interesujące jest tylko najnowsze wydanie, nikomu nie chce się sięgać dalej. Niemniej czasem warto odnieść się również do bieżących wydarzeń, chociażby ze względu na ich przełomowość. Takim przypadkiem jest moim zdaniem wczorajsza debata pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim a Donaldem Tuskiem.
Irytuje mnie komentowanie debaty w kategoriach “kto wygrał, kto przegrał”. Na razie nie sposób tego oceniać. Częściową odpowiedź na to pytanie dadzą dopiero pierwsze sondaże. Nie ulega jednak wątpliwości, że to Donald Tusk zaprezentował się zaskakująco dobrze i to on ma zdecydowanie większe szanse na wyciągnięcie z niej realnych korzyści. Najcenniejszą zdobyczą jest jeśli nie obalenie to przynajmniej poważne naruszenie dotychczasowego wizerunku Tuska uporczywie upowszechnianego przez propagandę pisowską. Debata pokazała, że wcale nie jest tak jak chciałby Jarosław Kaczyński. Tusk zaprezentował się jako bardzo poważny polityk, zdecydowany, z poczuciem humoru, który nie tylko nie przestraszył się pana premiera ale wydał mu bitwę na własnych warunkach. Bardzo udanie wszedł w rolę atakującego dotychczas zarezerwowaną dla Kaczyńskiego. W tym kontekście ataki pana premiera na rządy Suchockiej i Bieleckiego wyglądały żałośnie...
Niezależnie od tego jak politycy się zaprezentowali, debata nie miałaby aż tak dużego znaczenia gdyby nie fakt, że mieli szansę ją obejrzeć ludzie w dużej mierze pozbawieni możliwości zapoznania się z racjami PO. Ciekawe wyniki przedstawiają badania PBS dla GW, które dotyczą relacji między oglądaniem danych stacji telewizyjnych, słuchaniem stacji radiowych czy czytaniem gazet a preferencjami wyborczymi. Nikogo nie zaskakuje chyba, że wśród widzów programów informacyjnych w telewizji publicznej zdecydowanie wygrywa PiS (40% przy 28% dla PO). Dzięki debacie “miękki elektorat” partii rządzącej, bo taki też istnieje ma chociaż szansę na refleksję nad swoją decyzją 21 października. To właśnie ta grupa wyborców, sprzyjająca PiS ale bez przesadnego zacietrzewienia miała szansę zobaczyć Tuska zupełnie innego niż dotąd prezentowanego w telewizji publicznej. Spora część i tak zagłosuje na PiS ale wykpiony w debacie obraz polityka z “wilczymi oczami czy zębami” stał się nieaktualny. Nawet bardziej fanatyczni zwolennicy PiS będą na Tuska reagować dużo bardziej ostro ale z większym respektem...
Podobny efekt PO chciałaby chyba osiągnąć wśród słuchaczy Radia Maryja (preferencje odpowiednio: PiS - 74%, PO – 6%). Stąd inicjatywa Donalda Tuska by “porozmawiać” ze słuchaczami tej rozgłośni. Sześć procent to wynik mniejszy nawet niżby wynikało z rachunku prawdopodobieństwa. Nawet niewielkie przesunięcie elektoratu w stronę PO jest na wagę złota, zważywszy, że oznacza to automatyczny ubytek poparcia dla PiS.
Platforma co zaskakuje jednak chyba lepiej zaplanowała końcówkę kampani wyborczej. 21 października pamięć o debacie Kaczyński – Tusk będzie nadal żywa. To samo zresztą z debatą Kwaśniewski – Tusk, o ile się ona odbędzie. Oczywiście lider PO nie musi być wcale jej zwycięzcą. Niewygodna może być dla niego rola faworyta. Z drugiej jednak strony nadal może być stroną atakującą. Może wejść trochę w skórę Kaczyńskiego oskarżając SLD o prowadzenie takiej polityki, której konsekwencją są rządy PiS. Tak czy inaczej nieobecny może stracić sporo... A dla PO chyba cenniejsza jest nawet “utrata” na rzecz LiD 3% i “zyskanie od” PiS 2%. System wyborczy premiuje bowiem zwycięzcę i dlatego wygrana nawet przy mniejszym poparciu zaowocuje większą liczbą mandatów niż porażka przy poparciu większym... Dlatego ostatnia wielka debata tej kampanii może być bardzo równie ostra co wczorajsza.
Nie wiem jak zachowa się PiS. Poczucie porażki wśród sztabowców niezależnie od tego co teraz głośno mówią jest dojmujące. Można więc oczekiwać działań, które pozwoliłyby odzyskać inicjatywę i zrehabilitować się za “wpadkę” podczas debaty z Tuskiem. Niestety może to oznaczać następne brutalne ataki na przeciwników politycznych przy użyciu CBA, ABW, prokuratury czy innych związanych z PiS instytucji państwowych (przypadek Kwaśniewskiego obrazuje jak bardzo zaskakująca może to być instytucja).
Na koniec chciałem jeszcze wrócić do samej debaty. Tym razem dziennikarze wypadli dużo lepiej, niestety stacje przygotowujące ją nie stanęły na wysokości zadania. Dla mnie jest skandalem, że prawa do transmisji nie uzyskała Superstacja. Takie debaty to nie mecze piłki nożnej, do których transmisji trzeba wykupywać prawa. Oburza mnie nie tylko postępowanie telewizji publicznej ale również tvn. Mam nadzieję, że to ostatni taki przypadek w tej kampanii wyborczej. Nie można mówić o pluralizmie mediów i eliminować w nieczysty sposób niewygodnych graczy. Paradoksalnie to w Superstacji oprawa debat jest znacznie ciekawsza. To co zrobiło tvn24 to szczyt głupoty. Jak można zapraszać polityków by komentowali debatę, Schetyna i Brudziński powiedzieli to co mieli powiedzieć, to samo Kwaśniewski i następni politycy. O ile ciekawiej było w Superstacji, gdzie zaproszeni przez Janinę Paradowską analizowali ją publicyści...

środa, 10 października 2007

PiS partią lewicową? - pytanie o tożsamość ideową tej formacji

We wczorajszym Dzienniku Jan Wróbel zastanawia się, kiedy PiS przekształci się w partię lewicową. Analizuje poszczególne jej działania, które jego zdaniem nieuchronnie partię braci Kaczyńskich do tego zbliżają. Podobne głosy słychać ze strony działaczy i zwolenników PO. Ja “od zawsze” stałem się przekonywać, że PiS jest partią prawicową, archaiczną i paternalistyczną, która przypomina trochę brytyjskich torysów po II wojnie światowej. Dla współczesnego prawicowca wydaje się niemożliwy fakt dokonywania nacjonalizacji i uchwalania praw socjalnych przez torysów. Teraz muszę jednak trochę skorygować swój punkt widzenia. Redaktor Wróbel ma jednak trochę racji, szereg posunięć tego rządu nie wynika z konserwatywnego poczucia przyzwoitości, to jednak coś innego. PiS to jednak nie torysi z 1945 roku ani też nowa potencjalna partia lewicowa.
By zrozumieć fenomen PiS trzeba przyjrzeć się jakie poglądy w tej formacji dominują. Okaże się, że nie da się umiejscowić tej partii na klasycznej osi prawica – lewica. Bo cóż łączy Zytę Gilowska z Ryszardem Benderem (oprócz Lublina:)), Joannę Kluzik-Rostkowską z Anną Sobecką, Pawła Zalewskiego z Anną Fotygą, Jacka Kurskiego z Kazimierzem Michałem Ujazdowskim itd. Z pewnością nie wspólnota poglądów i wartości. W stabilnych demokracjach ci ludzie nie mogliby się znaleźć w jednej partii. W PiS jest to możliwe bo PiS jako taki nie jest partią ani prawicową ani lewicową. Jest partią protestu, wobec III RP, jej prawdziwych i wyimaginowanych grzechów. Na krytyce PiS zbił swój kapitał polityczny i tylko dzięki niemu ma tak wysokie notowania. Jak na klasyczną partię protestu przystało łączy ludzi o bardzo różnych poglądach. Nie ma to i tak większego znaczenia bo to lider i tak decyduje o wszystkim. To on ich jednoczy, w zamian za posłuszeństwo mogą bowiem liczyć na władzę. Siedzą więc chicho, gdy partia robi rzeczy sprzeczne z ich poglądami, gdy zatraca się w populizmie (w przypadku partii protestu to normalne) a nawet łamie prawo. Tylko najmniej odporni odchodzą, co nie jest aż takim wielkim problemem. Dopóki istnieje, to coś co stało się przyczyna ich sukcesu mogą czuć się bezpiecznie. PiS nie traci bo nadal potrafi narzucać większości mit III RP odpowiedzialnej za całe zło.
Odwołanie się do kasty “wykluczonych” nie powoduje, jak chce tego Jan Wróbel od razu przesuwaniem się partii na lewą stronę sceny politycznej. PiS dzięki swojej retoryce odwołuje się do grup o sprzecznych interesach i znajduje u nich poparcie. Dla jednych jest prawicową partią narodową, dla innych jest wrażliwy na potrzeby biednych, dba o interesy rolników, małych przedsiębiorców, obniża podatki, zwiększa pomoc społeczną itd. Wielość ludzi o różnych poglądach w PiS dodaje jej wiarygodności. Nikogo nie dziwi, że wspiera ją z jednej strony Ryszard Bugaj a z drugiej o. Tadeusz Rydzyk. Każdy widzi w PiS coś trochę innego, ignorując w imię walki o IV RP to co dla niego niewygodne. W tym jest trochę podobny do pierwszej Solidarności tyle, że cel walki jest z gruntu fałszywy...
Taką nieokreśloność przekłada się również na program. PiS jest szalenie wyrazisty ale niestety najczęściej w kwestiach drugorzędnych. Co więcej wyrazistość ma związek z wyrażanym niezadowoleniem. Gdy pytamy o gospodarkę słyszymy o korupcji i oligarchach. Rozwiązanie tych spraw jest wystarczającym warunkiem do tego by funkcjonowała ona wspaniale. Pytamy o politykę zagraniczną słyszymy, że wystarczy wstać z kolan. Oczywiście i tu nie widać programu pozytywnego. I tak jest właściwie w każdej dziedzinie. Chyba tylko PiS udało się przekuć własne porażki w sukces. Rewolucyjna retoryka uchroniła przed klęską w sytuacjach zdaje się beznadziejnych. Decyzje podejmowane są na bieżąco, często przez ludzi przestraszonych czy to antykorupcyjnej nagonki czy to własną niekompetencją. PiS jest partią, która tak naprawdę sprzedaje nam “prawdę” o tym co jest nie tak. Doskonale wsłuchuje się z lęki i kompleksy Polaków, szczególnie tych najbiedniejszych i najgorzej wykształconych. Tyle tylko, że to nie świadczy o jego lewicowości. Kilka chaotycznych ruchów, które mają na krótko odpocząć od problemu nie świadczy o ideowej ewolucji tej formacji.
Celem PiS jest zdobycie władzy. Dla takich ludzi jak bracia Kaczyńscy, którzy już zdawali się być na śmietniku historii jest ona czymś w rodzaju afrodyzjaku. Upajają się nią, wreszcie mogą pokazać tym wszystkim, którzy nie uwierzyli wcześniej w ich wielkość kto tu rządzi. Nie tylko braci Kaczyńskich dopadła choroba megalomani. Cały PiS, który tak niespodziewanie dorwał się do władzy nabrał przekonania o swojej niezwykłości. Dla innych młodszych władza to spełnienie ich młodzieńczych fantazji. Nic dziwnego, że zachowują się jak chłopcy. Bawią się mieszając z błotem nawet rzeczy dotąd święte. Mnie osobiście najbardziej przygnębia olbrzymia grupa cynicznych i bezideowych “gówniarzy”, którzy dla władzy, kariery i swojego wodza zrobią wszystko. Czy owa bezideowość może być oznaką lewicowości?
Brak klarownego programu, który kształtowałby się przez dziesięciolecia zmusza do określenia miejsca PiS na scenie politycznej ze względu na wykrzykiwane hasła. W rewolucji, która jest celem tej partii nie ma miejsca na jednoznaczne określenie swojej tożsamości. Bezideowość partii doskonale obrazuje obecność w rządzie takich ludzi jak Zyta Gilowska czy Zbigniew Religa. Są oni najemnikami, którzy mają wypełnić kompetencyjna pustkę. Kreowani jako autorytety w pewnej dziedzinie nie mają szans na realizację swoich autorskich pomysłów. W PiS bowiem nie wiadomo dokładnie co należy robić. Określone jest tylko to czego robić nie wolno... Płytkość i miałkość skrywać się może tylko za coraz bardziej radykalną populistyczną retoryką. Nastawienie się na zdobywanie władzy też ma swoje gorsze strony, po pewnym czasie okazuje się, że nie ma czego już odzyskiwać.
Niestety, koszty rządzenia przez taką partii jak PiS są bardzo wysokie. Wystarczy przyjrzeć się bliżej rządom słowackiego Ruchu na Rzecz Demokratycznej Słowacji (HZDS) by wyrobić sobie o tym pojęcie. Takie partie jak PiS nie stają się lewicowe bądź prawicowe, bo zasadniczo nie akceptują pluralizmu. Chcą łączyć różne opcje, najczęściej odwołują się dlatego do pojęcia narodu. W ten sposób przełamują klasowe, religijne czy inne podziały. Są tylko nasi “dobrzy” i inni “źli”, którzy knują przeciwko nam “prawdziwym”, “normalnym” Polakom. Jan Wróbel słusznie zauważa, że PiS unika słowa lewica, nie nadaje mu pejoratywnego wydźwięku. Nie czyni tego jednak dlatego, że zmierza ku lewicowości ale dlatego, że ten podział nie ma dla tej partii zasadniczego znaczenia. Nie powinien budzić zdziwienia fakt, że PiS nie odnajduje się w ramach Parlamentu Europejskiego. Nie jest w stanie dogadać się z partiami prawicowymi i lewicowymi. W PE to PO jest w Europejskiej Partii Ludowej skupiającej większość europejskich partii prawicowych. Z PiS nie chcą współpracować nawet znani z antyeuropejskości brytyjscy torysi. W skład Europejskiej Unii Narodów wchodzą tak demokratyczne partie jak neofaszystowski włoski Sojusz Ludowy, populiści z krajów bałtyckich czy populistyczna Duńska Partia Ludowa. A tak, i Samoobrona RP... W tym kontekście należy mieć nadzieję, że PiS zaniknie i zrobi miejsce dla nowoczesnej lewicy i nowoczesnej prawicy. W innym przypadku narażamy się na to, że Polska zostanie w UE skansenem. Nie wiem jak zwolennicy PiS ale dla mnie to przygnębiająca perspektywa...

czwartek, 4 października 2007

Kocham pana, panie Ziobro...

Niepostrzeżenie zapadł zmrok. Z coraz większym trudem przychodziło mi czytanie. Litery powoli zaczęły się zlewać. Jak tak dalej pójdzie to czeka mnie wizyta u okulisty. Utratę wzroku tylko w niewielkim stopniu zrekompensuje mi głęboka bruzda na czole i zmarszczki wokół oczu. Zacznę wyglądać wreszcie jak intelektualista i to jest zawsze coś. Trudno mi było się skupić na panu Jose i zakamarkach Archiwum Głównego. Pomyślałem, że już ten cholerny komunista dostanie za swoje a jego książki zostaną po cichu wycofane z bibliotek. Zawraca mi głowę takimi pierdołami... Nie byłem w najlepszym nastroju, oj nie byłem.
Trudno jednak cieszyć się życiem leżąc w łóżku. Właściwie nie czuję się źle, mam niewielką gorączkę i zapchane zatoki. To mnie dodatkowo irytuje bo co ze mną jest nie tak, że nawet chorować nie potrafię na poważnie.W końcu musiałem odłożyć książkę bo zapadające ciemności już nie pozwalały mi na czytanie. Najbliższa żarówka była w odległości dobrych 2 metrów więc szybko doszedłem do wniosku, że nie jestem jeszcze gotowy na tak duży wysiłek. Przez chwilę pomyślałem by chociaż włączyć jakąś płytę. Pilot leżał na wyciągnięcie ręki, zrezygnowałem jednak bo miałem już dość płyty Bat For Lashes. Zmiana na inną oczywiście wiązałaby się ze zbyt dużym wysiłkiem...
Gdy moja depresja sięgnęła szczytu usłyszałem jak moja komórka łączy się z siecią. Moja wieża jest na to szalenie czuła. Łzy radości napłynęły mi do oczu, bo zrozumiałem, że nie muszę być wcale sam. Być może po drugiej stronie jest minister Ziobro i wsłuchuje się w moją niedolę. Instynktownie doprowadziłem się do porządku, poprawiłem włosy i poduszkę. Poczułem, że ten mój bezruch i milczenie musi być dla niego strasznym zawodem. Chciałem rzucić chociaż parę ciepłych słów ale nie potrafiłem... Wszystkie te moje ataki na PiS, bluźniercze myśli i słowa sprawiły, że poczułem się niegodny.
Doceńcie moi kochani iluminację, to jedyny niezawodny sposób dochodzenia do prawdy. Najlepiej osiągnąć to poprzez kontemplację słów pana Ziobro przy 38 stopniowej gorączce. Wyznawcy szkoły Prawdy na Skróty, zastępują umartwianie się, które do owej gorączki prowadzi alkoholem. Jednak ta metoda nie jest aż tak skuteczna, niemniej pozwala na osiągnięcie co najmniej zrozumienia słów pana ministra. Innych metod nie polecam bo często są niezgodne z prawem.
To czego ja doświadczyłem było cudowne. Zrozumiałem dlaczego PiS cieszy się aż takim poparciem, dlaczego wszystkie te niekochane przez swoich wnuków babcie tak kochają naszego pana Ziobrę, dlaczego wszyscy samotni i opuszczeni przez Boga i historię oddają mu taką cześć. Otóż on jest zawsze z nimi/nami, w naszych telefonach komórkowych, skrzynkach mailowych, zus - owych archiwach. Pyta o nas naszych sąsiadów, znajomych a nawet bliskich. Jest jak dobry ojciec, za zło ukarze a za dobro nagrodzi. On nas zauważa, nadaje naszemu życiu sens, daje siłę. Chce towarzyszyć każdemu z nas niezależnie od pory i okoliczności. Nietzsche może sobie oznajmiać śmierć Boga, jest on nam już niepotrzebny bo mamy jego, pięknego młodzieńca z Krakowa, który jest zawsze z nami.

poniedziałek, 1 października 2007

Siła spokoju, czyli o tym dlaczego PSL może być największym wygranym październikowych wyborów

Zapewne większość z nas zadaje sobie pytanie, która partia po wyborach będzie tworzyła rząd. Moim zdaniem największe szanse ma na to nie PO, nie PiS i nie LiD ale PSL. Niezależnie od tego, która partia wygra te wybory będzie musiała szukać wsparcia. Zdobycie większości pozwalającej na stworzenie jednopartyjnego rządu nie wydaje się możliwe. W każdym razie bez wielkiego trzęsienia ziemi na scenie politycznej. A w zawieraniu koalicji żadne ugrupowanie nie jest aż tak łakomym kąskiem jak PSL. Co więcej wynik wyborczy tej partii moim zdaniem będzie znacznie większy od tego wskazywanego przez sondaże. PSL jest przecież partią, która właściwie wygrała wybory samorządowe tam gdzie wygrać mogła.
Zdaję sobie sprawę, że ten sukces nie musi automatycznie się przekładać na wynik w wyborach parlamentarnych. Jednak obsadzenie tak wielu miejsc w samorządach daje podstawy do skutecznego prowadzenia kampanii wyborczej. Nie mogą na to liczyć inne mniejsze partie, które podobnie jak PSL zdają się być usuwane w cień w mediach ogólnokrajowych. Nie stać ich na drogie spoty reklamowe, czy spektakularne konwencje. Nie mogą liczyć na debatę z liderami PO, PiS czy LiD. Poparcie działaczy samorządowych i tradycyjna kampania wyborcza polegająca na spotkaniach bezpośrednich z wyborcami (na co tylko PSL jest przygotowany organizacyjnie) może być więc bezcenna. Dlatego PSL ma moim zdaniem dużo większe szanse niż Samoobrona i LPR na wejście do sejmu. Tym bardziej, że nie skompromitowało się udziałem w rządach braci Kaczyńskich...
Co więcej klimat wokół PSL jest dużo lepszy dziś niż przed dwoma laty. Wtedy była to ta partia skazywana przez wielu na zniknięcie ze sceny politycznej, wewnętrznie rozdarta z problemami finansowymi, skompromitowana rządami z SLD, oskarżana o zdradę interesów polskich rolników w negocjacjach akcesyjnych. O ile SLD była postrzegana jako całe zło w polskiej polityce to PSL właściwie była tylko jej łagodniejszą wersją na wsi. Dzięki umiejętnej polityce kierownictwa ludowców i sprzyjającej sytuacji na scenie politycznej udało się całkowicie zmienić jej image. Teraz postrzegana jest jako umiarkowana siła, wolna od radykalizmu w działaniu i myśleniu, która może wnieść dużo dobrego do polskiej polityki. Wiele osób widzi nawet w PSL alternatywę dla uczestników wojny PiS–PO i LiDu, który nie do końca jeszcze chyba przestał być obwiniany za “załamanie się III RP”. Wielu ludzi, nawet w dużych miastach zastanawia się czy nie poprzeć ludowców. Lech Wałęsa deklaruje, że popiera PSL chociaż zagłosuje na PO.
Taka sprzyjająca partii atmosfera w połączeniu z rozbudowaną w terenie strukturą może sprawić, że PSL osiągnie wynik prawie dwucyfrowy. W kampani wyborczej na razie dystansuje Samoobronę wyraźnie. Sukces o jakim napisałem nie będzie jednak możliwy bez wygranej na wsi z PiS i odgrzebanym na czas wyborów PSL Piast. Trudno na razie przewidzieć wynik starcia między tymi partiami bo walka toczy się dziś na piwie po niedzielnych nabożeństwach, w punktach skupu mleka czy żywca a nie w telewizji czy prasie. PiS chwali się sukcesami, których aż tak wiele przecież nie było a PSL “informuje” o postulacie PiS zniesienia dopłat do rolnictwa. Nie muszę przekonywać, że dla rolników jest to gorsze niż zamach na niepodległość. Jeśli się więc uda przekonać wieś, że PiS nie reprezentuje rolników PSL może odnieść bardzo dobry wynik wyborczy. Co więcej może pozbawić PiS szansy na pokonanie PO.
Nieprzypadkowo obie zabiegają o podobny elektorat. Zasadniczo wydaje się, że ludowcom jest bliżej do PiS niż “laickiej” i liberalnej PO. Nie należy więc przesądzać ich ewentualnej współpracy. Zdziwić się więc mogą “wykształciuchy”, które wesprą PSL a po wyborach otrzymają koalicję PiS-PSL-LPR. Jest to oczywiście możliwe chociaż bardziej jednak prawdopodobna jest współpraca z PO. Elektoraty tych partii są względem siebie komplementarne i nie grozi PSL w takim układzie powtórzenie losu Samoobrony. Istnienie PSL Piast będzie chyba wystarczającym ostrzeżeniem przed współpracą z PiS. Oczywiście można wyobrazić sobie koalicję PO-PiS czy PO-LiD. Pierwsza możliwość nie jest jeszcze chyba możliwa, przynajmniej nie bez rozłamu w którejś z tych dwu partii. W drugim oba ugrupowania mogą nie mieć większości, która skutecznie by mogła przegłosować prezydenckie weto. Zasadne będzie więc wciągniecie trzeciego partnera do rządu. Tak czy inaczej PSL może być największym zwycięzcą październikowych wyborów. A w ostateczności partią, która może najwięcej zyskać...

czwartek, 27 września 2007

Raport Transparency International, czyli o oszałamiającym sukcesie krucjaty antykorupcyjnej partii rządzącej

Nic aż tak bardzo nie kojarzy się z PiS jak walka z korupcją. To chyba główny najbardziej nośny punkt programu tej partii i powód jej sukcesu. Słuchając wypowiedzi współrodaków można odnieść wrażenie, że nadal wielu wierzy w to, że PiS podjął zdecydowaną walkę z korupcją. Dlatego z dużą ciekawością czekałem na nowy raport Transparency International. Zawarte w nim dane mogą być powodem do dumy dla braci Kaczyńskich. Wskaźnik indeksu percepcji korupcji poszybował w górę uzyskując 4,2 w dziesięciostopniowej skali. To poprawa w stosunku do ubiegłego roku o pół punktu... Dzięki wysiłkom PiS Polska już dogania takie wolne od korupcji kraje jak Kuba, Samoa czy Namibia. Co więcej już nie jest najbardziej skorumpowanym krajem w UE. Za nami znajduje się Bułgaria i Rumunia. Teraz priorytetem w polskiej polityce zagranicznej powinny być starania o przyjęcie do UE Albanii, Serbii czy Mołdawii bo dzięki temu nasz sukces w walce z korupcją byłby jeszcze lepiej widoczny. Mimo wzrostu wskaźnika nadal zajmujemy 61 miejsce na świecie. Do wyniku z 1996 roku nadal nam jednak sporo brakuje (5,6).
Oczywiście wskaźnik nie do końca oddaje rzeczywistą korupcję. Przy jego ustalaniu jest istotne wiele czynników często subiektywnych. Mam wrażenie, że to właśnie one są główną przyczyną jego wzrostu. Jak twierdził poseł Giżyński, spektakularne aresztowania i atmosfera psychozy musiała doprowadzić do sytuacji, w której dawanie i branie łapówek nie wydaje się już tak bezpieczne. Oczywiście dotyczy to głównie lekarzy otrzymujących alkohole od pacjentów a nie “oligarchów” czy polityków, którzy odpowiadają za wielomilionowe kontrakty. Tu PiS robi wiele, by zniknęły mechanizmy zapobiegające korupcji. Tym przecież skutkuje upraszczanie przetargów czy też całkowita rezygnacja z nich. Nie jest tajemnicą, że im więcej władzy jest dane urzędnikowi tym zagrożenie korupcją większe. Niestety PiS tego zdaje się nie rozumieć. Chęć kontrolowania wszystkiego i centralizacji wszelkich decyzji staje się coraz większa. Osłabia się procedury zapobiegające korupcji zastępując je strachem, podobnym do tego jaki wzbudzała inkwizycja. Paradoksalnie najwięksi zawsze znajdą coś co decydentom się spodoba. Nie musi obawiać się np. pan Solorz swojej przeszłości, bo może wywalić jednego dziennikarza, zmieni trochę ramówkę i wszyscy są zadowoleni. Najwięcej cierpią średni przedsiębiorcy poddawani ciągłej kontroli. Na razie sytuacja na rynku jest na tyle dobra, że nie rezygnują ale na dłuższą metę może stać się to nie do zniesienia.
Być może strategia PiS miałaby jakiś sens, gdyby działania podejmowane przez rząd stworzony przez tą partię były podjęte na określony czas i były prowadzone w profesjonalny sposób. Temu przecież miało służyć CBA, które zajmuje się wieloma rzeczami ale niekoniecznie walką z korupcją. Zmiana mentalności Polaków, napiętnowanie korupcji jako czegoś złego jest ważne. Ale to tylko warunek wstępny do tego by skutecznie z nią walczyć. Działania podejmowane przez PiS zdają się jednak sprzyjać korupcji w niedalekiej przyszłości..
Wracając do raportu warto zauważyć, że zmienił się lider. Miejsce pierwsze straciła Finlandia na rzecz Danii. Na ostatnim znalazła się Somalia. Nie będę zamieszczał całej listy, bo przecież znacznie łatwiej jest wejść na strony Transparency International. Reasumując jest trochę lepiej, ale nie ma powodu do samozachwytu. Czekam na raport w przyszłym roku...

niedziela, 23 września 2007

PiS nie jest wrogiem demokracji!!!!!

Bezsilni wrogowie najlepszej od szesnastu lat władzy ze wściekłością wykrzykują tezę o końcu demokracji. Wynajdują jakieś tam nieprzekonujące przykłady naruszania demokracji. Nie chcą zauważyć, że PiS jako zwycięzca wyborów czerpie swoją legitymizację z woli narodu i dlatego może wszystko. To ci przeklęci liberałowie chcąc zabezpieczyć przywileje elit wymyślili szereg instytucji takich jak niezależne sądy, Trybunał Konstytucyjny, KRRiTv. Szereg procedur została tak wymyślona, by osłabić skuteczność w działaniu rządu. Bo przecież chociażby takie “prawa obywatelskie”, wymysł liberałów niechętnych państwu i wszystkiemu co dla narodu święte skutecznie chronią wszelkich przestępców i aferzystów. Dlaczego więc nie można uchwalić ustawy, która znosiłaby te wszystkie ograniczenia? Rząd mógłby wtedy skutecznie zwalczać przestępczość, zamknąć usta wszystkim tym głosicielom szkodliwych dla narodu poglądów. Demokracja przecież to taki ustrój, gdzie decyduje wola większości. A ta powinna objawiać się również w sferach dotąd dla niej zastrzeżonych. Dlaczego obywatele nie mogą wypowiedzieć się za karą śmierci, przyjęciem euro, zakazem homoseksualizmu, zakazem obecności żydów w życiu publicznym, wykluczeniem Niemców z UE a nawet włączeniem USA jako 17 województwa.
Otóż wszystkiemu jest winna konstytucja, uchwalona przez liberałów i dla liberałów. Właściwie więc nie czerpie ona legitymizacji z narodu. Owszem było jakieś referendum ale to było dawno i ludzie zagłosowali tak a nie inaczej bo media były stronnicze. Teraz zagłosowaliby inaczej i to jest “oczywista oczywistość” i dlatego nawet nie ma co robić referendum... Dla ekipy PiS nie ma wątpliwości, że konstytucja jest czymś co ją bardzo boleśnie uwiera. Stąd często podejmowana działania są tylko bardzo luźnymi wariacjami na jej temat. Czy jest to dowód na koniec demokracji? Moim zdaniem zdecydowanie nie.
Co więcej uważam, że dzisiejszy rząd ma dużo bardziej demokratyczny stosunek do rzeczywistości niż poprzednie ekipy. Lepiej wsłuchuje się w głosy społeczeństwa (a słucha właściwej i wartościowej jego części) i chętniej korzysta z demokratycznych mechanizmów. Przykładem niech będzie referendum w sprawie obwodnicy Augustowa. Nie miał wtedy znaczenia fakt, że referendum nie miało mocy wiążącej. Moim zdaniem decyduje się na takie działania, bo przewyższa PiS zdecydowanie inne partie organizacyjnie. To doskonała maszynka do wygrywania wyborów, niszczenia przeciwników i odnoszenia sukcesów. Nie idzie za tym niestety umiejętność w sprawowaniu władzy ale przecież nie jest to ważne. Następne wybory są przecież również do wygrania...
Trzeba jednak przyznać, że demokracja w wersji PiS jest dość specyficznie zdefiniowana. Krzywdzące są porównania do Białorusi. Moim zdaniem wizji Kaczyńskiego zdecydowanie najbliżej jest do Meciara z połowy lat 90-tych. Obu panów łączy bardzo podobny stosunek do świata, zestaw wartości, sposób uprawiania polityki a nawet elektorat do którego się odwołują. Demokracja w wydaniu obu panów to nie społeczeństwo obywatelskie i państwo, które ma zapewnić szeroki zestaw wolności obywatelskich ale sposób na zdobycie władzy potrzebnej do dokopania wszystkim wokół. Mniejszościom narodowym (u nas ich nie ma za dużo ale i tak pan premier coś przebąkuje o jednym narodzie), sąsiadom (Słowacja ma Węgrów a my Niemców), przeklętym liberałom wyprzedającym majątek narodowy (dla niezorientowanych chodzi o prywatyzację), komunistom (tym złym, co nie przeszli pokuty). Dokopywanie wszystkim jest tak szczytnym celem, że usprawiedliwia odzyskiwanie wszystkiego co tylko można a nawet wpływanie na media prywatne, by te przekazywały tylko prawdziwy bo nasz obraz rzeczywistości. Można sobie nawet pozwolić na porwanie syna prezydenta czy pozbawić Sejm prawa do odwołania ministrów. To tylko detale, państwo pozostaje demokratyczne bo większość w wyborach głosuje za rządzącą ekipą.
Demokracja w wydaniu PiS jest kaleką siostrą demokracji liberalnych występujących na zachodzie Europy. Nie powinno to dziwić, bo definiują ją ludzie, którzy o świecie nie chcą nic wiedzieć. Nie interesuje on ich za bardzo. Dla nich to oni są pępkiem świata. Nie chcą wiedzieć dlaczego, oni mają własny i spójny obraz demokracji. Dlatego z takim oburzeniem reagują na propozycję przysłania obserwatorów OBWE. Nie wiedzą, że OBWE obserwuje wybory w Kanadzie, USA, Francji czy Szwajcarii. Liczymy się tylko my a choćby cień zarzutu, że z naszą demokracją jest coś nie tak to zniewaga. I nie ma znaczenia, że dzięki naszej nieodpowiedzialności OBWE może mieć utrudnione działanie chociażby na Białorusi, gdzie przecież mieszka spora mniejszość polska. Nie chcą się bawić w subtelności bo to tylko triki wrogów prawdziwej demokracji. PiS w 2007 roku to już nie tylko populistyczny sposób prowadzenia kampani wyborczej ale również populistyczna wizja demokracji. Stało się to czego się wielu spodziewało. Sojusz z Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem nie ucywilizował tych panów ale zaraził cały PiS wirusem populizmu. Proszę więc nie mówić o końcu demokracji, tylko o najbardziej ordynarnym i prymitywnym jej wydaniu. Tylko taka może być w głowach ludzi zaślepionych nienawiścią, żądzą władzy, o dość lichym intelekcie, których największą zaletą jest powtarzanie jak mantry przygotowanych przez partyjnych strategów od marketingu przemówień i to niezależnie od treści postawionych pytań. Zwycięża więc u nas demokracja, taka przed którą ostrzegał już Arystoteles...

wtorek, 18 września 2007

Darwin na dywaniku, czyli ponownie słów parę o kreacjoniźmie...

Historia pełna jest paradoksów. Nawet w tak katolickim kraju jak Polska panuje przekonanie, że reformacja była czymś ożywczym. Była wyrazem zmieniającego się świata i nowego (nowocześniejszego) podejścia do świata. Kościół katolicki jawi się w tym czasie jako organizacja anachroniczna, dbająca tylko o zachowanie starego porządku. Poprzez skupienie się na tym co z tego świata wypaczająca wiele wartości chrześcijańskich. Pośrednio do takiej oceny przychylił się również sam kościół katolicki inicjując szereg reform. Niemniej nadal postrzegany jest on jako instytucja hierarchiczna, nieprzychylna wolności jednostki i konserwatywna.
Co innego protestanci. Ci są wiązani z liberalizmem, indywidualizmem i postępowością. To wśród protestantów dopuszcza się kobiety do kapłaństwa, to tam pary homoseksualne mogą brać śluby. Brak hierarchii sprzyja “dopasowywaniu się” religii do wyzwań współczesności. Nie namawiam jednak czytelników tego bloga do gremialnego przechodzenia na protestantyzm. Sam jestem agnostykiem i religia jest dla mnie głównie zjawiskiem kulturowym i społecznym.
Postrzeganie wyznań protestanckich jako bardziej postępowych jest jednak współcześnie sporym nadużyciem. Fundamentalizm okazuje się chorobą, na którą kościół katolicki jest dużo lepiej przygotowany. Ów centralizm (przykład ojca Rydzyka pokazuje, że sporo w nim autonomii), który jest krytykowany jako coś nieprzystającego do demokratycznego świata skuteczniej chroni przed uleganiem coraz bardziej popularnym bzdurom. Mam tu na myśli nie tylko pojawianiu się w chrześcijaństwie wątków zaczerpniętych z innych religii. Dobrym przykładem jest kobieta, która poprosiła księdza by jej poświęcił słonika z podniesioną trąbą na szczęście. Pewnie nawet nie wiedziała o istnieniu boga Ganesa i jego historii. Tym bardziej była zaskoczona, gdy ksiądz nawyzywał ją od poganek... Nie muszę dodawać, że moja mama była oburzona, oczywiście reakcją księdza.
Kościołowi katolickiemu jest nie tylko łatwiej bronić się przed przenikaniem treści z innych religii ale również fundamentalistycznych bzdur w rodzaju teorii kreacjonistycznych. Hierarchiczność i długa tradycja wymusza podejmowania “poważnych decyzji”. Krótko mówiąc nawet jeśli wiele z nich mnie osobiście się nie podoba, to jednak zdaję sobie sprawę, że mają one poważne intelektualne podłoże. Demokratyczni do bólu amerykańscy chrześcijanie zaś mogą sobie głosować nad tym czy należy biblię odczytywać mniej lub bardziej dosłownie. Co więcej mogą prowadzić aktywną kampanię na rzecz uznania głoszonych przez siebie bzdur za naukę. Zatrważające jest to, że wykorzystywane do promocji kreacjonizmu są sposoby znane z prowadzenia kampanii politycznych. Krótko mówiąc ta teoria jest prawdziwa, która ma więcej wyznawców...
Prawdziwym paradoksem historii jest to, że dziś to często kościół katolicki skutecznie chroni przed obrażającymi rozum teoriami, które powstają są propagowane przez protestantów. Wypowiedź Jana Pawła II, który uznał, że teoria Darwina to coś więcej niż hipoteza i że nie jest ona sprzeczna z chrześcijaństwem kładzie tamę szerzeniu się podobnych bzdur na dużą skalę wśród katolików. Chyba dlatego kreacjonizm jest jak na razie jest dużo bardziej popularny w krajach protestanckich (wkrótce przyjdzie pora na świat islamu). O teorii inteligentnego projektu pisałem już na blogu, więc nie będę nadmiernie rozwijał tematu. Zainteresowanym polecam film dokumentalny na Planete, który doskonale pokazuje fenomen popularności teorii kreacjonistycznych. Dla naukowych dogmatyków mam złe wieści, dinozaurów co prawda nie było na arce, ale były tam ich jaja. No bo inaczej jak św. Jerzy mógłby pokonać jednego z nich... Świat ma 6 tys. lat a wód z potopu to trzeba kurna szukać w oceanach. A tak w ogóle to karą za teorię ewolucji jest terroryzm, trzęsienia Ziemi, tsunami i płyty Britney Spears...

niedziela, 16 września 2007

Bomba jednak wybuchła w Gnieźnie...

Na czas kampanii wyborczej postanowiłem trochę odpocząć na blogu od polskiej polityki. Jaki jest sens ekscytować się zdarzeniami, które bardzo szybko zatrą się w naszej pamięci. I co z tego, że ktoś coś powiedział wrednego a ktoś inny to ma o kimś innym złe zdanie. Albo w jaki sposób użycie takich a nie innych kolorów na bilbordach wpłynie na sukces wyborczy. Wielość zdarzeń, które w żaden sposób nie tłumaczą naszej politycznej rzeczywistości jest ostatnio nieproporcjonalnie duża. Niemniej jednak dokonują się również rzeczy ważne, które nie zawsze są odnotowane w powszechnej świadomości.
Dlatego chciałbym napisać parę słów o Platformie Obywatelskiej i o jej konwencji wyborczej w Gnieźnie. Zaskoczyły mnie w niej dwie rzeczy. Po pierwsze chyba nigdy dotąd PO nie określiła się w sposób tak jednoznaczny. Zarzut nijakości przecież pojawiał się w odniesieniu do tej partii najczęściej. Teraz określiła się jako partia centroprawicowa, która walczy bezpośrednio z PiS o wyborców. W pewien sposób odeszła od partii typu “catch all” i jednoznacznie wskazała miejsce jakie chce zajmować na scenie politycznej. Było to o tyle wiarygodne, że poszły za tym słowa ludzi wiarygodnych tradycyjnie kojarzonych z prawicą. Najdobitniej wyraził to Radosław Sikorski mówiąc, że on nie zmienił poglądów, ale teraz to PO może skuteczniej zapewnić ich realizację. To czytelny sygnał dla wyborców tradycyjnie prawicowych, że można głosować na PO i nie czuć się z tym źle. Jest to o tyle łatwiejsze, że bardzo wzmocniona została “informacja” o solidarnościowych korzeniach Platformy. Dotąd to PiS był postrzegany przez ogół jako spadkobierca tradycji solidarnościowych. Reszta przecież, w tym PO była “w miejscu gdzie kiedyś stało ZOMO”.
Po drugie, po raz chyba pierwszy politycy tej partii starają się przejąć inicjatywę i toczyć debatę publiczną na swoich zasadach. Bez przełamania bardzo żywotnego w głowach wyborców schematu dzielącego Polskę na solidarną i liberalną, biedną i bogatą, solidarnościową i postkomunistyczną nie ma co myśleć o zdecydowanej wygranej z PiS. Przemówienie Donalda Tuska, który się zdaje kreślić podział wzdłuż linii cywilizacyjnej może stać się początkiem skutecznego przełamywania monopolu PiS w narzucaniu treści debaty publicznej. Tym bardziej, że nawet znaczna część elektoratu PiS woli identyfikować wartościami zachodnioeuropejskimi niż wartościami wschodnich satrapii. Tusk zadał bardzo celny cios, nie wiem tylko czy zdoła narzucić swój punkt widzenia wyborcom. Czy ci nie uznają, że bardziej ich pociąga wizja Polski niesprawiedliwej społecznie, oligarchicznej i pełnej agentów. Niemniej po raz pierwszy chyba PO ma wreszcie strategię z prawdziwego zdarzenia. Inną rzeczą jest czy zdoła ją skutecznie zrealizować... 

czwartek, 13 września 2007

Knut chciwy hochsztapler...

Świat staje na głowie. Jak donosi na ostatniej stronie dzisiejszy Dziennik, niedźwiadek Knut z berlińskiego zoo, symuluje kontuzję by przyciągnąć słabnącą uwagę publiczności. Dla mnie to poważny cios bo w ten sposób została nadszarpnięta moja wiara w prawdę. Skoro nawet Knut oszukuje, to jak tu wymagać uczciwości od ludzi. Sam już nie wiem czy mam pozostać nieudacznikiem czy może wziąć przykład z niedźwiadka i zarobić trochę kasy. Sukces w pewien sposób degeneruje i nie wiem czy chcę by mi tak jak Knutowi grożono śmiercią, bo nadwaga to mi raczej nie grozi. Trochę to potrwa zanim przewartościuję swój stosunek do świata. Nie ma jednak tego złego... Z pewnością poprawi to moje relacje z kobietami.

środa, 12 września 2007

O tym czy Senat powinien zostać zniesiony

Bez wątpienia z oddali pewne rzeczy widać wyraźniej. Co więcej łatwiej wydawać wtedy bardziej zdecydowane sądy, bo “domowe piekiełko” jest daleko a ludzie wokół są mili jak to dla gościa. Dowodem jest chociażby ostatni wywiad prezydenta Kwaśniewskiego. Cieszę się, że nasz premier ma awersję do wyjeżdżania z tego najpiękniejszego kraju na Ziemi bo a nóż wpadłby na to by zlikwidować parlament i zachować tylko wybory prezydenckie. Patrząc na dzisiejszy stan społecznej świadomości większość mogłaby być za...
Na podobny pomysł wpadł premier Stephen Harper podczas swojej wizyty w Australii. Oczywiście nie chce on znieść całego parlamentu ale tylko zlikwidować jedną z jego izb, która nie czerpie swojej legitymizacji z wyborów (Senatu). Tak czy inaczej słowa Harpera to istna rewolucja, wcześniej jeszcze nikt z poważnych kanadyjskich polityków nie powiedział tego głośno. Istnienie Senatu w obecnym kształcie jest krytykowane niemal od jego powstania. Niemal każde wybory przynoszą debatę nad zniesieniem wyborów większościowych w jednomandatowych okręgach wyborczych i debatę nad reformą Senatu. Premier Harper zmęczony jest już chyba trochę oporem tej izby przed zmianami. Dlatego wypalił, że albo podda się ona reformie albo zniknie. Miejsce na wygłoszenie takiego kategorycznego sądu jest idealne bo Australia już dawno zreformowała swoją izbę wyższą. Przekaz jest więc jasny, skoro udało się im to dlaczego nie nam...
Trzeba przyznać, że opór przed reformą Senatu jest trochę niezrozumiały, szczególnie w kontekście reformy brytyjskiej Izby Lordów. Całkowicie niedemokratyczny sposób jej wyłaniania jest anachronizmem i nie pozwala skutecznie wypełniać jej funkcji. Wydaje się jednak, że zniesienie Senatu w państwie federalnym jakim jest Kanada to mówiąc oględnie kiepski pomysł. Dlatego sądzę, że Harper chce tylko wymusić reformę i jego zamiarem nie jest znoszenie Senatu. Jeśli jednak ten blef nie wypali to wszystko może się stać...
Premier jednak moim zdaniem zabiera się do problemu od niewłaściwej strony. Trwanie takiego archaicznego tworu jakim jest Senat nie byłoby możliwe, gdyby nie kryzys kanadyjskiego federalizmu. Bez jego rozwiązania trudno o jakiekolwiek zmiany. Na razie jednak nie są podejmowane próby dogadania się z Quebeckiem a wiadomo, że ta prowincja nie zgodzi się na przyjęcie lansowanego przez konserwatystów modelu amerykańskiego. Dzisiejsza formuła dzieląca kraj na cztery regiony jest niezrozumiała i trudna do obrony. Brak jest realnych propozycji zmian, które mogłyby być podstawą do negocjacji między prowincjami. A nie ma wątpliwości, że potrzebna jest sprawna izba federalna. Na razie trochę jej kompetencje wypełnia Rada Federacji, w której zasiadają przedstawiciele prowincjonalnych egzekutyw ale ma ona na razie na wpół oficjalny charakter. Zmiany są więc konieczne, ale muszą mieć one kompleksowy charakter. Po klęsce porozumień z Meech Lake i Charlottetown nikt jednak nie ma ochoty na podjęcie się tak trudnego zadania. Dlatego ja odbieram słowa premiera Harpera trochę jako wyraz bezsilności...
Niemniej jest jednak szansa na to, że pewne zmiany wprowadzić się jednak uda. Założenia częściowej reformy Senatu polegające na wprowadzeniu jej kadencyjności i wybieralności nie naruszają zasadniczo status quo i nie powinny budzić zbyt dużych emocji. Tym bardziej, że w niektórych prowincjach eksperymentowano już z wyborami kandydatów do Senatu, chociaż formalnie po wyborach zostawali oni do tej izby dopiero mianowani... Tak ograniczone zmiany jednak nie zmienią zasadniczo sytuacji, chociaż może na razie dobre i to. Wzmocni to trochę pozycję Senatu ale chyba nie na tyle by mogła ona zacząć skutecznie wypełniać rolę izby federalnej.

sobota, 8 września 2007

Przedwyborcze dylematy, czyli o powodach brutalizacji życia politycznego w Polsce

Z zapartym tchem oglądałem wczorajszą debatę nad skróceniem kadencji Sejmu. Było nadspodziewanie ciekawie. Malkontenci wypominający agresję i brak merytorycznych treści niech zamilkną bo niemal wszyscy w Polsce zdają się właśnie takiego uprawiania polityki oczekiwać. Nie o samej debacie chciałem jednak napisać. Ten temat wałkowany jest pewnie na wszystkich blogach i mimo starań pewnie niewiele mógłbym nowego dodać...
Patrząc na to co się działo wczoraj w Sejmie i szerzej na sposób prowadzenia kampanii wyborczej (a trwa w Polsce niemal bez przerwy od 2005 roku) nie mogę pozbyć się wrażenia, że rzeczywiście mamy do czynienia z nową jakością. Zmienia się nam system partyjny w sposób niezauważalny ale bardzo szybki. Przemiany zdają się dotykać nawet podstaw konstytucji, bo przecież działania Jarosława Kaczyńskiego związane z odwołaniem/powołaniem ministrów to nic innego jak zniesienie kontroli Sejmu nad poszczególnymi ministrami. Od tej pory praktyka może być taka, że instytucja wotum zaufania nie będzie mogła być już stosowana... A nie tak dawno rozszerzono przecież kompetencje prezydenta dając mu prawo swobody wyboru nominacji sędziowskich.
Ale miało być o systemie partyjnym. Przyjęte w Polsce rozwiązania miały stworzyć system umiarkowanie spolaryzowany (niewiele partii). Po doświadczeniach wyborów z 1991 roku wprowadzono progi wyborcze (5% partie, 8% koalicje). Sukcesywnie eliminowało to z Sejmu mniejsze ugrupowania. Właśnie rozwiązany Sejm był pierwszym, w którym nie pojawiło się nowe ugrupowanie. System zdawał się stabilizować, więc co takiego się wydarzyło, że nie przetrwał on pełnej kadencji...
Powodem moim zdaniem jest coraz większa profesjonalizacja polityki i zastosowanie technik marketingowych dotąd wykorzystywanych w działalności komercyjnej. Zarówno PO jak i PiS szukają wzorców za oceanem nie bacząc na odmienność naszej kultury politycznej. Stary sposób uprawiania polityki polegający na walce na argumenty i dość szczegółowe programy odchodzi w przeszłość. W USA partie miały zupełnie inne cele i sposób działania niż w Europie. Zarówno Demokraci jaki i Republikanie to swoiste platformy wyborcze skupiające różne “układy” i grupy interesu. W takiej sytuacji trudno oczekiwać szczegółowych programów, unika się tego by zrazić jak najmniej potencjalnych wyborców.
Taki sposób myślenia zdają się przyjmować zarówno PO jak i PiS. Celem głównym jest wycięcie najmniejszych graczy, bo dzięki temu przysługujący im kawałek tortu będzie większy. Ich celem jest zmonopolizowanie polskiej sceny politycznej. Wciąż przecież będziemy mieli wybór, kto chce Pepsi a kto Coca Coli? W takiej sytuacji dogadywanie się z innymi jest sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Radykalizacja działań na polskiej scenie politycznej jest bezpośrednim wynikiem pojawienia się dwóch na wpół amerykańskich partii, które chcą rządzić same. Nie muszą się więc liczyć z innymi partiami, mogą powiedzieć wszystko bo nie chcą nawet myśleć o tym, że po wyborach będą współpracować z innymi. Muszę przyznać, że nie wiem dlaczego PiS nie chce jednomandatowych okręgów wyborczych. Dla wielu Polaków jest to pożądane działanie. Skuteczność rządzenia jest tak cenna, że nie myśli się nawet o ewentualnych negatywnych skutkach takich działań. Nie dostrzegają zasadniczej sprzeczności w swoich oczekiwaniach. Polityka staje się brudna, płytka i mało merytoryczna bo partie nie mają nic do stracenia. Głównym ich celem jest wygranie wyborów. Nie myśli się już w kategoriach koalicji, które ewentualnie trzeba będzie po wyborach zawrzeć... Wytacza się więc działa i wali na oślep, kto przeżyje ten wygrywa.
Nie oszukujmy się więc, że to co się dzieje jest tylko winą PiS. Powody są głębsze i obawiam się, że niezależnie od tego jaka partia będzie sprawowała władzę to niewiele się zmieni. Już wkrótce czekają nas dyskusje o kochankach polityków, ich upodobaniach seksualnych, problemach gastrycznych, przedszkolnych sukcesach czy zwierzęcych ulubieńcach. Już teraz słyszę zewsząd, że mamy “prawo wiedzieć”. Dobrym politykiem nie będzie już ten, który może dużo dobrego zrobić, ale ten na którego nic nie znaleziono... Taki niestety jest światowy trend. Przeciwników się niszczy wszelkimi możliwymi metodami a nie dyskutuje z nimi. Po co rozmawiać z Kaczmarkiem, skoro można z niego zrobić komunistę, kłamcę (sam jest sobie winien), zdrajcę a nawet jak ostatnio słyszałem rosyjskiego szpiega. Sprawdzenie słów kogoś tak niegodnego nie wchodzi przecież w grę...
Partie w nowym świecie IV RP nie muszą już ze sobą rozmawiać.
Niestety większość propozycji uzdrowienia sytuacji może przynieść skutki odwrotne od zamierzonych. Doskonałym przykładem są oczywiście wybory większościowe. Ktoś rozsądny powie, że przecież w Stanach ten system się sprawdza. Zresztą nie tylko tam, istnieje na świecie wiele systemów dwupartyjnych czy dwublokowych. Na nasze nieszczęście nie mamy nawet w połowie tak długich tradycji demokratycznych jak chociażby Stany Zjednoczone. Rządy PiS ostatecznie mnie przekonały, że oddanie władzy tylko jednej partii może mieć dla Polski fatalne skutki. Z Platformą jest podobnie, trochę się boję do czego może dojść jak zacznie ona wprowadzać swoje niektóre dość radykalne postulaty. Rządy koalicyjne dla państwa, które dopiero buduje demokrację są znacznie bardziej bezpieczne. Koalicjant skutecznie uniemożliwia realizowanie co bardziej kontrowersyjnych spraw. Tylko na kogo w takim razie głosować?
Tu dotykam innego bardzo ważnego problemu. Partie polityczne w USA rzeczywiście łączą bardzo niekiedy różne środowiska polityczne. U nas partie mają autorytarną manierę do centralizacji i wykluczania środowisk, które nie chcą się podporządkować. Nawet w PO nie chciano się otwierać na nowe środowiska a wręcz wycinano z list wyborczych ludzi Rokity. O PiS nie będę nawet pisał... Partie nie tylko nie potrafią się dogadywać między sobą ale również ograniczają debatę wewnętrzną. Przed walką nie należy się przecież rozpraszać. To sprawia, że partie nie są reprezentatywne, a bardzo wiele środowisk pozostaje poza głównym nurtem polityki. Inni się zniechęcają i nie biorą udziału w wyborach. Bo na kogo można głosować?
Oczywiście można powołać nową partię polityczną. Tyle tylko, że nie przypominam sobie partii, która wzięłaby się z niczego i wprowadziła swoich posłów do Sejmu. Progi wyborcze skutecznie to utrudniają. Zresztą ludzie boja się głosować na nowe inicjatywy bo nie chcą mieć poczucia straconego głosu, gdy ich partia nie wejdzie do parlamentu. Wybierają więc takie ugrupowanie, które mniej ich denerwuje bądź zostają niestety w domu. A tak, czasem by wyładować swoją frustrację głosują na Samoobronę. Oczywiście najłatwiej wszystko zwalić na czającego się wszędzie homo sovieticusa. Obawiam się jednak, że frekwencja od tego nie zacznie rosnąć. Tym bardziej, że i w Polsce coraz więcej ludzi nie chodzi głosować bo jest im po prostu dobrze. Trochę żałuję, że mając szansę na budowę społeczeństwa obywatelskiego tak szybko komercjalizujemy naszą politykę. Zgadzamy się na kiepskie przedstawienia i nieświeże pomysły zerżnięte z amerykańskich kampanii lat 80-tych. Cieszymy się, że “nasi” dokopali “tamtym” nie zauważając, że zaczynamy żyć w cyrku. I nadal nie wiem na kogo głosować...

wtorek, 4 września 2007

O tym dlaczego Platforma może przegrać wybory...

Doskonale pamiętam nastroje po ostatnich wyborach parlamentarnych. Dla wielu wtedy rozpad PO wydawał się nieunikniony. Prawo i Sprawiedliwość posiadając na własność prezydenta i największy klub w Sejmie zdawało się mieć wszystkie atuty w ręku. Kwestią czasu wydawało się odchodzenie poszczególnych posłów z PO skuszonych atrakcyjnymi ofertami swoich “przyjaciół”. Ja nie zgadzałem się z taką oceną sytuacji. Opierałem to na wielce znaczącej przesłance, jeszcze nigdy nie udało się w Polsce partii rządzącej wygrać wyborów. Sądziłem, że nie może się to udać i PiS ponieważ jest to partia skrajna i kiepska kadrowo. Działacze i członkowie PO zdawali się myśleć podobnie. Strategia PO, która miała dać im władzę polegała na czekaniu na kompromitację rządzącej ekipy...
Zasadniczo była ona słuszna, jednak czasem aż się prosiło o większą aktywność PO. Jej stratedzy zdają się nie rozumieć, że większe szanse na wygraną ma ten, który kreuje fakty a nie ten który czeka na to co przyniesie mu los. PiS na tym polu dystansuje PO wyraźnie. To partia braci Kaczyńskich niemal zawsze ma inicjatywę. Tylko dwukrotnie i to na krótko ją straciła: tuż po opublikowaniu taśm Beger i po zeznaniach Kaczmarka przed sejmową komisją d.s służb specjalnych. Od razu skutkowało to spadkiem poparcia dla PiS i wzrostem dla PO. Szybko jednak przystępowała do kontrataku, nawet mając tylko kiepską amunicję i propagandową bezczelność. PiS nie licząc się z opiniami wykształciuchów (wiadomo elektorat PO) potrafiła narzucić swoją wolę i wizję oceny sytuacji swojemu elektoratowi. Doskonale obrazuje to klip wyborczy przygotowany przez prokuraturę i przedstawiony na piątkowej konferencji. Nikt nie przejmuje się tym, że prokuratura przyznaje się de facto do upolitycznienia prokuratury i nie przedstawia żadnych przekonywających dowodów co do winy Kaczmarka, Kornatowskiego i Netzela. Zresztą o tym przecież świadczą nawet same zarzuty, nie ma tam śladu o ujawnieniu tajemnicy państwowej czy narażeniu życia agentów. Efekt propagandowy został jednak osiągnięty i to z nawiązką. Mogłem przekonać się o tym w autobusie jak dwóch starszych panów z emfazą powtarzało: “mają wszystko”, “wszystko jest na kamerach”, “nagrali wszystko”. Nie miało dla nich znaczenia, że nie tylko Kaczmarek mija się czasem z prawdą, ale również to robi ich rycerz bez skazy minister Ziobro. A skutki są takie, że to PiS z 30% poparciem wyprzedza PO (26%) w ostatnim sondażu opublikowanym przez GW.
Platforma jednak nie robi nic. Ogranicza się do ciętych nawet czasem komentarzy, które tylko w zmanipulowanym pisowskim elektoracie wywołują wściekłość. Oczywiście wzrost poparcia dla PiS może być tylko chwilowy, ale coś mi mówi, że znów zaistnieją jakieś fakty, które spowodują ponowny przyrost poparcia dla PiS.
Nie wiem dlaczego PO w sposób tak oczywisty daje się manipulować PiS. Chyba chęć przejęcia władzy była tak duża, że oferta nowych wyborów była nie do odrzucenia. Inaczej nie jestem tego w stanie wytłumaczyć. PiS może wykonać nawet najbardziej szaloną woltę i potem poprzez akcję medialną ją uzasadnić. PO nie chce zrobić nic kontrowersyjnego bo boi się, że może mieć to negatywne dla niej skutki. Z takim podejściem, nie sposób zgodzić się z pisowskimi strategami, że PO może władzy nigdy nie zdobyć...
Wypowiedzi niektórych liderów PO bagatelizujących sondaż w GW dziwią mnie niewspółmiernie. Mam wrażenie, że nie zdają sobie oni sprawy, że tak naprawdę gra idzie o życie. Istnienie dwóch dużych partii prawicowych jest niemożliwe na dłuższą metę. Jedna z nich musi ulec marginalizacji i zrobić miejsce na scenie politycznej odrodzonej lewicy. Gdyby poddać bliższej analizie wyniki sondażu to okaże się, że nawet koalicja PO-LiD nie ma większości w Sejmie (224 mandaty). Co więcej PiS jest tak silna partią, że mając prezydenta może blokować wszelkie inicjatywy takiej koalicji. Do lamusa trzeba również w takiej sytuacji włożyć najbardziej chyba pożądany scenariusz dla PO, wedle którego słaby PiS pozbywa się Jarosława Kaczyńskiego i “odnowiony” zostaje przez PO wchłonięty. Wielce prawdopodobne wydaje się za to, że marginalizacji ulegnie PO kurcząc się do partii oscylującej z poparciem wokół progu wyborczego. Wzmacnia się zaś lewica i oczywiście PiS, który ma szansę na zdecydowane wygranie wyborów za cztery lata.
Platforma niestety po raz wtóry opiera swoją strategię na złych przesłankach. Powtarza w jakimś stopniu błędy z kampanii w 2005 roku. Co więcej zdaje się nie pamiętać swojej porażki po aferze z taśmami Beger. Samo czekanie to może być za mało, tym bardziej że przeciwnik nie zawsze gra czysto. Wypowiadając się jako zwycięzca Tusk irytuje znaczną część elektoratu, który chce przejąć od PiS. Ma wrażenie, że o ile PiS wie czego chce i wie w jaki sposób może to osiągnąć (nawet przy wsparciu służb) to Platforma ma z tym problem, jej oferta skierowana jest do każdego i do nikogo. A do tego brak jej determinacji do podejmowania trudnych decyzji. Wielu wyborców będzie wolało zagłosować na “niegrzecznych chłopców” z PiS niż na “nieporadnych harcerzyków” z PO. Może się więc okazać, że wybory nic nie zmienią, nawet jeśli zmieni się ekipa rządząca (a wcale nie musi się tak stać). A za cztery lata lub wcześniej, bo PiS zrobi wszystko by nie dopuścić do sprawnych rządów dzisiejszej opozycji będziemy mieli to samo bagno co teraz tylko w sposób nieporównywalnie bardziej intensywny. Niestety nie wierzę już w to, że PO jest w stanie wygrać na prawicy walkę z PiS. Część działaczy PO bowiem nadal za głównego wroga upatruje słaby i odwołujący się do innego elektoratu LiD a nie PiS. Szkoda, że za ten brak poczucia rzeczywistości Tuska i spółki konsekwencje możemy ponieść wszyscy...

piątek, 31 sierpnia 2007

BlogDay w Enklawie

Nie znoszę obchodzić świąt, bo i tak na co dzień życie jest wystarczająco ciężkie. Dodatkowy wysiłek jaki trzeba w to włożyć jest całkowicie sprzeczny z moją filozofią życiową. Jednak czasem warto się trochę potrudzić. Dziś przypada po raz trzeci BlogDay, o czym dowiedziałem się od Quaero. Sam już bloguję prawie trzeci rok więc wysiłek jest w moim interesie.
Nie zamierzam wychwalać swojej twórczości (bo w sumie to jakaś taka marna jest), ale zgodnie z tradycją zaproponować swoim czytelnikom pięć interesujących blogów. Jak się dowiedziałem przed chwilą w Trójce, większość blogerów czytuje wciąż te same blogi. Niechętnie szuka w sieci czegoś nowego przywiązując się do tego co już znane. Dlatego nie będę proponował blogów, które mam na wąskiej szpalcie (z małymi wyjątkami) bo większość z nich promocji nie potrzebuje. Proponuję więc blogi mniej znane bądź te, które dopiero odkrywam:
1. Na swój sposób - Sokratejczyk pisuje o polityce ale w sposób wyważony, unika łatwych sądów i nadmiernej egzaltacji. Przez co jest bardzo wiarygodny. Mam słabość bo blogujących piszących o polityce, którzy kierują się rozumem a nie emocjami. Jest tam również sporo oryginalnych przemyśleń co nadaje blogowi osobisty charakter...
2. Okiem Studyty - na ten blog trafiłem przypadkiem wieki temu. Studyta nie pisuje już na bloxie i podobnie jak ja (tylko wcześniej) przeniósł się na bloggera. Bardzo lubię jego niekonsekwencję w doborze tematów. Z założenia blog dotyczy prawosławia i tematów z nim związanych. Nie brak jednak innych ciekawych spraw. Np. rozważań nad wątkami chrześcijańskimi w Harrym Potterze. Warto zaznaczyć, że nie jest to blog religijny ale o religii, kulturze prawosławnej i jej miejscu we współczesnym świecie.
3. Archeoblog - ten blog polecam wcale nie na podobieństwo naszych nicków. Zith pisuje o archeologii a więc o czymś o czym zawsze marzyłem. Szkoda, że ostatnio robi to stosunkowo rzadko...
4. Komentarz polityczny - Akwilon dopiero co przeniósł się na bloxa i zdaje się mu to służyć. Zawsze starałem się wspierać "młodych" blogerów w miarę moich bardzo skromnych możliwości bo pamiętam jak mi było na początku ciężko. Człowiek myśli, że może dać światu tak dużo, a świat ma to gdzieś... W blogu podoba mi się szczególnie pasja za którą idzie co istotne wiedza. Warto dopisać go do listy rss:).
5. Moje słuszne poglądy na wszystko:) - to moje najnowsze odkrycie. Cieniem na dobrą ocenę tego bloga kładzie się tylko miejsce zamieszkania blogującej. Jednak jeśli zapomnę na chwilę o rywalizacji między Warszawą a Krakowem to nie mam wyjścia i muszę polecić bloga:). Elenoir pisuje głownie o polityce. Do tego bardzo wiele jej odczuć jest podobnych do moich. Zresztą jak tu nie polecać fanki Pearl Jam...
Szkoda, że tradycja nakazuje przedstawić tylko pięć blogów. Mam wyrzuty sumienia bo co najmniej kilka innych blogów zasługuje by się tu znaleźć. Może za rok:).

wtorek, 28 sierpnia 2007

Fado czyli o pięknie fatalizmu

Zapewne Jose Socrates nie byłby zachwycony tytułem tego wpisu. W International Herald Tribune premier Portugalii przyznaje, że co do fado to ma mieszane uczucia. Zachwyca się pięknem tej muzyki ale z drugiej strony podkreśla, że “dusza Portugalii” skażona melancholią i pewną dawką fatalizmu sprawia, że kraj nie radzi sobie gospodarczo najlepiej. Ze wszystkich państw strefy euro gospodarka portugalska rozwija się najwolniej. Oczywiście nie jest temu wina muzyka, tylko stosunek do życia, którego emanacją wydaje się fado. Wiara w przeznaczenie, ślepy los, który wcześniej czy później przyniesie nieszczęście jest kluczem do zrozumienia tej muzyki. Zresztą to właśnie oznacza słowo fado – los, przeznaczenie.
Nie ma jednak pan premier racji do końca. Portugalia się zmienia i zmienia się jej stosunek do fado. Staje się ono coraz bardziej popularne za granicą przy jednoczesnym słabnącym zainteresowaniu w kraju. Mnie najbardziej podoba się prostota, dwie gitary i piękny kobiecy głos. Przynajmniej tak wykonywane jest klasyczne fado (istnieje również fado z Coimbry, które śpiewają mężczyźni). Jednak lata dziewięćdziesiąte, które przyniosły renesans tej muzyki i wykreowały szereg nowych gwiazd zmieniły podejście do wykonywania fado. Zaczęto wzbogacać instrumentarium, pojawiły się instrumenty smyczkowe, fortepian a nawet akordeon...
Ja po raz pierwszy usłyszałem fado w filmie Wima Wendersa Lisbon Story. Całość muzyki wykonuje w nim Teresa Salgueiro i zespół Madredeus. Piękno takich utworów jak Ainda czy Guitarra sprawiły, że chciałem więcej. Potem pojawili się inni wykonawcy, tacy jak królowa i w pewien sposób symbol klasycznego fado Amalia Rodrigues, Misia czy Dulce Pontes (poniżej utwór pt.: Cancao da Mar). 
Początkowo podobały mi się bardziej nowoczesne i z pozoru bogatsze brzmienia, później jednak coraz bardziej zacząłem doceniać prostotę i nieskrywane pod wielością dźwięków emocje wokalistek. Doskonale to robi najmłodsze pokolenie piosenkarek, wszystkie one są piękne i obdarzone niezwykłym głosem. Zrywają z nadmiernym eksperymentowaniem (czego symbolem jest kiepska płyta zespołu Madredeus pod tytułem Electronico) i wracają do korzeni. Teraz najchętniej słucham Cristiny Branco, Mafaldy Arnauth, Katii Guerreiro czy pochodzącej z Mozambiku Marizy. Zachęcam do obejrzenia ich stron internetowych, są zrobione w bardzo profesjonalny sposób. Znajdują się na niej nie tylko ciekawe informacje ale i niektóre utwory...
Na koniec nie zaprezentuję jednak utworu żadnej z wymienionych wokalistek. Musi to być moja ulubiona Ana Moura. A ponieważ wybór na YouTube jest ograniczony niech będzie to Os Buzios z wydanej w tym roku płyty Para Alem Da Saudade.

Prawda, że pięknie...