środa, 9 grudnia 2009

Watch Docs, czyli nie tylko o tym co uwiera Rzeczpospolitą...

W filmie Rok Diabła między nomen omen członkami zespołu Czechomor toczy się niezwykle ożywcza intelektualnie dyskusja na temat tego, czy Jaromir Nohavica nosi slipy, czy też może jednak bokserki. Tak postawiony problem wydał mi się na tyle intrygujący, że postanowiłem sam się z nim zmierzyć. Oczywiście mam gdzieś, jakie nawyki bieliźniane ma Nohavica... Jak przystało na świadomego siebie i własnej niezwykłości współczesnego człowieka siebie stawiam w centrum wszechświata. Odpowiedź na to pytanie może bowiem przybliżyć mnie do zrozumienie siebie a tym samym dosłownie wszystkiego. Problem w tym, że nie potrafię. Slipy są super, ale bokserki... No nie wiem... co jest tylko przyzwyczajeniem a co leży w zgodzie z moją naturą. Jak bardzo proces wychowania wypaczył moje naturalne preferencje i czy kiedykolwiek odkryję do końca to kim jestem? Postanowiłem zastosować metodę ilościową, tj. zajrzeć do szafy i policzyć swoją bieliznę. Dokonałem przy tym wielu niezwykłych obserwacji, których jednak wszystkim oszczędzę. Naprawdę nie warto... Tak czy inaczej przełomu brak.

Poznanie siebie to fascynująca sprawa, postanowiłem również powyciągać szufladki ze swojego bloga. Co jak co ale sporo tu różnych myśli, czasem bardziej sensownych a czasem mniej. Co jednak zawsze pewne moich własnych. Nie sądziłem, że lektura mnie tak przerazi. Nie chodzi nawet o to co jest ale o to czego tu nie ma. Napisałem o AIDS, o ptasiej i świńskiej grypie ale ani słowa o raku, schizofrenii czy zapaleniu pęcherza moczowego. Dlaczego? Czy jestem na usługach koncernów farmaceutycznych, sprzeciwiam się boskiej karze za rozwiązłość czy ulegam zwykłej modzie? A może to coś więcej. Lekceważę raka, ba jestem jego zwolennikiem, w równym stopniu co schizofrenii i zapalenia pęcherza moczowego...

A co z Mongołami i ich krwawymi metodami podboju, nigdzie ich nie potępiłem... Czy jestem wyznawcą Czyngis Chana? Może świadomie je ignoruję by móc rozgrzeszyć Chińczyków za ich politykę wobec Ujgurów. To możliwe, chociaż pewnie wtedy nie pisałbym tak krytycznie o państwie środka. A może winna jest moja nienawiść do chrześcijaństwa i skryte wyznawanie buddyzmu. Tak, to by wiele tłumaczyło... Generalnie nienawiść do chrześcijaństwa bardzo wiele rzeczy tłumaczy, szczególnie w Polsce.

Tęgim głowom z Rzeczpospolitej na przykład tłumaczy taki a nie inny dobór filmów na festiwalu Watch Docs. Fakty są nieubłagane, na około 80 filmów nie ma ani jednego o prześladowaniu chrześcijan. Tak, tak i to w kraju w 90 % składającym się z katolików. Nawet prof. Zoll z żalem wielkim mówi jak bardzo niepopularnym na świecie tematem jest prześladowanie chrześcijan. Media omijają ten temat bo jak twierdzi prof. Zoll wyciszanie jest zgodne z polityką politycznej poprawności. Musimy jego zdaniem „wzmacniać naszą tożsamość chrześcijańską”. Tak, dlatego właśnie o tym piszę, to rodzaj świadectwa. Chrześcijanie są mordowani a media zajmują się jakimś tam Tybetem. Czyż nie jest to oburzające!!!

No dobra, dość ironii, choć na chwilę. Zdaję sobie sprawę z trudnej sytuacji chrześcijan w wielu krajach świata, szczególnie w krajach muzułmańskich. Sam na blogu wielokrotnie poruszałem ten temat pisząc chociażby o Libanie czy Iraku. Mierzi mnie jednak podejście Rzeczpospolitej, która zdaje się bez wahania wskazywać, które życie jest ważniejsze. Kryterium jest wyznawana religia... Rozumiem ten mechanizm, liczy się masa a nie człowiek. Są nasi i ci inni, którymi możemy się zajmować w drugiej kolejności... Takie podejście jednak tylko rodzi dalsze konflikty, nie rozwiązuje istniejących. Co z tymi, którzy nie mają nikogo, kto by się za nimi wstawił?

Dlatego dużo bardziej odpowiada mi stanowisko Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, organizatora festiwalu. Przedmiotem jej działalności nie są „nasi” ale wszyscy potrzebujący pomocy. No tak, dla Rzeczpospolitej następna organizacja pozarządowa, liberalna klika, która za nic ma wszystko to co święte dla prawdziwego Polaka katolika. Tym tylko mogę tłumaczyć ten bezsensowny atak na festiwal, który podejmuje szereg niezwykle istotnych problemów związanych z szeroko pojmowaną ochroną praw człowieka.

Nie wiem czy winą fundacji jest to, że tak silnie lansowana przez Rzeczpospolitą Agnieszka Dzieduszycka woli uczestniczyć w organizowanych z publicznych pieniędzy Europejskim Festiwalu Telewizyjnych Programów Religijnych niż zgłosić swój film na Watch Docs. O którym jak zresztą bez żenady przyznaje nie słyszała. O co więc ten krzyk? O to, że media są odporne na tragedię chrześcijan i nie powstają dokumenty na ten temat? Co ma to wspólnego z Watch Docs? Festiwal nie jest robiony z publicznych pieniędzy. To święto ludzi, dla których prawa człowieka są ważne. Pokazywane na nim filmy przechodzą długą drogę, w tym roku zgłoszono około 1500 dokumentów. Musiało dojść do selekcji, co roku filmy porządkuje się według jakiś kryteriów. Czego oczekuje Rzeczpospolita, że Helsińska Fundacja Praw Człowieka sama zasponsoruje film o prześladowaniu chrześcijan i pokarze go na festiwalu. Co może zrobić, skoro spośród zgłoszonych żaden nie podejmował tej tematyki. Moja babcia w takich przypadkach mawiała, że ktoś ma pretensje do ślepego, że ma głuche dzieci. Rzeczpospolita jest i ślepa i głucha. Nie religią a ideologią...

Sam festiwal gorąco polecam, na razie jeszcze w Warszawie ale potem rusza w kraj... Widziałem w jego ramach dotąd dwa filmy, oba przejmujące. Sale kinowe pękają w szwach, najwięcej jest ludzi młodych. Nie wiem czy wynika to z tego, że w pewnym wieku stajemy się coraz mniej wrażliwi na innych czy z innych względów. A może po prostu darmowe wejściówki nie pozwalają lepiej sytuowanym i przy okazji starszym z przyjemnością konsumować prezentowanych treści. Nie wiem... Wiem, że atmosfera jest świetna. Po wczorajszym pokazie dyskusja była tak gorąca, że pracownicy kina musieli nalegać na jej zakończenie. Ja do głosu się nie „dorwałem” co zrekompensowałem sobie ciekawą rozmową z moimi sąsiadami... Szczerze polecam.

A co do moich wewnętrznych poszukiwań. No cóż, nie dowiedziałem się o sobie zbyt wiele. Ale nie była to strata czasu, dzięki Rzeczpospolitej wiem jaki nie jestem. Zawsze to już coś...

sobota, 21 listopada 2009

Odnaleziony sens, czyli być obywatelem...

Ugrzęzłem, nie sposób tego inaczej określić. Zamknąłem się w domu i wyrzuciłem klucz, dobrowolnie skazałem się na wykluczenie. Nie słucham radia, nie oglądam telewizji a nawet nie zaglądam do netu. I było mi z tym dobrze, tak długo aż nieopatrznie nie nacisnąłem pilota, trochę przypadkiem i w szklanym okienku zobaczyłem polityków wystawiających oceny rządowi Donalda Tuska, który ponoć zastał Polskę analogową a zostawi cyfrową. W tej jednej chwili poczucie wykluczenia stało się tak dojmująco przykre, że z mojej piersi wydobył się szloch...

Mam gdzieś kulturę, zarówno tą wysoką jak i niską. Sport? Nie, proszę... Mam znacznie lepsze sposoby na trwonienie czasu. Może piękno, dobroć, miłość? Niestety dziś to już tylko słowa, utraciły one jakiekolwiek znaczenie; w takiej sytuacji pozostaje tylko seks, smutny i odarty z kulturowej otoczki odrobinę odrażający... Zostawmy to. Mam gdzieś również naukę, z jej milionami pytań bez odpowiedzi... I religię; ta za to ma miliony odpowiedzi na pytania, które są mi zupełnie obojętne. Czy istnieje życie wieczne? Co to cholera znaczy, ja muszę odpowiedzieć sobie na pytanie czy istnieje życie tu i teraz. Co mnie obchodzi wieczność...

Skąd więc ten szloch w mojej piersi? Pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy była taka, że przypomniała mi się szkoła. Wtedy wszystko było proste, było się ostatnią oceną w dzienniczku. Zawsze z nadzieją na poprawę. Odrzuciłem ją jednak szybko, nie lubiłem szkoły, wzruszenie nie mogło być więc wywołane jej wspomnieniem. A więc co? Powoli przez chmury myśli niepotrzebnych i błahych zaczęły się przedzierać promienie prawdy. Być może Arystoteles miał rację, człowiek jest istotą społeczną i nie żyje tylko dla siebie. W wiekach wcześniejszych w poczuciu obowiązku płodził on z entuzjazmem następne pokolenia ku chwale swojej wspólnoty, ginął dla niej jeśli ta uznała to za pożądane... Cóż z tego zostało? Dopadła mnie smutna refleksja, że być może na początku XXI wieku do zaspokojenia swoich społecznych instynktów wystarcza wysłanie sms'a do popularnej stacji radiowej, w której w skali od 1-6 ocenia się jak choćby w tym przypadku pracę rządu.

Jedną z najstraszniejszych kar w greckich polis było wygnanie. Sam udając się na wewnętrzną emigrację dopuściłem się prawdziwego gwałtu na swojej naturze. Już widzę jak Arystoteles w niebie dobrotliwie kiwa głową nade mną, gładząc przy tym swoją długą, siwą brodę... Tak, nadrabiam zaległości, w telewizji nieco inny zestaw polityków wystawia oceny. Włączyłem również radio, dzwonią słuchacze i robią to samo. Sam bym zadzwonił ale wysyłam sms'y do innych stacji radiowych i klikam na portalach internetowych. Mam nadzieję, że nikogo tym nie wkurzę, gorliwość neofity potrafi być irytująca. Oczywiście wklepuję również ten tekst na bloga i czuję się wreszcie spełniony. Mam przyjemność brać udział w finalnej fazie rozwoju demokracji. Ależ to podniecające. Kończę już ten wpis, przede mną jeszcze wysyłanie sms'ów z ocenami dla poszczególnych ministrów. Jak będzie mi mało to ocenię najlepszych reżyserów XX wieku. Hmmm... Cameron 4+, Bergman 3, Żamojda 5...

niedziela, 15 listopada 2009

A/H1N1, czyli o tym czy mamy się czego obawiać...

Z dnia na dzień zaostrza się konflikt wokół zakupu szczepionek na grypę typu A/H1N1. Obie strony sporu niestety zdają się nie rozumieć istoty problemu. Łatwiej mi niestety zrozumieć postępowanie opozycji, jej rola polega na krytyce również tej niemerytorycznej. Rząd jest zaś zobowiązany do dbania o interes społeczny i nie powinien podejmować działań, które mu nie służą. Owszem, każdy rozumie go trochę inaczej, niemniej politycy PO i sama minister Ewa Kopacz zdają się ulegać jakiemuś dziwnemu ideologicznemu zaślepieniu, które nie pozwala im brać pod uwagę nawet najbardziej racjonalnych argumentów. Dla nich po prostu nie ma zagrożenia bo nie ma i już...

Najczęściej przywoływanym przez nich argumentem jest niska śmiertelność wśród osób zakażonych wirusem A/H1N1. To wszystko prawda, wirus grypy w dotychczasowej postaci nie doprowadzi do tak śmiertelnego żniwa ja chociażby grypa hiszpanka w latach 1918-19. Jest on jednak na tyle niestabilny, że jego mutacje mogą mieć dla nas znacznie gorsze skutki... Dlatego tak ważne jest ograniczenie jego rozprzestrzeniania się, również poprzez szczepienia. Strach przed wirusem wynika również z jego „nowości”. Wbrew wyobrażeniom polityków sytuacja nie jest stabilna ale ciągle się zmienia, wraz z pojawianiem się jego nowych mutacji... Mówiąc lapidarnie nie ma „śmiertelnej epidemii” ale należy brać na poważnie jej wystąpienie.

Niestety rząd lekceważy ryzyko, narażając zdrowie obywateli. Zastanawiam się w imię czego? Wypada mi się zgodzić z opinią Rzecznika Praw Obywatelskich Janusza Kochanowskiego, działania Ewy Kopacz i jej resortu a właściwie ich brak niestety niosą zagrożenie dla zdrowia Polaków... Co więcej podważanie skuteczności szczepionek jeszcze przed ich zakupem to coś co mnie osobiście nie mieści się w głowie. Publiczne głoszenie, że cztery osoby jakoby zmarły z powodu szczepionki i to na podstawie tekstu w jakiejś bulwarówce powinno skutkować natychmiastowymi dymisjami, również minister Kopacz. Pozwalając sobie na tani populizm, bo mówienie o braku 100% skuteczności szczepionki to przecież nic innego jak populizm właśnie, kompromituje się ona już nie tylko jako polityk ale i jako lekarz. Nie po raz pierwszy zresztą, pamiętam jej wypowiedzi, w których wprowadzanie zakazu palenia w miejscach publicznych nazywała zamachem na swobody obywatelskie...

Nie trzeba być lekarzem, by wiedzieć, że żadna szczepionka nie daje 100% gwarancji. W przypadku gruźlicy jest przecież podobnie, chodzi przecież głównie o wytworzenie przeciwciał, które jeśli nie uchronią przed chorobą to chociaż pozwolą organizmowi skuteczniej z nią walczyć. Ideologiczne zaślepienie PO niestety nie pozwala na rzeczową dyskusję. Wskazywanie, że koncerny farmaceutyczne zarabiają krocie na szczepionce to tani populizm. Tak samo byłoby przecież, gdyby wybuchła epidemia cholery... Tak samo jest w przypadku AIDS, tu pani minister milczy bo przecież jako wiernej wyznawczyni wolnego rynku nie wypada jej krytykować wolności gospodarczej, nawet jeśli ta niesie zagrożenie dla życia ludzi... Nie wiem skąd teraz u niej to oburzenie na koncerny farmaceutyczne...

Ja patrząc na rozwój sytuacji widzę jak Polska zostaje w tyle. Być może wirus grypy A/H1N1 okaże się nieszkodliwy ale siedzenie z założonymi rękami i nic nie robienie uważam za skrajną nieodpowiedzialność i wręcz głupotę. Liczba zaszczepionych idzie na świecie już w setki milionów, kraje wokół nas podejmują stosowne działania. Rząd PO ponownie dumnie twierdzi, że to my mamy rację a nie reszta świata. Być może będzie miał szczęście, chcę by tak było... Czarny scenariusz nie musi się spełnić, niemniej ryzyko podejmowane przez rząd PO i to z bliżej niesprecyzowanych powodów (oszczędności?) uważam za karygodne. Trwają negocjacje w sprawie zakupu szczepionki, z pewnością ją wcześniej czy później nabędziemy. Ciekawe jak tłumaczyć będzie minister Ewa Kopacz niechęć Polaków do szczepienia się. Pragnę zauważyć, że szczepienia mają sens tylko wtedy, gdy poddaje się im dużą część populacji. Kiedy minister zdrowia sugeruje, że zaszczepienie się może prowadzić do śmierci to któż o „zdrowych zmysłach” zdecyduje się na taki krok... Oburzałem się na ministra Ziobrę, kiedy doprowadził do zapaści polską transplantologię. Ewa Kopacz niestety idzie w jego ślady, nie boje się porównywać obu spraw choć to może niektórych szokować. Mam nadzieję, że pani minister „skończy” o wiele gorzej i szybciej niż „piękny młodzieniec z Krakowa”. Niestety nie zanosi się na to...

piątek, 9 października 2009

Pokojowy Nobel dla Baracka Obamy, czyli niestety o straconej szansie...

Przyznanie pokojowej nagrody Nobla Barackowi Obamie budzi powszechne zdziwienie. Dla mnie osobiście to kompromitacja komitetu noblowskiego. Przyznanie jej prezydentowi USA niczemu kompletnie nie służy i dewaluuje jej znaczenie do nic nie znaczącego gestu politycznego. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że nie wpłynie ona na zmianę polityki zagranicznej USA. Nie jest też nagrodą za dotychczasowe działania. Jak jest więc jej cel? Utwierdzić Baracka Obamę, że idzie w dobrym kierunku? Pogłaskać go po główce i poklepać po plecach...

Moim zdaniem komitet nie wykazał się przy wyborze odwagą jak chcą niektórzy. Wręcz przeciwnie, jego decyzja to wyraz tchórzostwa. Komitet nie chciał nikogo urazić... Przyznanie nagrody Obamie to nic innego jak próba uniknięcia zabrania głosu w istotnych dla świata sprawach. Przecież nie wypada dać nagrody chińskim dysydentom, nie w 60 rocznicę proklamowania ChRL. Ważne to przecież święto, znacznie ważniejsze od 20 rocznicy masakry na Placu Tienanmen. Rosji też nie należy denerwować, działacze praw człowieka w tym kraju mogą przecież poczekać... Po co ich aż tak ostentacyjnie wspierać... Nobel dla Lidii Jussupowej to byłby wręcz policzek dla Kremla. Nie wypada przecież. Nie zajmujmy się Iranem, nie drażnijmy ajatollahów przed grudniowymi rozmowami. Co nas interesują jacyś lokalni działacze w Wietnamie, Kolumbii, Darfurze czy Kongu. Komitet noblowski jest przecież zbyt ważny by zajmować się lokalnymi problemami. Barack Obama daje nadzieję na załatwienie wszystkich problemów i to globalnie!!!!!

Przyznanie nagrody Obamie nie jest również kontrowersyjne jak chce większość. Chodziło właśnie o to by kontrowersji było jak najmniej. Wybrano tego najbardziej lubianego, nawet talibowie pewnie nie są tak wzburzeni jak byliby, gdyby nagrodę otrzymał Ghazi bin Muhammad lub co gorsza Sima Samar. Głosy oburzenia wkrótce ucichną a ci, którzy z Barackiem wiążą nadzieję będą nadal świętować... Najgorsze w tegorocznym werdykcie jest to, że laureat tej nagrody zupełnie nie potrzebuje. Dzięki niej nic się na świecie nie zmieni. Żaden istotny problem nie zostanie nagłośniony. W odczuciu światowej opinii publicznej nie zaistnieje żadne nowe wyzwanie. Zmarnowana została jej magia, nadszarpnięciu uległ jej autorytet. Nie twierdzę, że Barack Obama nie robi niczego dobrego. Myślę, że jest wprost przeciwnie, ale jako prezydent potężnego mocarstwa ma wystarczające środki do tego by realizować założenia swojej polityki, również te, które to tak bardzo się spodobały komitetowi. Mam poczucie straconej szansy, w tym roku właściwie nie przyznano pokojowej nagrody Nobla. Wydano pieniądze na autopromocję (zresztą dość wątpliwą) i po to by „wesprzeć nadzieję”. Komitet nie kierował się w swoich działaniach ani pragmatyzmem ani idealizmem. Wybrał najgorzej jak mógł...

niedziela, 13 września 2009

Nielojalność narodowa, czyli o tym czy jeszcze jest nam potrzebna prawda...

Właściwie powinienem złożyć samokrytykę już za sam tytuł wpisu. Prawda z założenia jest przecież jedna i nie można jej podważać ani rozmywać poprzez dyskusję, to przecież nic innego jak postmodernizm albo inny grzech śmiertelny. Wiadomo tez u kogo leżą klucze do prawdy i kto ma wszelkie predyspozycje by orzekać co nią jest a co nie. Mnóstwo jest jednak fałszywych proroków, którzy swoje racje opierają na fałszywych przesłankach. Mącą oni ludziom w głowach a czasem wręcz popychają do działania szkodzącemu naszemu świętemu narodowi...
Nie powinno więc nikogo dziwić, że wobec zupełnie haniebnych słów niejakiego Niesiołowskiego Stefana głos zabrał człowiek, którego bez wahania można określić jako sumienie narodu polskiego i strażnika narodowych wartości. Tylko bowiem on jeden Jarosław Kaczyński (wstydźcie się Ci wszyscy, którzy pomyśleliście o kimś innym) w sposób zupełny i totalny może określić to co dla narodu jest dobre. Od dziś każdy, kto choć w myśli nie określi zbrodni katyńskiej jako ludobójstwa, podobnie jak Niesiołowski Stefan przekroczy „wszelkie miary nielojalności narodowej”. Co więcej przyczyniał się będzie tym samym do tego, że Polska pozostawać będzie krajem „sfinlandyzowanym, zależnym, zarówno na zachód, jak i na wschód". Przyjemnie jest cytować proroka więc dodam jeszcze, że bez cienia żenady taki ktoś może uważać się za „moskiewską cenzurę w Polsce”.
I to jest prawda!!! Wszystko co dobre dla narodu i co leży w jego interesie musi być prawdziwe. Fakty służą tylko potwierdzaniu prawdy a nie jej negacji. W imię narodowego interesu o tych niewygodnych należy zapomnieć, nie mogą być one bowiem prawdziwe skoro rzucają cień na coś tak świętego jak naród. Prawda, której nie można wykorzystać do utylitarnych celów jest zbędna. Po co na ten przykład tracić czas na dywagacje o Jedwabnem. Wspomnieliśmy o tym i robią z nas pomocników Hitlera... Historia to potężny oręż w walce politycznej, chrzanić ofiary w Katyniu. Ich śmierć nie może pójść na darmo, dlaczego więc "nasza" partia nie miałaby dzięki nim uzyskać paru punktów u elektoratu? A jak nie to chociaż zemścić się na Niesiołowskim Stefanie, może zostanie wysłany na wcześniejszą polityczną emeryturę. Nikt nie będzie bezkarnie obrażał wodza...
Taki sposób pojmowania prawdy, jaki zaprezentował Jarosław Kaczyński nie jest niestety jego wynalazkiem. To plagiat ordynarny i nieco tandetny jak chińskie podróbki zabawek, które do niedawna można było dostać na warszawskim Stadionie X-lecia. Wierzyć w jego oryginalność mogą tylko ci nieliczni szczęśliwcy, którzy mogą sobie pozwolić na całkowite zignorowanie współczesnego świata i jego problemów. Zastanawiam się skąd Jarosław Kaczyński czerpie inspirację, wiem za to jaka szkoła w takim podejściu do prawd historycznych zrobiła największe postępy. Nie ma dla mnie wątpliwości, że moskiewska... Rosja Putina bez cienia wstydu, za to ze sporym wdziękiem i lekkością wykorzystuje historię do budowania imperialnej tożsamości. Zdaje się, że Jarosław Kaczyński chciałby te wzorce uskuteczniać w Polsce. Nie będzie to łatwe bo przy Putinie artyście jest on co najwyżej rzemieślnikiem. A i Polska trochę wydaje się być za mała dla rozbuchanego ego Jarosława Kaczyńskiego. Pewnie dlatego na działania Rosji w sferze polityki historycznej reaguję nieufnością a na te podejmowane przez Jarosława Kaczyńskiego i jego partię śmiechem...

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Ana Moura w Warszawie, czyli o festiwalu Skrzyżowanie Kultur raz jeszcze...

Smęciłem ostatnio co niemiara, dziś więc dla odmiany będzie radośnie i optymistycznie. Nie może być inaczej ponieważ do Warszawy zjeżdża sama Ana Moura! To jedna z moich ulubionych wokalistek, nie tylko dlatego, że w dużej mierze to dzięki niej zapoznawałem się z fado jako takim. Oczywiście ten sentyment jest szalenie istotny ale nie na wiele by się on zdał gdyby nie jej fantastyczny głos. Teraz będę miał po raz pierwszy okazję posłuchać Anę Mourę na żywo. Tworzona przez nią muzyka, zresztą jak i całe fado ma bardzo emocjonalny charakter. Słuchając jej płyt można wniknąć w głąb siebie i poczuć emocje, których istnienia człowiek się nawet u siebie nie spodziewał. Na koncercie będzie można zobaczyć piękną kobietę emanującą wręcz własnymi emocjami, która co więcej bez problemu zaraża nimi innych. To tylko może jeszcze pogłębić odbiór jej muzyki oraz dać szansę na zupełnie nowe doznania...
Dlatego wszystkich zachęcam do przyjścia na koncert. Cena biletu jest mniej więcej taka jak tego do kina (raczej mniej) a to co w zamian dużo bardziej niezwykłe i rzadkie. Sam koncert odbędzie się za dwa tygodnie (14 września 2009), tuż przy Pałacu Kultury i Nauki. Bilety chyba jeszcze są, już co prawda nie online (sami sprawdźcie) ale w kasie Estrady przy Marszałkowskiej. Dodatkowym atutem będzie koncert Marcio Faraco, którego muzyki niestety nie znam zbyt dobrze. Po pobieżnym zapoznaniu się z nią mam jednak wielką ochotę na więcej. Wracając do Any Moury, warto jeszcze wspomnieć o jej pracy nad nowym albumem. Nie wiem czy to w jakiś sposób znajdzie swój wyraz na koncercie ale warto mieć nadzieję.
Skupiam się na jednym koncercie, który ma się odbyć jednego konkretnego dnia. Warto jednak dodać w tym miejscu, że odbędzie się on w ramach festiwalu Skrzyżowanie Kultur. Trwać on będzie przez cały tydzień począwszy od 13 września (w Sali Kongresowej wystąpi wielka gwiazda festiwalu - Youssou N'Dour). Wystąpi naprawdę wiele ciekawych zespołów z różnych stron świata, tak jak na skrzyżowanie kultur przystało. Warto więc zapoznać się z programem festiwalu. To już jego piąta edycja i jak się wydaje ma się on świetnie. Mam nadzieję, że nie sprofesjonalizuje się na tyle by przenieść w całości z namiotu festiwalowego do Sali Kongresowej. Tymczasem u mnie staje się on już stałym punktem w kalendarzu. Ciekawe kto za rok? Może Mafalda Arnauth? Nie miałbym nic przeciwko temu...
Zdjęcie Any Moury zamieszczam za zgodą Jeronimo. Pochodzi ono z koncertu w Belgii, zainteresowanych obejrzeniem następnych zachęcam do odwiedzenia ich twórcy na flickerze. Można przez chwilę otrzeć się o to co może być naszym udziałem w Warszawie. Jeśli ktoś czytający ten wpis nie bardzo wie czym jest fado zachęcam do poszukiwań, również na moim blogu. Do zobaczenia na koncercie!

sobota, 15 sierpnia 2009

Poczułem w sobie moc...

Mój sąsiad w tajemnicy zdradził mi, że dziś wielkie święto. Ponoć sama Madonna ma zstąpić i z tej okazji zaśpiewać. Będzie okazja do wniebowzięcia, przynajmniej dla podpitych fanów. Z Madonną to nie wiadomo jeszcze, podobno znów z Żydami zaczęła się zadawać... Miejsce wybrała optymalnie, na lotnisku nic jej w tym zstępowaniu/wstępowaniu nie przeszkodzi. Pan prezydent podobno swój najlepszy garnitur otrzepał z naftaliny i chłopaków z okolicznych jednostek na plac zwołał, by żołdu za darmo nie przejadali i święto pomogli uczcić odpowiednio. Wystroili się panowie wojskowi, ordery poprzypinali i piersi dumnie powypinali. Brakuje tylko czołgów, które by rozjechały tak pieczołowicie ostatnio remontowane ulice.
Mam mały mętlik w głowie, w jakiś dziwaczny sposób miesza się religia, nacjonalizm (dobry czy zły, dziś mam to gdzieś) i kiepska rozrywka. Nie wiem tylko co ma jedno do drugiego, o ile wiem Madonna nigdy w armii nie służyła i poglądy miała raczej pacyfistyczne. Chyba, że ta cała ucieczka do Egiptu to wielka ściema, która miała ukryć jej pracę dla wywiadu. Nie pytam nawet którego, są tacy co takie rzeczy od razu wiedzą, ich pytajcie... Z pewnością mamy dziś jednak święto więc na wszelki wypadek wywieszam flagę, oczywiście Indii bo przynajmniej wiem co Hindusi właściwie dziś świętują...
Ale nie o tym miał być ten wpis. Jak zwykle mam problemy z proporcjami i cała para idzie w gwizdek/wstęp. Tak jak napisałem w tytule wpisu poczułem w sobie moc. Mniej więcej rok temu umieściłem na FotoForum GW dwa zdjęcia zrobione niedaleko miejsca, w którym przyszło mi doświadczać cudu jakim jest życie. Można było na nich zaobserwować boisko do koszykówki z chwiejącymi się na wietrze koszami. Z niezrozumiałych dla mnie względów (przecież w kosza gra się najlepiej na ubitej ziemi) miejscowa młodzież omijała to miejsce. W pewnym momencie jacyś dobrzy ludzie zaczęli w tym miejscu zostawiać samochody. Parking dobrze służył wielu osobom, pół boiska pozostawało do dyspozycji ewentualnych graczy. Samochody nie parkowały tam ponieważ najmniejsze opady deszczu zamieniały teren w bajoro. Drogie samochody, drogie buty, drogie skarpety... Nie bez powodu bogaci ludzie są bogaci.
Zdjęcia zatytułowałem „rewitalizacja według władz dzielnicy Warszawa Wola”. Zobaczyło jej ze 150 osób zanim je z forum wykasowałem. Niezbyt wielki sukces... Rok później przechodząc tamtędy ze zdumieniem zobaczyłem, że nie ma tam już parkingu. Całe boisko zostało zwrócone graczom w koszykówkę. Pięknie odmalowane słupki skutecznie bronią dostępu kierowcom niezależnie od ich statusu społecznego, ba nawet płci. Tak, to wtedy poczułem moc i jeszcze teraz trochę mnie trzyma. Poczułem się jak Superman, który zamienił na chwilę pracę w kopalni kryptonitu na zwyczajne fedrowanie. Wprawdzie tak na chłodno trudno mi jest dostrzec związek przyczynowo skutkowy między opublikowaniem zdjęć a działaniami podjętymi przez władze dzielnicy ale na razie staram się o tym nie myśleć. Boisko wygląda super. Ewentualni gracze muszą się jednak pospieszyć. Powoli tworzy się tam bardzo unikalny ekosystem i być może już wkrótce teren ten zostanie objęty programem Natura 2000. Tak czy inaczej po raz wtóry jestem dumny, z tego gdzie dane jest mi mieszkać!!!!!

środa, 29 lipca 2009

Francis Fukuyama głosem rozsądku, czyli Iran nie taki straszny...

Czasem jedno wydarzenie naznacza nas tak mocno, że mimowolnie staje się ono punktem wyjścia do myślenia o pewnych sprawach. W przypadku jednostek bywa to niszczące, tym poważniejsze konsekwencje ma jednak w przypadku zbiorowej traumy. Mama wrażenie, że wydarzenia z 4 listopada 1979 roku są właśnie takim punktem wyjścia dla Amerykanów o myśleniu o Iranie. To wciąż niezagojona rana, która niestety nie pozwala widzieć spraw takimi jakie są i prowadzi to błędnej polityki następujących po sobie amerykańskich administracji. W czarno białej wizji świata nie ma miejsca na przypominanie chociażby roli CIA w obaleniu rządu Mohammeda Mossadeka. Nic dziwnego, że Iran stawiany jest obok Korei Północnej i przypisywany do osi zła...
W tym kontekście zaskakuje trochę tekst Francisa Fukuyamy w The Wall Street Journal. Zestawienie Iranu z takimi autorytarnymi reżimami jak Rosja czy Wenezuela musi być dla wielu Amerykanów (i nie tylko) prawdziwym szokiem. Co jeszcze bardziej zaskakujące Fukuyama zdaje się przyznawać, że irańska droga modernizacji jest w regionie wyjątkowa ponieważ może prowadzić do umacniania się demokracji. Jak słusznie zauważa, silna rola religii również w społeczeństwach europejskich w pewnym momencie dziejów była normą. Wiele norm leżących u podstaw świeckich demokracji ma swoje źródła w religii co teraz niektórym trudno jest zaakceptować. Niemniej nie sprawy związane z religią mają zasadnicze znaczenie, wyjątkowość modelu irańskiego polega zdaniem Fukuyamy na tworzenie na wzór europejski czegoś co można określić jako rządy prawa. Spisana konstytucja określa dość szczegółowo zasady funkcjonowania państwa i co więcej w rozdziale III wymienia szereg wolności i praw obywatelskich. Nawet jeśli dodawana jest do nich formułka w stylu „chyba, że naruszają one zasady islamu” to istnieją one realnie. Szirin Ebadi może bronić opozycyjnych działaczy tylko dlatego, że art. 35 konstytucji każdemu daje prawo do wyboru adwokata a art. 37 zawiera dobrze nam znaną zasadę domniemania niewinności.. Protesty, które opisywałem w poprzednim wpisie wzięły się właśnie z przekonania, że złamane zostały prawa zawarte w islamskiej konstytucji...
Zaskoczył mnie Francis Fukuyama swoim tekstem. W sumie nie powiedział nic nowego to ze względu na swoje nazwisko i ugruntowaną pozycję w Stanach Zjednoczonych może on wpłynąć na zmianę polityki tego kraju wobec Iranu. Dotychczasowa moim zdaniem jest szkodliwa i rodzi skutki wprost przeciwne do zamierzonych. Agresywna polityka USA doprowadziła pośrednio do wzmocnienia pozycji kół militarnych, populistów pokroju Ahmadineżada i radykalnych duchownych. Wzmacnia również nastroje antyamerykańskie czy szerzej nacjonalistyczne i oddala szanse na dalszą demokratyzację. Nic nie jest tak dobrym powodem do ograniczania praw obywatelskich jak prawdziwe czy wyimaginowane zagrożenie zewnętrzne. Wszyscy doskonale znamy ten mechanizm... Mam nadzieję, że argumenty Fukuyamy zostaną przeanalizowane przez nową administrację amerykańską i wpłyną na jej nowy kurs wobec Iranu. Nie czas jeszcze na radykalne zwroty ale z pewnością dużo bardziej subtelna i umiejętna polityka jest niezbędna. Mogłaby być ona realizowana choćby poprzez współpracę z państwami europejskimi, które wobec Iranu zajmowały zawsze dużo bardziej trzeźwe i pragmatyczne stanowisko. Chłodne relacje administracji Baracka Obamy z aktualnym rządem Izraela dają nadzieję na przewartościowanie bliskowschodniej polityki amerykańskiej. Dotychczasowe działania okazały się nieskuteczne i tylko przyczyniły się do wzrostu napięcia w regionie. Czas więc na zmiany, również w polityce wobec Iranu, który przecież jest jednym z najistotniejszych elementów bliskowschodniej układanki...
------------------------
Przepraszam za swoją nikłą blogową aktywność. Nie jest to wynikiem wakacyjnego rozleniwienia, bardziej chyba wypalenia, które w pewnym momencie staje się udziałem każdego. Prędzej czy później dopada nas rzeczywistość i gryzie mocno w tyłek. W najbliższym czasie wpisy nie będą zapewne pojawiać się zbyt często, niestety muszę skupić się na tak trywialnej sprawie jak szukanie pracy. Kiedy w grę wchodzą obowiązki, przyjemności należy odłożyć na później...

czwartek, 25 czerwca 2009

Zielona rewolucja zmienia Iran

Ostatnie wydarzenia w Iranie przykuły uwagę całego świata. Ludzie wstrzymują oddech i niecierpliwie czekają na odpowiedź czy rewolucja zakończy żywot teokratycznego reżimu. Emocje przypominają trochę te towarzyszące wydarzeniom sportowym, albo uda się wygrać albo się przegra sromotnie. Rzeczywistość jest na szczęście dużo bardziej skomplikowana. Błędem jest interpretowanie sytuacji w Iranie tylko na podstawie obrazków z demonstracji czy wpisów na Twitterze. Z naszej perspektywy pewnie byłoby wspaniale, gdyby chodziło o obalenie rządów ajatollahów. Wielu komentatorów jest nawet trochę zdezorientowanych, kiedy okazuje się, że Musawi specjalnie od Ahmadinedżada się nie różni. Nie jest przecież łatwo opowiedzieć się za jednym zwolennikiem ideałów rewolucji z 1979 roku a potępić drugiego, który głosi do nich jeszcze większe przywiązanie. Dlatego niektórzy zdają się ignorować program Musawiego widząc w nim przede wszystkim przeciwnika rządzącego reżimu, inni zaś wrzucają obu kandydatów do tego samego worka i zdegustowani mówią, że to co się w Iranie teraz dzieje to nie żadna rewolucja ale walka frakcji w ramach obozu władzy...
Taki sposób postrzegania wydarzeń w Iranie bierze się moim zdaniem z niezrozumienia zachodzących tam przemian. Rewolucja z 1979 roku nie polegała na odrzuceniu zgniłych wzorców zachodnich, zarówno tych obyczajowych jak i ustrojowych oraz powrotowi do tradycji i stojącego za nią islamu. Może co najwyżej w sferze deklaratywnej, w rzeczywistości bardzo żywy był impuls modernizacyjny. Dziś nawet nie ma za bardzo sensu zastanawiać się jak w Iranie sytuacja ułożyłaby się, gdyby nie napaść Iraku. Bez wątpienia jednak w Iranie powstało coś nowego, wzorce zachodnie zostały przetworzone ale nie odrzucone do końca. Zachowano parlamentaryzm, wybory i część swobód obywatelskich. Nie ma nawet sensu porównywać np. sytuacji kobiet w Iranie i Arabii Saudyjskiej. Owszem, zamykane są gazety, ale wcześniej muszą one przecież powstawać. Kobiety zmuszane są do zasłaniania twarzy ale z drugiej strony korzystają z praw obywatelskich, studiują i uczestniczą w życiu społecznym na skalę nieporównywalną z innymi krajami islamskimi. Szirin Ebadi nie mogłaby prowadzić swojej walki zarówno w świeckiej Syrii czy wahabickiej Arabii Saudyjskiej. Rewolucja z 1979 roku nie tylko stworzyła w Iranie teokrację ale również doprowadziła do powstania demokracji. Owszem bardzo ułomnej i ograniczonej... Niemniej funkcjonującej i cieszącej się poparciem większości.
Zielona rewolucja nie jest jak tego chciałby zachód skierowana przeciwko irańskiej wersji demokracji. Wręcz przeciwnie, u źródła protestów leży złamanie jej zasad. Sfałszowanie wyborów to cios bez porównania większy dla przeciętnego Irańczyka niż śmierć jakiegoś studenta makrsisty czy zamknięcie niszowego pisemka. Protesty są aż tak bardzo gwałtowne, bo ludzie czują się oszukani. Dotychczas istniejące instytucje przestały wypełniać swoją rolę. To co się teraz dzieje to rzecz szalenie istotna. Na naszych oczach ulega delegitymizacji system stworzony przez ajatollahów. O ile w latach 90-tych protesty wynikały z przekonań politycznych to teraz idzie o przestrzeganie reguł politycznej gry. Linia podziału nie przebiega już pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami zbliżenia z zachodem czy rozszerzania wolności obywatelskich. Irańczycy przywiązani są do swoich instytucji, są wręcz z nich dumni bo dzięki nim czują się lepsi, bardziej moralni od zachodu. Niezależnie od wyznawanych poglądów politycznych (oczywiście oprócz fanatycznych zwolenników Ahmadinedżada) postępowanie władz nie może budzić w nich poparcia. 
Ma rację Adam Szostkiewicz pisząc na swoim blogu, że to co się dzieje teraz w Iranie to „moralna kompromitacja republiki islamskiej”. W moim przekonaniu nieodwracalna. Zbyt wiele osób popierających system wyszło upomnieć się o swoje racje i zostało potraktowanych jak wrogowie rewolucji, zdrajcy czy zwykli chuligani. Na tak masowe poparcie obywateli jak dotąd reżim nie ma co już liczyć. To znacznie przyspieszy powstanie opozycji antysystemowej. Ci, którzy łudzili się, że można zreformować system od środka przekonali się, że nie będzie to możliwe. W jak każdej rewolucji doszło do radykalizacji nastrojów i chociażby dlatego można mówić o przełomie. Patrząc na zdjęcie Nedy Agha Soltan nawet zwolennicy tradycyjnych islamskich wartości czuja, że coś jest nie tak. Podział na „my społeczeństwo” i „oni władza” stał się dzięki zielonej rewolucji czymś oczywistym. Prysł mit rządów dobrotliwych i prawych duchownych, którzy w swoich decyzjach kierują się dobrem ogółu. To początek końca islamskiej republiki, końca który może nastąpić najwcześniej dopiero za dekadę lub dwie...
Zdjęcie zamieszczone dzięki parseha. Zapraszam do obejrzenia całej galerii.

wtorek, 9 czerwca 2009

Powyborcze przygnębienie, czyli układ ma się dobrze...

Kampania tocząca się przed wyborami do Parlamentu Europejskiego nie wzbudziła u mnie wielkich emocji. Wszystko było jakieś takie przewidywalne i pozbawione blasku. Nie dziwi więc fakt, że i wyniki podane już oficjalnie przez PKW również nie sprawiają, że krew krąży szybciej w żyłach. Wszystkie ważne pytania dotyczące przyszłości naszej polityki właściwie pozostały bez odpowiedzi. Żadna z biorących udział w wyborach partii politycznych nie osiągnęła swoich celów. Platforma nie zdołała osiągnąć takiej przewagi, która gwarantowałaby w przyszłości samodzielne rządy a nawet dokonywanie zmian w konstytucji bez konieczności dogadywania się z PiS. Właściwie nic się nie stało, bo poparcie dla PiS w granicach 25% gwarantuje PO pozostanie u władzy. Niemniej zdobycie mniej niż 50% głosów to jednak prestiżowa porażka, tym bardziej, że sytuacja gospodarcza może skutecznie utrudnić powtórzenie takiego wyniku w wyborach parlamentarnych.
Również PiS nie ma powodów do zadowolenia. Nie zdołał nawiązać walki z Platformą (i procentowo mimo wszystko sporo stracił) a co więcej swoją radykalną kampanią wyborczą zniechęcił wielu do popierania tej partii w przyszłości. Można się domyślać, że gdyby Jarosław Kaczyński i jego partia nadal posiadała telewizję publiczną to wynik byłby jeszcze gorszy. A tak jednak parę głosów więcej na PiS padło, jakoś przecież rządowi „żółtą kartkę” pokazać trzeba. A to dobry moment, wybory do PE nie są aż tak ważne i można dać wyraz swoim emocjom. Chłodniejsza kalkulacja będzie miała miejsce przy urnie w roku 2011. Bez radykalnych zmian PiSowi przypadnie rola podobna do tej jaką odgrywała Partia Komunistyczna we Włoszech w okresie od końca II wojny światowej do początku lat 90-tych. Rozumie to Zbigniew Ziobro i stąd jego wyjście przed szereg i w konsekwencji złośliwości Jarosława Kaczyńskiego. Wątpię więc by miał rację Michał Karnowski, w PiS nie mają więcej powodów do świętowania niż w PO. Jeśli jest tam ktoś zdrowo myślący (a okazuje się, że o zgrozo chyba tak) to zamiast radości pojawi się u niego raczej depresja zrodzona z niemożności dogonienia PO i poszerzenia elektoratu o nowe grupy społeczne.
Na lewicy również dostrzegam więcej powodów do żałoby niż radości. Pozycja SLD niewątpliwie uległa wzmocnieniu, niemniej zgadzam się z Aleksandrem Kwaśniewskim, że bez otworzenia się na nowe środowiska partia ta nie ma szans na włączenie się do walki o władzę. A nie będzie to łatwe, nie tylko z powodu transferu Wojciecha Olejniczaka (być może tak jak Zbigniew Ziobro planuje z Brukseli powrót na białym koniu), który lansował ideę „szerokiego frontu” co nowych głębokich rowów wykopanych przez te wybory pomiędzy SLD a Centrolewicą. Czyli czeka lewicę to co już prognozowałem na tym blogu, wielka stagnacja i oddalanie się szans na stworzenie alternatywy dla rządzącej Platformy. Jeszce gorsze nastroje niż w SLD panują w Centrolewicy, oddala się bowiem nadzieja na rzeczywistą odnowę lewicy. Wyborcy woleli zagłosować na upapraną markę niż interesujących ludzi z ciekawymi pomysłami na Polskę. Pośrednio potwierdzając tezę, że głosujemy na partie polityczne a nie ludzi, a zmiana systemu wyborczego na większościowy, traktowana jako remedium na całe zło polskiej polityki to iluzja.
Powodów do radości nie ma również PSL. Nie ma jednak również zbyt wielu powodów do smutku. Mógłbym przekornie powiedzieć, że rolnicy poparli go nie idąc do urn. Ambicje PSL nie są i nie mogą być tak duże jak PO, PiS czy nawet SLD. Uzyskany wynik nie jest więc powodem do żałoby. Do zmartwień już tak, bo mimo wszystko poparcie było mniejsze niż w ostatnich wyborach. To co powinno martwić ministra Pawlaka, który przecież nieprzypadkowo zajął się całą gospodarką a nie tylko rolnictwem to zmniejszające się poparcie dla PSL w miastach. Strategia mająca na celu poszerzanie elektoratu o drobnych miejskich przedsiębiorców nie skutkuje, ci zdają się nadal wybierać PO.
Pozostałe partie oczywiście mają jeszcze mniej powodów do radości. Nie przekroczyły nawet progu 3%, który w przypadku wyborów parlamentarnych dawałby chociaż gwarancje na pieniądze z budżetu. Co istotne nie udało się to nawet przy tak niskiej frekwencji wyborczej, która raczej promuje mniejsze ale bardziej wyraziste partie polityczne. Nikt poniżej progu wyborczego (może poza Centrolewicą ale w tym momencie trudno jest sobie wyobrazić odnowę lewicy bez SLD) nie ma już zbyt dużych szans na samodzielne zaistnienie na scenie politycznej. 
Analizując wyniki wyborów można odnieść wrażenie, że system partyjny wreszcie się ustabilizował. Są tacy, którzy przyjmą to z radością, zniknęły przecież partie skrajne i nieodpowiedzialne takie jak LPR czy Samoobrona. Moim zdaniem jednak zupełnie inaczej, istniejący system jest nienaturalny. Wyłonił się on w dziwacznych okolicznościach, swoistej populistycznej kontrrewolucji skierowanej przeciwko instytucjom III RP oraz elitom, które przyczyniły się do ich powstania. Dwie największe dziś partie łączy przecież mniejsza lub większa niechęć do przeszłości i chęć stworzenia czegoś doskonalszego. System partyjny jest dziś wyrazem tych niespełnionych aspiracji. Sprawia tylko pozory stabilności, gdy tymczasem zasadne jest raczej mówienie o "stabilizacji niestabilności".
Swoiste zablokowanie systemu uniemożliwia zakończenie „szopki projektu IV RP” i pójście do przodu. Dominujące partie polityczne są echem „wojen” toczonych kilka lat temu, nie są w stanie zaproponować niczego nowego. Na razie jeszcze potrafią manipulować emocjami społecznymi, ale ich działania coraz bardziej zdają się abstrahować od problemów współczesnej Polski. Być może PO będzie w stanie w sposób ewolucyjny poprzez swoją „pragmatyczną do bólu” politykę doprowadzić do pojawiania się istotnych dla społeczeństwa nowych wątków. Niemniej coraz więcej osób zdaje się mieć poczucie, że to co oferują nam teraz partie polityczne jest dziwaczne i wtórne. Zacementowano pewien chory układ, który jak pokazują wybory do PE niestety nie uległ nawet nadkruszeniu. Dlatego nie dziwę się nie tylko swojemu brakowi entuzjazmu. Polacy nic się nie stało... niestety!!!

niedziela, 31 maja 2009

Normandia nie dla Lecha Kaczyńskiego, czyli o osamotnieniu naszego prezydenta...

Front wrogich sił zagęszcza się wokół naszej udręczonej rządami PO ojczyzny. Najpierw Niemcy, ci już są blisko tego by domagać się od rządu polskiego zapłacenia zaległego żołdu żołnierzom Wehrmachtu, uzasadniając to tym, że ci przecież walczyli na terytorium Polski. Teraz dołączyli Francuzi, którzy z niewiadomych powodów uparli się by nas upokorzyć i nie zaprosili naszego sympatycznego prezydenta na obchody 65 rocznicy lądowania aliantów w Normandii. Wrogowie jedynej słusznej sprawy, marne robaki, które w wyniku ewolucji utraciły narodową dumę a w zamian zyskały większe mózgi będą się pewnie z tego cieszyć. Być może porównają to do zmiany repertuaru w kabarecie. Stary, mimo że śmieszny już zdążył się wszystkim znudzić. Teraz dzięki decyzji Francji jest nadzieja, że chociaż przez tydzień będzie można usłyszeć najśmieszniejsze postacie polskiej polityki w nieco zmodyfikowanym repertuarze...
Oburzeniu będzie pewnie towarzyszyć zdziwienie. Jak Francja mogła mam coś takiego zrobić... Smutna prawda jest jednak taka, że prezydent Kaczyński uczciwie sobie zapracował na swoją markę, nie tylko w kraju ale i za granicą. Niewielu traktuje go już jako reprezentanta całego polskiego narodu. Jest liderem największego ugrupowania opozycyjnego, człowiekiem nieprzewidywalnym, który raz entuzjastycznie składa podpis pod czymś dla UE szalenie istotnym a potem dla doraźnych celów politycznych i dobra swojego ugrupowania odmawia zrobienia tego po raz drugi. Jego słowa i czyny (czasem jego brata ale z daleka to nie ma znaczenia) sprawiają, że w większości europejskich stolic darzony jest antypatią. Takie postrzeganie wzmacnia całkowity dyletantyzm Lecha Kaczyńskiego, który będąc tak mocno przywiązany do swoich poglądów nie zamierza pogłębiać swojej wiedzy nawet w kluczowych dla polskiej polityki zagranicznej sprawach. Negocjacje z nim są więc szalenie trudne bo dyplomaci innych państw zamiast zajmować się konkretami muszą zabawiać się wcześniej w nauczycieli. I do tego bez nadziei, że uczeń czy jego bezpośrednie zaplecze cokolwiek pojmie... Zabieganie o jego względy również nie ma sensu z innego powodu. Z powodu permanentnego konfliktu z rządem wokół spraw związanych z polityką zagraniczną w większości europejskich stolic wiedzą, że to rząd podejmuje rzeczywiste decyzje. Prezydent niezdolny do kompromisu nie może skutecznie wpływać na podejmowane przez niego działania. Z tego punktu widzenia próby rozmów z nim są tylko stratą czasu. 
W tym kontekście nikogo nie powinien dziwić brak zaproszenia Lecha Kaczyńskiego na uroczystości w Normandii. Jeśli dochodzi do spotkania, na które nie zostaną zaproszeni wszyscy to z wielkim prawdopodobieństwem można przypuszczać, że nie będzie na nim naszego prezydenta. Winy nie doszukiwałbym się jednak we Francji. Lech Kaczyński poprzez nieudolne i sprzeczne z duchem konstytucji pełnienie urzędu prezydenta doprowadził do sytuacji, w której nie może już efektywnie wypełniać swoich funkcji. Również na zewnątrz... Nie może być ignorowany ponieważ nikt nie jest w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji politycznej w Polsce. Nie jest jednak traktowany jako partner, bardziej postrzegany jest jako zło, które trzeba tolerować. O ile interes państwa tego nie wymaga kontakty z prezydentem Kaczyńskim nie są podejmowane. Drobne złośliwości są nawet wskazane ponieważ podobają się aktualnemu rządowi co później może ułatwić wzajemne kontakty. Prezydent Kaczyński skazany jest przynajmniej do końca kadencji (może się to zmienić jeśli wygra ponownie wybory) na towarzystwo politycznych outsiderów, takich jak ekscentryk Klaus lub oskarżany o autorytarne zapędy Saakaszwili. Może tylko trwać i walczyć o głosy dla PiS co tylko jeszcze będzie pogłębiać jego osamotnienie. A tak swoją droga ciekawe czy obrażona brakiem zaproszenia czuje się królowa brytyjska...

piątek, 8 maja 2009

Kraków vs. Gdańsk, czyli o odwiecznej walce dobra ze złem...

W takie wiosenne dni jak ten dzisiaj lubię sobie siedzieć przy oknie i patrząc na mknących donikąd ludzi zastanawiać się kto zwycięży w walce wszech czasów, Ormuzd ze swoją kurzą ślepotą czy Aryman cierpiący dla odmiany na światłowstręt. Walczą tak sobie od początku świata i żaden nie uzyskuje znaczącej przewagi. Gdy jeden odzyska instytut prawd ostatecznych drugi natychmiast zawładnie ministerstwem racji bezspornych. Walka pewnie nieprędko się zakończy. Jedno jest pewne, Aryman to zupełne przeciwieństwo Ormuzda. Różni ich wszystko, jeden jest dobry drugi zły, jeden piękny drugi brzydki (jeden mądry drugi głupi?). W dawnych wiekach ludzie bardzo łatwo ich rozróżniali. Ten z rozwianym włosem siedzący na górze, zawsze przy włączonym świetle to Ormuzd, zaś ten ekscentryczny, stroniący od innych i zamieszkujący w otchłani to Aryman. Potem niestety nie do końca zdając sobie nawet sprawę ze swojego czynu Machiavelli napisał Księcia i się zaczęło...
Niemal z dnia na dzień stało się jasne, że skoro nie wszystko jest takie jak się wydaje to tym bardziej nie wszystko musi się wydawać takie jakie jest. Zaraz potem pojawili się artyści słowa, którzy za niewielkie pieniądze zaczęli kreować rzeczywistość zgodną z zamówieniem klienta. Zarówno Aryman jak i Ormuzd zawsze byli na bieżąco z wszelkimi nowinkami, wiadomo wojna wzmaga czujność. Szybko więc skorzystali z najlepszych agencji PR-owskich. W sumie to nic niezwykłego, dzielą przecież między siebie świat, zarówno ten duchowy ale i materialny. Z pewnością więc ich było na to stać...
Bardzo szybko obaj zmienili swój image, Aryman wziął kilka wizyt u psychoanalityka, poszedł na solarium, założył przeciwsłoneczne okulary i zaliczył korespondencyjnie kurs savoir-vivre'u. Ormuzd poddał się laserowej korekcie oczu, potem by zobaczyć jak wyglądają problemy zwykłych ludzi i pozbyć się tak nie lubianej przez innych wyniosłości obejrzał retrospekcję filmów Chucka Norrisa. Następnie wybrał się do centrum handlowego by kupić jakieś markowe ciuchy, ponieważ te, które dotąd nosił swoim nazbyt orientalnym wyglądem mogły wywołać zainteresowanie Urzędu do spraw Cudzoziemców. Przy okazji poduczył się codziennego języka i dowiedział o istnieniu jakiegoś lokalnego proroka Ferdka Kiepskiego.
Po takiej zmianie wizerunku mogli spokojnie przystąpić do dalszej walki. Niestety po tej przemianie ludzie nie są już w stanie ich odróżnić. Kto dziś patrząc w oczy Donalda Tuska może z czystym sumieniem powiedzieć, że należy on już do królestwa Arymana? Czy sprawność w wysławianiu się może świadczyć o związku prezydenta Lecha Kaczyńskiego z Ormuzdem? Skoro zło może wyglądać jak dobro ale nie musi to jak je można jednoznacznie zidentyfikować? Oczywiście są ludzie wielcy duchem, podobni do żydowskich proroków czy islamskich sufich, którzy dzięki intuicji od razu wiedzą kto jest kim. Niestety my zwykli śmiertelnicy, o których jestestwo Ormuzd i Aryman toczą jeszcze swoją wojnę nie mamy stosownych instrumentów by zweryfikować prawdziwość ich słów. 
Mnie osobiście strasznie to męczy, skąd mam wiedzieć gdzie zgromadzą się Ci dobrzy 4 czerwca? Za kim mam się opowiedzieć w najbliższych wyborach? Czy postępując zgodnie z ustawami uchwalonymi przez PO (np. dotyczących ruchu drogowego) popadam w niewolę Arymana czy odwrotnie staję po stronie dobra? Sporo ludzi zadaje sobie podobne pytania w kraju nad Wisłą. Od odpowiedzi na nie zależy przecież nasza dalsza egzystencja. I czuję się trochę bezbronny ponieważ nie wiem jak w takiej sytuacji mogę dokonać rozsądnego wyboru. Wszystko staje się sprawą wiary, zarówno słudzy Ormuzda jak i Arymana nic innego nie robią tylko krzyczą: to my jesteśmy ci dobrzy, chodźcie do nas. W która stronę więc należy podążyć by nie pogrążyć się w ciemności na wieki...
Decyzja jest trudna ale powoli nabieram przekonania, że wszystko zaczyna iść w dobrym kierunku. O wyborze zadecyduje przypadek, jak to w życiu gdzie nie sposób niczego przewidzieć. Optymizmem napawa mnie jednak coś innego. Dotąd walka między Ormuzdem i Arymanem przebiegała w każdym człowieku z osobna. To strasznie komplikowało sprawę i co najgorsze wywoływało powszechne zniechęcenie. Najczęściej bowiem nie można było wskazać jednoznacznie zwycięzcy. Teraz granice zaczynają przebiegać zupełnie inaczej. Wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie gdzie będzie się świętować rocznicę 4 czerwca. Ci w Gdańsku będą przynależeć do Ormuzda, albo Arymana... A Ci w Krakowie... w sumie nie jest to ważne do kogo, chodzi tylko o dokonanie wyboru. O jego konsekwencjach przecież i tak się przekonają na własnej skórze. Ale kto by się tym teraz przejmował... Wiara daje siłę i wyklucza popełnienie błędu. Wierzcie więc rodacy i wybierajcie. Ja tymczasem posiedzę sobie jeszcze przy oknie i popatrzę na zachodzące słońce.

niedziela, 26 kwietnia 2009

Anna Fotyga sumieniem narodu, czyli dajcie jej wreszcie jakąś pracę...

„Człowiek o moim życiorysie jest naprawdę głęboko poraniony przyglądaniem się temu, co się dzieje z polską polityką zagraniczną”.
Anna Fotyga

Dopadła mnie mała depresja... Przyroda dosłownie eksplodowała czym nieuchronnie przypomina mi o cyklu życia. Znów się coś skończyło i zaczyna coś na nowo a ja jako „pielgrzym” na tej ziemi mam znów mniej czasu by odpowiedzieć sobie na pytania kłębiące mi się w głowie. Nawet nie takie zasadnicze dotyczące sensu istnienia czy kondycji ludzkiej bo na nie odpowiedzi raczej niestety nie ma ale takie przyziemne, gryzące w tyłek i zatruwające codzienną egzystencję. Doskonałym przykładem jest pytanie o nieustającą obecność pani Anny Fotygi w życiu publicznym. Tak, wiem niektóre zjawiska najlepiej ignorować i iść do przodu ale jak to robić skoro w mediach co jakiś czas była szefowa MSZ przypomina o sobie wypranymi z sensu działaniami. Irytacja powraca, podobnie jak pytanie o to co tacy ludzie jeszcze w polskiej polityce robią...
Przymioty intelektualne i osobowość byłej pani minister predestynują ją do objęcia funkcji bibliotekarki w jakieś uroczej małej miejscowości, w której mogłaby z właściwym sobie wdziękiem polecać tanie romanse i raz w miesiącu organizować kursy tańca portugalskiego. Okazuje się jednak, że dzięki odpowiednim znajomościom ciągle wraca i budzi na przemian śmiech i przerażenie. Trochę ją za to podziwiam bo niewiele osób jest w stanie w sposób tak całkowity ignorować wszystkie zarzuty jakie padają pod jej adresem. Co więcej, zamiast na nie odpowiadać woli atakować w ten sposób przykrywając własną niekompetencję. Wygląda to trochę groteskowo ale odnosi skutek. Wierni obrońcy dobrej bo naszej pisowskiej wizji świata będą znów mówić o nienawiści do swojej partii a pozostali śmiać się do rozpuku z tego przejawu „dyzmizmu” w polskiej polityce.
Wypowiedź pani minister przytaczana przeze mnie na początku wpisu doskonale oddaje jej talenty dyplomatyczne. Starając się o stanowisko, z własnej przecież i nieprzymuszonej woli, z pełnieniem którego przecież wiąże się realizowanie polityki konstytucyjnego rządu demonstracyjnie podkreśla jak bardzo się z nią nie zgadza. Rodzi się w mojej głowie pytanie, czy zatem nie była świadoma faktu, że ambasadorowie realizują wytyczne rządu? Czy jako „niezależny fachowiec” i „dyplomata” nie rozumie reguł gry? Być może to tylko głupota i przywiązanie do pisowskich szablonów, które wymuszają krytykę PO nawet jeśli rozmawia się o pogodzie. Swoim zachowaniem przekreśla jednak pewien układ, który jak się wydawało zawarł rząd z prezydentem. Czy chciał tego któryś z ośrodków? Sam szczerze wątpię, Anna Fotyga może jednak spać spokojnie. Na herbatce u głowy rodu Kaczyńskich „powie prawdę” jak bardzo była poddana presji. W sumie to zrozumiałe, że nie wytrzymała i powiedziała prawdę... Jak można pytać kobietę, tak kobietę o to jak zamierza pełnić swoją funkcję. Przecież prezydent przyklepał już jej nominację a tu jeszcze upokarzają wykazując niekompetencje. Sam bym dowalił...

środa, 15 kwietnia 2009

O kwintesencji wolności...

W odległych czasach, kiedy słowa i gesty znaczyły jeszcze coś więcej niż teraz, za pokazanie faka można było mieć połamanego palca i parę żeber na dokładkę Te dość atawistyczne i prymitywne zachowania zostały już na szczęście wyeliminowane w naszym dynamicznie i nieustannie rozwijającym się społeczeństwie. Są jeszcze jednak takie miejsca, gdzie cywilizacja nie sięga. Między innymi na warszawskiej Woli, gdzie jest mi dane mieszkać. Są tu jeszcze takie nieliczne enklawy, gdzie za wyciągnięty środkowy palec ląduje się na miesięcznym „urlopie” poprzedzonym wizytą w jednym z świetnie wyposażonych stołecznych szpitali. Na szczęście budowane tu zamknięte osiedla i biurowce ze szkła i stali tworzą nieubłaganie nowy ład, w którym nikt o faka się nie obraża a jego pokazywanie należy wręcz do dobrego tonu. Cywilizacja nadchodzi tak samo nieubłaganie jak komunizm u Marksa. Nie ma przebacz...
Powinienem być więc chyba zadowolony bo ostatnio wszędzie widzę faka, co nieomylnie świadczy o tym, że już na dobre dołączyłem do cywilizowanej części świata. Naprawdę jest mi miło, bo zawsze towarzyszy mu uśmiech. Kiedy robi to ktoś z rodziny i dorzuca dowcip z sitcomu to się chce takiego kogoś uściskać. Do wielkiego środkowego palca wyrastającego gdzieś na Gocławiu aż się chce człowiek pomodlić. W czasach, kiedy od treści ważniejsza staje się forma fak jawi się jako coś cudownie lekkiego i błyskotliwego. Człowiek, który używa środkowego palca musi być zajefajny, bo łączy w sobie luz z asertywnością. Nie boi się dokonywać wyboru, szczególnie w kwestii komu pokazać faka a komu nie.
Nie inaczej jest w blogowym światku. Wszyscy wszystkim pokazują faki i dzięki temu wiadomo co jest zajefajne a co nie. Strasznie to ułatwia życie, bo można aż się pogubić od tych wszystkich blogów i blogerów. A tak gdy zajrzysz na bloga i zobaczysz las faków to wiesz, że nie ma po co tu zaglądać. Niestety ostatni zajrzałem do siebie i dokładnie to zobaczyłem. Właściwie to się nawet ucieszyłem, bo dzięki tym wszystkim przyjacielskim fakom wiem, że podążam w złą stronę i poruszam na blogu nieodpowiednie tematy. Mam czas na autorefleksję i zastanowienie się nad tym co muszę zrobić by być zajefajnym. Spełnianie oczekiwań wszystkich wbrew pozorom to trudne zadanie, ale czego nie zrobi człowiek by zamiast nawet najbardziej przyjaznego faka zobaczyć wyciągniętego w górę kciuka...
W swoich poszukiwaniach szukałem natchnienia w analizie danych jakie dostarcza najnowszy sondaż CBOS. Zaskoczył mnie on niepomiernie, okazało się bowiem, że Polacy oceniają źle niemal wszystko i wszystkich. Zacząłem żałować, że nie brałem w nim udziału osobiście. Na wszelki wypadek wyciągam jednak rękę i pokazuję faka prezydentowi (wraz z 68% rodaków), Sejmowi (72%), IPN (44%) a nawet NBP (29%). Idę nawet dalej, macham środkowym palcem do premiera, szefa OSP, księdza proboszcza, feministek, anarchistek i harcerek. Również europosłom, żałując trochę, że nie należę do grupy wyborców, którzy nie znają z imienia i nazwiska ich ani jednego przedstawiciela. I wreszcie czuję się wspaniale, bo rozumiem, że bezkarne prawo do pokazywania faka to esencja wolności. Mam wszystko gdzieś bo to moje środkowe palce są najważniejsze. Dlatego nie wiem, czy powstaną na blogu jeszcze jakieś wpisy. Zamiast poddawać się osądowi innych sam wolę sądzić. Ze znudzona miną pokazywać faki na prawo i lewo. I niech mi ktoś powie, że nie jestem zajefajny...

niedziela, 5 kwietnia 2009

Neoliberalizm zdekonstruowany, czyli o tym dlaczego alterglobaliści siedzą w domach...

Zadawanie pytań jest rzeczą chwalebną, nawet gdy nie są one najmądrzejsze. Świadczy bowiem o chęci lepszego zrozumienia otaczającego nas świata. Nic, tylko przyklasnąć. Niestety w swoim tekście na temat alterglobalizmu Rafał Woś nie ogranicza się do zadawania trochę niemądrych pytań ale stara się również udzielać na nie odpowiedzi. Co najbardziej razi zdaje się zupełnie nie przyjmować do wiadomości słów osób, które cytuje. Chociaż i tak nie jest w sumie źle. Jeśli sobie przypomnieć kuriozalny, pełen uprzedzeń i stereotypów tekst Janusza Lewandowskiego w GW, dla którego alterglobaliści to zadymiarze i idioci to widać wyraźny postęp. Rafał Woś nie idzie na łatwiznę i nie przeprowadza dowodu w stylu „liberalizm jest tak głupi jak najgłupszy zwolennik UPR”. Dobre i to, chociaż trochę mnie martwi nasze (tj. Polaków) niezrozumienie procesów zachodzących na świecie.
Czy więc autor myli się i alterglobaliści nie stracili pazurów? Przecież jak sam zauważa „kryzys sprawił, że ich postulaty są nośne jak nigdy dotąd”. Dlaczego więc nie niszczą McDonaldów, nie demolują centrów handlowych i nie podpalają banków. Przecież kryzys takie działania by usprawiedliwiał, tworzył dla nich dogodny klimat... Nie wiem dlaczego u nas tak uparcie sprowadza się alterglobalizm do zadym w Seattle czy Genui a ignoruje zupełnie intelektualne zaplecze tego ruchu. W cieniu różnych szczytów i spotkań w zaciszu sal konferencyjnych toczyły się niezwykle płodne dyskusje na temat problemów współczesnego świata. Teraz w dobie kryzysu świat bez wahania sięga po wypracowane tam recepty. Alterglobaliści nie muszą już protestować przeciwko prowadzonej przez wielkich tego świata polityce, bo w dużej mierze uwzględnia ona ich postulaty. Ich punkt widzenia na temat gospodarki i słabości neoliberalizmu zaczyna być akceptowalny od lewicy po prawicę. Już niemal wszyscy dostrzegają potrzebę zwiększenia kontroli nad rynkami finansowymi. Wielkie korporacje, dotąd traktowane jako finalny produkt wolności gospodarczej teraz budzić zaczynają mieszane uczucia...
Z punktu widzenia alterglobalistów wszystko zaczyna iść w dobrym kierunku. Wybór na prezydenta Baracka Obamy daje nadzieję na politykę międzynarodową opartą na kompromisie i poszanowaniu głosu całej społeczności międzynarodowej. Co więcej prowadzoną w zgodzie z prawem międzynarodowym i bez łamania praw człowieka, której symbolem jest Guantanamo. Zaczyna się coś zmieniać jeśli chodzi o ochronę klimatu. USA nie jest już wielkim hamulcowym procesu zmniejszania emisji CO2. Świat zaczyna dostrzegać konieczność inwestowania w technologie nie oparte na surowcach kopalnych i przez to przyjazne środowisku naturalnemu. Alterglobalistom udało się również „załatwić” szereg istotnych spraw, niezwykle ważnych lokalnie. Takich jak chociażby sprawa tańszych leków dla nosicieli wirusa HIV w Afryce. Ostatnio czyni się dużo by relacje między bogatą północą a biednym południem były bardziej sprawiedliwe. Symptomatyczne niech będzie przyjęcie przez Bank Światowy postulatów alterglobalistów w sprawie równego dostępu biedniejszych krajów do handlu towarami rolnymi. Dla świata to prawdziwa rewolucja, niestety dużo mniej spektakularna niż ta polegająca na niszczeniu witryn sklepowych... 
W tym kontekście oczekiwania na spektakularne akcje świadczy o braku elementarnej wiedzy. Alterglobaliści już od dawna są zapraszani „na salony”, a nie jak chce tego Rafał Woś „kokietowani” przed szczytem. Co więcej wystarczy obejrzeć zdjęcie przywódców z londyńskiego szczytu by zobaczyć, że biorą w nim udział przywódcy w taki czy inny sposób z alterglobalizmem związani. Świat aktualnie przeżywa coś na kształt „alterglobalistycznej rewolucji świadomości” na nowo określając cele cywilizacyjne.
Następną rzeczą, która mnie trochę irytuje w tekście Rafała Wosia jest jakieś dziwaczne przeświadczenie, że alterglobaliści powinni stać się ruchem/partią polityczną i zacząć sami wprowadzać w życie swoją „ideologię”. Rozdrobnienie ruchu na wiele bardzo różnych organizacji pozarządowych, które zajmują się do tego bardzo różnymi sprawami jest dla niego „grzechem” i wyrazem słabości. Nie wiem skąd się bierze takie myślenie. Być może ma źródła w oczekiwaniu na ukształtowanie się zupełnie nowej siły, która byłaby alternatywą dla kapitalizmu. Niechęć do podejmowania takich inicjatyw przez alterglobalistów nie wynika jego zdaniem z niczego innego jak tylko braku ambicji. Zresztą same zapewnienie, że alterglobalizm skupia się na krytyce kapitalizmu w jego neoliberalnej wersji a nie wolności gospodarczej brzmi w uszach autora jakoś tak mało ambitnie... Zamiast tego wolałby on by alterglobaliści byli scentralizowaną siłą, z jasną wizją wizją „nowego, lepszego świata”. Rozczarowanie autora zdaje się być wielkie bo naiwnie na sam koniec ubolewa, że nie mają nawet „w szufladzie jednego gotowego projektu naprawy świata”.
Nie rozumie on, zresztą jak wielu w tym kraju, że alterglobalizm przeciwstawiając się centralizacji i uniformizacji nie może stać się nową wielką ideologią porządkującą w sposób absolutny myślenie o świecie. To raczej wielogłos, niespójny i pełen sprzeczności. Konglomerat spraw ważnych dla lokalnych społeczności , które przez postępującą globalizację stają się ważne dla nas wszystkich. Alterglobalizm to raczej pewien rodzaj wrażliwości niż określone poglądy polityczne. Ruch rodził się przecież nie tylko jako wyraz protestu przeciwko prawicy ale również kontestacja lewicy. Swoje cele określa bardzo często w sposób bardzo wąski i pragmatyczny. Cytowany przez Wosia Jonathan Spencer mówi wprost, że celem organizacji alterglobalistycznych jest” naprawiania świata wokół siebie”. Wielogłos jest wartością. Dla wielu dziś to „neoliberalizm” jest ostatnią ideologią. Oczekiwanie, że krytycy dogmatycznego neoliberalnego myślenia muszą być tacy sami jest cokolwiek nie na miejscu. Oczywiście są i tacy, nikt nie wydaje karty alterglobalisty. Obok obrońców praw człowieka nierzadko stoją komuniści marzący o swojej utopi.
My w Polsce jeszcze nie za bardzo zdajemy się rozumieć co się na świecie dzieje. Czasem nawet słyszę pewne siebie głosy, że na szczyt londyński powinniśmy kogoś wysłać bo to my a nie reszta świata ma receptę na kryzys. Przypomina mi to trochę sytuację, w której ktoś kto od tygodnia pakuje na siłowni chce rozkręcić kampanię na rzecz wolności do używania sterydów bo przecież on ma się świetnie. A że dłużej pakujący kumple niekoniecznie to pewnie dlatego, że jedzą za mało owoców i warzyw... Trochę przeraża mnie ten brak refleksji nad tym dlaczego jest u nas tak dobrze. Takie swoiste „opóźnienie” jednak daje pewne nadzieje na ominięcie tego wszystkiego co ma aktualnie miejsce chociażby w Stanach. Trochę jednak szkoda, że zajęci jesteśmy w ostatnich latach nie nie znaczącymi z punktu widzenia naszej przyszłości małymi i dużymi awanturami a nie dostrzegamy rewolucyjnych przemian o charakterze cywilizacyjnym dokonujących się w świadomości większej części ludzkości. Tekst Rafała Wosia jest tego niestety jeszcze jednym dowodem...

niedziela, 15 marca 2009

Wolność vs. efektywność, czyli o granicach prywatności w demokracji liberalnej...

Strasznie irytują mnie biblioteki nie posiadające katalogów elektronicznych. W grzebaniu w szufladkach w sumie nie ma nic złego o ile ma się czas i wszystkie pozycje są na miejscu. Jest coś budującego w tym, że klikając na interesującą nas pozycję dostajemy o niej pełną informację. Dzięki temu czujemy, że wszystko jest tak jak należy, poukładane i przewidywalne. Nie biegamy od półki do półki w nadziei, że interesująca nas książka się odnajdzie. Tak, taki elektroniczny katalog to bardzo wygodne i racjonale rozwiązanie... W tym kontekście pomysł na stworzenia superbazy o Polakach może wydawać się świetnym pomysłem. Wreszcie w jednym miejscu zostaną zebrane informacje, dzięki którym nasza wiedza o społeczeństwie jako całości stanie się dużo bardziej pełna. To umożliwi podejmowanie działań w oparciu o bardziej racjonale przesłanki i pozytywnie wpłynie na nasz dalszy rozwój...
Z takich pozycji zdaje się wychodzić Tomasz Arabski, szef kancelarii premiera, który zlecił GUS przygotowanie projektu superbazy. Niektórzy przecierają oczy ze zdumienia, że rząd deklarujący przywiązanie do liberalnych wartości może podejmować takie inicjatywy. Niesłusznie, w liberalizmie obok wolności jednostki równie ważny jest postęp, który jest możliwy tylko dzięki poszerzaniu naszej wiedzy. Krótko mówiąc możemy być absolutnie wolni podejmując określone decyzje tylko wtedy, gdy dysponujemy w danej sprawie pełną wiedzą. Wiedząc więcej możemy osiągnąć więcej a nasze decyzje będą trafniejsze.
W ekonomi to nic nowego, informacja to rzecz cenniejsza od złota. Ten kto lepiej zdiagnozuje potrzeby konsumenta, kto szybciej wejdzie w posiadanie właściwych informacji ten wygrywa. Dane osobowe są dziś szalenie cennym towarem bo często od tego do jak szerokiej i jednocześnie odpowiednio wyprofilowanej grupy odbiorców trafi oferta zależy powodzenie inicjatywy. Nawet organizacje pożytku publicznego, które robią tak dużo dobrego, że ręce na samą myśl o ich działalności składają się do oklasków budują własne bazy danych. Od ich jakości zależy bowiem wielkość datków a więc tym samym i zakres udzielanej przez nie pomocy. Nie ma sentymentów, pomożesz raz a w swojej skrzynce już niedługo zaczniesz regularnie otrzymywać informacje o działalności i prośby o dalszą pomoc.
Dla Tomasza Arabskiego i wielu innych zapewne efektywność jest czymś szalenie istotnym. Chętnie przenoszą ją na niwę polityczną, w gospodarce przecież świetnie się sprawdza. Prawa obywatelskie to dla wielu coś z innej epoki. W liberalizmie postęp ma charakter liniowy, jeśli już coś osiągnęliśmy to na stałe. W sferze politycznej jesteśmy już wolni, jeśli zostało coś do zrobienia to tylko w gospodarce. Zresztą superbaza ma być stworzona tylko dla celów statystycznych, któż by chciał ją wykorzystać do ograniczania wolności. A że znajdą się tam też informacje osobiste, to też szczególnie nie budzi kontrowersji w epoce dość powszechnego ekshibicjonizmu. Przecież państwo na podstawie danych od dostawców energii nie przyśle nam polecenia wymiany lodówki na bardziej energooszczędną. Albo nie uniemożliwi nam korzystania z linii 0 700 za nie płacenie alimentów... Pytanie o nasze plany prokreacyjne też wydaje się niewinne, przecież nie będziemy musieli się pod groźbą sankcji karnej wywiązać ze swoich deklaracji. 
Idąc dalej tym tropem można nawet powiedzieć, że nie byłoby niczym złym noszenie wszczepionego czipu z informacją o naszym stanie zdrowia, prognozowanej długości życia, uzyskiwanych dochodach, poglądach, zdolnościach itp. Moglibyśmy chodzić z czytnikami i wymieniać się szybko i bezboleśnie informacjami. Łączenie w pary byłoby wtedy dużo bardziej racjonalne, Wdowa/wdowiec nie musieliby wieść długiego samotnego życia po stracie ukochanej/ukochanego. Wobec prognozowanych kłopotów z nerkami, można by szukać kogoś kto w razie potrzeby może nam ją oddać. To znacznie bardziej racjonalny powód do małżeństwa niż coś tak niezrozumiałego jak miłość. Dużo sprawiedliwiej można by rozłożyć obowiązki podatkowe, łatwiej byłoby rekrutować kadry. IQ wyskakiwałoby tuż za imieniem i nazwiskiem. Wiedząc wszystko o wszystkich świat byłby dużo prostszy. 
Ironizuję sobie, ale problem jest poważny. Nawet jeśli teraz stworzenie takiej bazy nie wydaje się czyś groźnym to nie ma gwarancji, że w przyszłości nie będzie niosło negatywnych skutków. Logika czegoś co można nazwać ”rozwojem cywilizacyjnym” zdaje się wskazywać, że to może być tylko pierwszy krok, zupełnie jeszcze zresztą niewinny w stronę budowy bezpiecznego społeczeństwa z Wielkim Bratem w tle. Teraz nie mamy powodów by do superbazy (o ile ona powstanie) sięgnąć, ale niech się pojawi zagrożenie, atak terrorystyczny, klęska ekologiczna czy nawet problemy z demografią... Ja osobiście nie wierzę, że wtedy z takiej pokusy nie skorzystamy. Dlatego nie wiem jak inni ale ja gdy w moich drzwiach stanie rachmistrz i zacznie zadawać pytania to albo odmówię odpowiedzi na niektóre pytania albo najzwyczajniej w świecie skłamię. Tak nie mam adresu e-mail, jestem wyznawcą zoroastryzmu, remonty robię raz na miesiąc a do pracy dojeżdżam trolejbusem. Co prawda niewiele to da dlatego, że informacje z różnego typu instytucji publicznych ale tez firm prywatnych spłyną do GUS i nic na to nie poradzę...
Jedynym rozwiązaniem jest zabranie głosu w debacie publicznej na ten temat. Tyle tylko, że niewielu chce o tym rozmawiać. Trochę to dziwne, zważywszy, że temat granicy pomiędzy tym co przynależy do sfery prywatnej i publicznej powinien budzić w społeczeństwie liberalnym większe zainteresowanie. Podobnie zresztą jak odpowiedź na pytanie jak daleko można się posunąć kierując się efektywnością w sferze publicznej, czy też jakie prawa przynależne jednostce nie mogą być ograniczane, nawet jeśli wydaje się, że społeczeństwo jako całość może na tym skorzystać... Mam wrażenie, że by zacząć zadawać sobie te wszystkie pytania musi się zdarzyć coś co wymusi na nie od razu odpowiedź. Niestety nie potrafimy uczyć się na błędach innych i dlatego podobne debaty w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii, które są pokłosiem zagrożenia terroryzmem w naszej świadomości są niemal nieobecne. Dla Tomasza Arabskiego sama baza jest pewnie co najwyżej problemem technicznym, szansą na usprawnienie systemu a nie częścią szerszego kontekstu. Tak jak dla większości społeczeństwa, które zapewne nie miało by nawet nic przeciwko podsłuchom o ile złoty by się systematycznie wzmacniał względem franka a pensje gwarantowały udział w powszechnej szczęśliwości...

środa, 25 lutego 2009

Śniąc o bezsenności, czyli również o tym jak Woody Allen rozprawia się ze złudzeniami...

Nie wiem dlaczego Amerykanie traktują Europę jako krainę nie do końca „zepsutą” cywilizacją, w której wciąż pamięć o tym co ważne jest żywa. Tu wciąż jest żywe to co za oceanem dawno zostało zapomniane. Jednocześnie Europa jest krainą dziwną, dziką i pełną zagrożeń, gdzie w cieniu wyszukanej kultury czyha coś atawistycznego i pierwotnego. Dla niektórych jest to szansa na odrodzenie, znalezienie sensu, dla innych wręcz przeciwnie, najprostsza droga do unicestwienia. Dobrym przykładem tego drugiego sposobu myślenia jest Hostel, film, który do wybitnych nie należy i nie przejdzie pewnie do historii kina. Z pewnością jednak w ekstremalnej formie wyraża lęki Amerykanów przed Europą...


Woody Allen w filmie Vicky Christina Barcelona jest dużo subtelniejszy. Emanuje wprost pięknem, występujących w nim kobiet, obrazów Barcelony w tle i cudownych dźwięków. Wszystko to na nic bo to najsmutniejszy film jaki mi było od dawna oglądać. Nie ma w nim nawet cienia nadziei, nikogo w nim Barcelona nie uleczy. Na końcu zostanie tylko przygnębienie i poczucie porażki. Bo Allen nie opowiada tylko o dwóch dziewczynach na wakacjach w Hiszpanii ale również o niemożności powrotu ze świata zachodniej racjonalności do pierwotnej emocjonalności.
Zarówno Christina jak i Vicky odrzucają go ostatecznie, i choć robią to z różnych względów to w obu przypadkach powodem jest współczesna cywilizacja, której obie są przecież produktem. Nie łudźmy się, tak naprawdę nie ma dwóch dziewczyn. Jest tylko Allen leżący na kozetce i rozmyślający o dwóch ekstremalnych przypadkach pustki jaką niesie współczesny racjonalny świat. Nie chcemy już rozumieć, nie chcemy czuć. To co daje nam bezpieczeństwo to porządkowanie przestrzeni wokół nas. Bez zbędnych emocji, za to w sposób przewidywalny. Christina buntuje się przeciwko temu ale i tak nic to nie da. Poszukiwanie ekstremalnych doznań nie ma sensu, bo nie ma ona szans na poczucie czegokolwiek. Może co najwyżej kolekcjonować doznania, nie ma jednak możliwości nadania im znaczeń. Nie wie czego chce, skazana jest na wieczne poszukiwanie.
Vicky akceptuje poukładany świat, ale wystarczy jedna „noc w Oviedo” by straciła cały dotychczasowy spokój ducha. Tak długo jednak ignorowała emocje, że gdy wreszcie pozwoliła się im ponieść stała się wobec nich bezbronna jak dziecko. Ostatecznie nie mogła ich znieść i wróciła przerażona do swojego uporządkowanego życia. W dzień będzie pewnie utwierdzać się w przekonaniu o słuszności swojego wyboru a po nocach śnić o tym co mogło być jej udziałem. Tak jak jej ciotka Judy...
Jak bardzo inna od Amerykanek jest Maria Elena. Możemy podziwiać jej żywiołowość, pasję życia i temperament. To nie tylko Woodego Allena sen o prawdziwej kobiecie. Postrzega ona świat poprzez emocje i wyraża się poprzez nie a nie puste rozważania o niczym. Jest w niej jakaś pierwotna prawda, to co robi jest czyste i piękne. Podziwiamy ją ale jednocześnie przeraża nas swoją intensywnością. Reagujemy tak jak Vicky, niepokojem oglądając jej obraz albo podobnie jak Christina po próbie samobójczej wysyłamy ją do psychiatry. Jej zachowanie może jest i piękne ale jakieś takie przerysowane, nieracjonalne. Gdyby tak zdobyła się na odrobinę dystansu, przemyślała pewne sprawy, poszukała innych rozwiązań... Uporządkowała świat wokół siebie.
Ktoś (i to nie byle kto) powiedział mi ostatnio, że za dużo myślę. Nie tylko ja niestety, to również przypadłość Woodego Allena i całego zachodniego świata. Za dużo myśli Vicky, która zamiast zacząć żyć woli o życiu tylko myśleć. Rozum wykorzystuje by minimalizować to co nieprzyjemne nawet kosztem szczęścia. Za dużo myśli Christina, która nie potrafi cieszyć się z tego co ma. Szybko się nudzi i zaczyna myśleć o tym co jeszcze może „poczuć”. Współcześnie nie buntujemy się już przeciwko swojej tożsamości, my ją tworzymy wybierając poszczególne elementy. Nie ma w nas pasji, robimy wszystko to co będzie dla nas dobre. Nie to jednak czego pragniemy... Stajemy się powoli zombi, bez własnych pasji i marzeń. By coś ze sobą zrobić potrzebujemy kogoś takiego jak Maria Elena, która może nas zainspirować tak jak to uczyniła z Christiną. Sami z siebie jesteśmy zaprogramowani na robienie rzeczy mało istotnych za to zgodnych z prawidłami racjonalnego myślenia.
Film Woodego Allena jest właśnie dlatego przygnębiający bo dowodzi, że nie ma odwrotu. Nie potrafimy przełamać zaklętego kręgu pozornej racjonalności i odwołać się również do emocji. Allen nie tylko grywa intelektualistów, on nim po prostu jest. Zdaje sobie sprawę z własnych ograniczeń, ale nie ma dość siły by je zmienić. Może co najwyżej o tym porozmawiać, napisać scenariusz czy nakręcić film. Bo przecież w sumie ni ma nic złego w byciu nieszczęśliwym, znacznie gorzej jest narazić się na śmieszność. A o nią szczególnie łatwo, gdy ktoś w sposób tak zachłanny jak Maria Elena bierze z życia wszystko co ono niesie. Bez rozgraniczania na to co dobre i złe. Nawet gdy to wszystko do nas dotrze nie potrafimy nic zrobić. Bo to wymaga wiary, czegoś w czasach kiedy sceptycyzm jest religią niemożliwego.
Nawet przejrzenie się w oczach drugiej osoby i zdanie sobie sprawy z własnej śmieszności nie uzdrawia ale rani. Kiedy wszystkie te wypracowane przez lata „mądrości” okazują się stekiem bzdur rodzi się poczucie wstydu i chęć ucieczki. Własne pragnienia tak długo ukrywane, wyciągane na światło dzienne unieszczęśliwiają. Uciekamy tak jak Vicky w nadziei, że ten misternie budowany fałszywy świat jeszcze się nie rozpadł całkowicie i będzie go można odbudować. Nie ma dla nas ratunku... Ja jeszcze może się uratuję bo przecież Allen nie musi mieć racji. Dobrze, że na świecie są jeszcze Marie Eleny, które nawet z zupełnego zombi mogą znów zrobić człowieka. Bardzo chcę wierzyć. Może nie będę musiał śnić przez resztę życia snu o bezsenności...

środa, 11 lutego 2009

NFB/ONF udostępnia filmy, czyli o kształtowaniu świadomości...

Ledwie tydzień temu Benjamin Barber przekonywał, że „kultura odgrywa ogromną rolę w rozwoju niekomercyjnej sfery społeczeństwa”. W smutnych czasach rozszalałego kryzysu, kiedy nie tylko złoty traci na swojej wartości ale również nasze piłkarskie gwiazdy poruszanie takich kwestii wydawać się może szaleństwem. Mnie jednak przekonał, przynajmniej na tyle, że nie myślę już o kulturze jako o sposobie zabijania czasu przez spasionych burżujów, na którym proletariaccy artyści mogą zarobić trochę grosza na rewolucję. Może ma rację i należy zainteresować się nieco bardziej tym wszystkim, czego nie można kupić za pieniądze...
A jest tego sporo. Od niedawna można na przykład obejrzeć ponad 700 filmów (głównie dokumentalnych ale zdarzają się również animacje) nie wydając na to nawet centa (oczywiście tego kanadyjskiego). W ten sposób The National Film Board of Canada postanowiła uświetnić rocznicę 70-lecia istnienia. Są to bardzo różne filmy nakręcone przez cenionych twórców (choćby Denysa Arcanda), kręcone zarówno po angielsku i francusku. Obok filmu o losach imigranta z Haiti i próbach jego aklimatyzacji w Quebecu można obejrzeć historię bobrzej rodziny z początków XX wieku. Jest to zbiór bezcenny dla każdego, kto choć trochę interesuje się otaczającym go światem. Na stronach NFB/ONF są dostępne również trailery wielu innych filmów, które w przeważającej większości już wkrótce będzie można zakupić przez internet. Ja osobiście polecam trailer filmu Examined Life, który doskonale pasuje do tekstu Barbera i przedmiotu tego wpisu. Zresztą zawsze jest miło popatrzeć na filozofów wygnanych na ulicę by tłumaczyli w ludzkim języku „co i jak”.

Oczywiście czy przeklęci Kanadyjczycy muszą robić takie rzeczy. My w Polsce w ubiegłym roku obchodziliśmy przecież stulecie polskiego filmu. Wystarczyła okolicznościowa wystawa i parę zdjęć w necie. My w przeciwieństwie do nich nie musimy tak rozpaczliwie domagać się uwagi świata, jesteśmy świadomi wartości naszej kultury. Chyba tylko tym można tłumaczyć brak zaangażowania Polski w europejskie projekty, takie jak chociażby MIDAS ze swoim katalogiem. Wystarczy stwierdzić, że Polska nie należy do takiej czy innej organizacji i Filmoteka Narodowa traci szansę na bezcenny dla polskiej kultury udział w ciekawym projekcie. Podobnie jest zresztą z Europeaną, w której nasze uczestnictwo ma śladowy charakter. Dlatego bez przeszkód mogę sobie obejrzeć spacer ulicami Barcelony w latach dwudziestych ale już o Warszawie w 1945 mogę tylko pomarzyć.
Doskonale wiem, że nie tylko zła wola czy nieudolność urzędników jest tego powodem. Proces digitalizacji jest kosztowny i czasochłonny a w naszym kraju coś takiego jak „dziedzictwo narodowe” plasuje się na liście priorytetów dopiero gdzieś na 342 miejscu, tuż za lustracją zwierząt (np. psa Szarika donoszącemu komunistom patyki i takie tam) ale przed wspieraniem producentów buraka cukrowego. Taniej jest urządzić parę akademii lub defiladę a w szkołach patriotyzm wbijać do głów siłą. Systematyczne budowanie poczucia przynależności do wspólnoty w oparciu chociażby o poznawanie historii jest wręcz niebezpieczne bo tak już jest, że im więcej faktów tym trudniej o zwarty obraz całości. A tak nie może przecież być, istnieje tylko jeden naród i tylko jeden patriotyzm...
Kanadyjczycy są w dużo lepszej sytuacji, ich poziom zamożności pozwala im na takie fanaberie jak kultura narodowa. Co więcej zdają sobie sprawę, że tożsamość nie jest dana raz na zawsze. Zupełnie inaczej niż w Polsce, gdzie każdy wie co znaczy być Polakiem już od urodzenia. W Kanadzie nie wystarczy budować tożsamości narodowej w oparciu o niechęć do Niemców, Rosjan czy Żydów. Tam z racji odrębności Quebecu i napięć między mniejszością mówiącą po francusku i większością mówiącą po angielsku jest to wręcz szkodliwe. Dlatego zrozumienie dla takich inicjatyw jak ta podjęta przez NFB/ONF jest dużo większe. Tam dostrzega się potrzebę rozszerzania niekomercyjnej sfery publicznej bo inaczej definiuje się samą wspólnotę polityczną. Może gdy w Polsce zaczniemy odchodzić od dogmatów XIX wiecznego nacjonalizmu nie będziemy narażeni na to, że bezcenne dla naszej kultury filmy dokumentalne będą pleśnieć w ciemnych i wilgotnych magazynach...

poniedziałek, 2 lutego 2009

Polityka pokoju, czyli o ukorzeniu się Jarosława Kaczyńskiego...

„Były słowa, czasem niefortunne, być może są polscy inteligenci, ci prawdziwie etosowi, którzy poczuli się urażeni. Dlatego tutaj z tego miejsca chce powiedzieć głośno i mocno: przepraszam”.

Jarosław Kaczyński

PiS wreszcie obrał właściwy kurs, przynajmniej tak twierdzą zwolennicy tego ugrupowania. Przeciwnicy mówią o kosmetycznych zmianach programowych i liftingu dekoracji. Dla jednych i dla drugich wiarygodność zmian zaprezentowanych na krakowskim Kongresie PiS budzi wątpliwości. Nie bez powodu zresztą, mnie również jest bardzo trudno wyobrazić sobie Jarosława Kaczyńskiego jako wyważonego w sądach i koncyliacyjnie nastawionego do swoich oponentów polityka. Przeprosiny w jego ustach brzmią tak egzotycznie jak ryki słoni na nadnoteckich bagnach. Nic dziwnego, że wielu ich nie przyjmuje wskazując na ich nieszczerość
Ja również do nich należę, chociaż w przeciwieństwie do większości nie uważam, że nic one nie znaczyły i były tylko chytrym zabiegiem marketingowym obliczonym na poklask elektoratu. W moim odczuciu chwila ich wypowiedzenia była najważniejsza dla całego kongresu. On, wielki strateg, wódz nieustraszony przepraszając ukorzył się, nie przed inteligencją czy narodem jak chcą niektórzy ale przed własną partią. Wbrew powszechnemu odczuciu jego słowa były skierowane przede wszystkim do uczestników kongresu. Symptomatycznym niech będzie fakt, że po słowie przepraszam padły rzęsiste oklaski jakich próżno było szukać wcześniej.
Kongres pokazał, że Jarosław Kaczyński musi się liczyć ze swoją partią. Moim zdaniem zapoczątkowanie „polityki miłości” w pisowskim wykonaniu nie nastąpiło z woli prezesa ale w wyniku nacisku jego otoczenia. W swoim naiwnym optymizmie zakłada ono, że wystarczy upodobnić się w stylu uprawiania polityki do Platformy by mieć tak wysokie poparcie jak ona. W odczuciu członka PiS przecież PO to wydmuszka, bez programu i charakteru ale ładnie wyglądająca i przyjazna otoczeniu. Wielu w PiS wydaje się, że taki lifting to nic trudnego. Co więcej, że jest on konieczny by wygrać z Platformą.
To co obserwowaliśmy na Kongresie to było nic innego jak bunt dołów niezadowolonych ze sposobu uprawiania polityki przez Jarosława Kaczyńskiego. Ma rację Ludwik Dorn mówiąc o zadowoleniu uczestników kongresu z deklaracji pokoju. Mają wreszcie to co chcieli, „prezes poszedł po rozum do głowy nie będzie ich prowadził na niepotrzebne bitwy”. Oczywiście bunt dotyczył tylko metod uprawiania polityki. Pozycja Jarosława Kaczyńskiego w PiS jest nadal niepodważalna. Wszystko co wyjdzie spod jego pióra będzie przyjmowane z aplauzem. Program partii nadal będzie „autorskim” tworem lidera PiS. O żadnej demokratyzacji wewnątrz partii nie ma mowy. Jarosław Kaczyński dostał wotum zaufania ale za cenę ukorzenia się. Doły dały wyraźnie do zrozumienia, że może on robić wszystko na co ma ochotę o ile nie narusza to ich „małych interesów”. A zbyt wojownicza polityka w powszechnym odczuciu członków PiS musi zaowocować zmniejszaniem się liczby politycznych synekur.
Z takiej perspektywy willa w Klarysewie przestaje być symbolem odnowy PiS. Wielki strateg zamknął się tam nie tyle po to by myśleć nad odrodzeniem PiS i sposobami powrotu partii do władzy ale głównie o tym by przełknąć gorzką pigułkę porażki. Nie wyborczej, ale tej pierwszej w szeregach własnej partii. Przekaz z Kongresu jest jasny, partia nadal kocha swojego wodza ale nie poświęci swoich stanowisk dla jego awanturniczej polityki. PiS przestał już bowiem być partią, która chce zdobywać wszystko za wszelka cenę. Międzyczasie stał się formacją „tłustych krów”, które zrobią wszystko by swoje zdobycze zachować (nie tak dawno ten temat już poruszałem). Prawdę mówiąc nie sądzę by Jarosław Kaczyński mógł się odnaleźć w nowej sytuacji. Jedynym dla niego ratunkiem jest kryzys, w przeciwnym razie nie ma szans na nawiązanie walki z PO. Niepowodzenia tylko przyspieszą powrót do ostrej retoryki, a ta odpływ tracących wiarę wyznawców Jarosława Kaczyńskiego. Całe to bolesne bo publiczne pokajanie się okaże się niepotrzebne. Nie zazdroszczę wtedy osobom, które bezpośrednio go do niego zmusiły... 

wtorek, 27 stycznia 2009

Reforma edukacji, czyli o tym, że najtrudniej zmienić samego nauczyciela...

Z uwagą przysłuchuję się debacie na temat reformy edukacji. Muszę przyznać, że nie wszystkie proponowane zmiany podobają mi się. Jeszcze więcej moich wątpliwości budzi tryb ich wprowadzania. Słuchając jednak argumentów środowiska nauczycielskiego coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu o słuszności proponowanych zmian. Dla wielu bowiem (oczywiście nie wszystkich) zmiany oznaczają kres poukładanej szczęśliwości. Przekazanie im większej wolności w realizacji programu nie traktują jako szansy na uczynienie swojej pracy ciekawszą ale zrzucenie na ich barki ciężkiego brzemienia odpowiedzialności.
Co nie zdumiewa dzieje się tak właściwie na każdym poziomie nauczania. Próba określenia pewnych podstaw zawsze wywołuje głośne protesty. Podobnie jak i celów, które dla jednych są nazbyt ogólne a dla innych nazbyt ambitne. Mam wrażenie, że nauczyciele chcieliby rozpisania minuta po minucie każdej swojej lekcji. Z uwzględnieniem materiału jaki ma być przerabiany oraz metod jakie powinni zastosować. W imię opatrzenie rozumianej jednolitości nauczania chcieliby dostać niezwykle dokładny przepis na stworzenie idealnego produktu końcowego. W przypadku otrzymania zakalca winne byłyby marne składniki a nie nauczyciel. Bo przecież metoda jest niezawodna i powszechnie używana...
Może porównywanie formowania młodych umysłów do sporządzania hamburgerów nie jest na miejscu ale w obu przypadkach moim zdaniem widoczna jest ta trochę absurdalna chęć standaryzacji w imię uczynienia pracy łatwą i nieodpowiedzialną. Słysząc opinię nauczycielki z kilkunastoletnim doświadczeniem, że dziecko kończąc zerówkę nie może pisywać prostych zdań łapię się za głowę. Moja siostrzenica już po jednym semestrze potrafi napisać na laurce „Sto lat mama”. Oczywiście nauczycielka ma rację, że nie każde dziecko będzie to potrafiło, być może nawet uzna, że słowa z laurki to nie jest proste zdanie. Ma oczywiście rację twierdząc, że dzieci osiągają poszczególne etapy rozwoju w bardzo różnym czasie. Nie wiem tylko dlaczego nie jest w stanie zrozumieć, że chociażby wymóg tego nieszczęsnego pisania prostych zdań po zerówce jest tylko celem, do którego należy dążyć i który w miarę możliwości należy osiągnąć. Nie wiem dlaczego zakłada złą wolę twórców reformy i już w myślach widzi trójki przysyłane z kuratorium, które będą badać osiągane przez zerówkowiczów wyniki i na ich podstawie zwalniać z pracy nauczycieli...
Mam wrażenie, że wielu nauczycieli traktuje swoją pracę jako skończone dzieło. Nie chce się nawet zastanawiać nad tym, że ich praca to tylko drobny wycinek procesu kształcenia. Chyba stąd bierze się przesadna wrażliwość w tym zawodzie. Nauczyciel, który nie nauczy zerówkowicza pisania krótkich zdań w oczach wielu ponosi klęskę. Wyjście jest tylko jedno, nie wspominać o tym w celach kształcenia a najlepiej nic nie zmieniać i zostawić sześciolatków w domu. Niech zajmują się nimi przedszkola, wszakże niemal w 2/3 gmin one działają. Pozostała 1/3 niech sobie jakoś radzi. A jak trzeba to szanowny pedagog użyje demagogicznego argumentu, że nie można zmuszać sześciolatka z małej mazurskiej miejscowości do czekania na szkolnego gimbusa przy -10 stopniach. Tak jakby u siedmiolatków wytwarzał się specjalny organ, który czyniłby ich odpornymi na mróz...
Być może nie jestem obiektywny bo cieniem na moją ocenę kładą się nie najlepsze doświadczenia z początkowego okresu kształcenia. Bardzo mnie jednak irytuje kiedy walka o zachowanie archaicznego modelu kształcenia wygodnego dla wielu nauczycieli prowadzona jest pod sztandarami dobra dzieci. Zresztą tak samo jak hipokryzja. Bo jak inaczej niż hipokrytami można nazwać ludzi, którzy na co dzień wysyłają swoje dzieci do doskonale wyposażonych przedszkoli i walczą o „wolność” sześciolatków do pozostania w domu. Dlatego trzymam kciuki za tą inicjatywę rządu, podobnie zresztą jak za inne reformy systemu edukacji. Przez media już kilkukrotnie przetaczała się debata nad zdziczeniem uczniów, nauczyciele zaś traktowani byli zawsze jako ofiary. Zawsze dziwił mnie tak jednostronny przekaz. Dla mnie jest sprawą oczywistą, że jest w Polsce z systemem edukacji coś nie tak. Słuchając wspominanej już nauczycielki z kilkunastoletnim doświadczeniem, która na pytanie „co w takim razie należy zrobić” (jeśli nie akceptuje proponowanych zmian) bez wahania odpowiada: „zostawić tak jak jest, bo przecież jest dobrze” tylko utwierdzam się w tym przekonaniu...