wtorek, 29 listopada 2011

Kościół a kara śmierci, czyli temat pozostaje otwarty...

Kara śmierci ponownie stała się przedmiotem żarliwego sporu. Niewiele nowych wątków się pojawia, ciągle powielane są te same argumenty. Pewną odmianę stanowi „awantura” wokół tego co o karze śmierci mówi Kościół Katolicki. W moim odczuciu już same ten fakt świadczy nieodparcie o zwycięstwie prawicowej optyki w społecznej debacie. Można odnieść wrażenie, że to co ma w tej sprawie do powiedzenia kościół ma moc przesądzającą. Wystarczy więc udowodnić, że to nasze stanowisko jest zbieżne z nauką kościoła by uciąć wszelkie spory...
Być może spór jest tak gorący ponieważ obie strony zdają sobie sprawę, że kościół nie udziela w tej sprawie jednoznacznej odpowiedzi. W zależności więc od tego, w jaki sposób sformułuje się pytanie ten będzie miał rację. Widać to wyraźnie patrząc, jak obie strony powołują się na tą samą encyklikę evangelium vitae... Z jednej strony jest sprzeciw wobec jakiejkolwiek formy zabijania, z drugiej dopuszcza jej wykonywanie w bardzo ograniczonych okolicznościach.
Ten dylemat ma bardzo długie korzenie. Pierwsi chrześcijanie nie zastanawiali się nad karą śmierci, nie interesowali się za bardzo państwem i jego prawami. Można powiedzieć, że byli antysystemowi, Neron miał swoje powody by rzucać ich lwom na pożarcie. Z tego powodu spór ten byłby dla nich niezrozumiały. Sytuacja zmieniła się, kiedy chrześcijaństwo stało się religią państwową i trzeba było „przystosować” je tak, by mogło stać się wsparciem dla władzy. Zinstytucjonalizowana religia nie mogła negować prawa do zabijania przez państwo. Trzeba było wymyślić taki konstrukt, który godziłby świętość życia z jednej strony i długą tradycję władzy państwa nad życiem obywateli.
Tego karkołomnego zadania podjął się św. Tomasz z Akwinu. To on wpadł na genialny pomysł by wykorzystać do tego prawo do samoobrony. To było do przełknięcia zarówno dla umiarkowanych chrześcijan jak i władzy świeckiej. W ten sposób chronione jest społeczeństwo jako całość przed przestępcą, który mu zagraża. Dokonuje tym samym podziału na życie „porządnych obywateli”, które dzięki karze śmierci jest chronione i przestępców, których życie nie ma wartości. Dla dobra społeczności eliminuje się zło... Taki sposób myślenia przetrwał aż do dziś, nadal jest widoczny w katechizmie, na który powoływał się Mariusz Kamiński
Zmiana myślenia o karze śmierci (co do pewnego stopnia jest pochodną do zmiany myślenia o roli kościoła w państwie) przyszła wraz z soborami. Wyrazem tego była encyklika evangelium vitae, napisana w 1995 roku przez Jana Pawła II. Stara się ona dokonać niemożliwego, pogodzić długą tradycję akceptacji dla kary śmierci z jej gruntowną krytyką. Wychodzi z założenia, że życie ludzkie jest nienaruszalne: "życie człowieka pochodzi od Boga, jest Jego darem, Jego obrazem i odbiciem, udziałem w Jego ożywczym tchnieniu. Dlatego Bóg jest jedynym Panem tego życia, człowiek nie może nim rozporządzać (EV 39)".
Mnie osobiście również podoba się ten cytat: "tylko wówczas, gdy otwiera się na pełnię prawdy o Bogu, o człowieku i o historii, przykazanie "nie zabijaj" odzyskuje swój pełen blask jako dobro dla człowieka we wszystkich jego wymiarach i relacjach (EV 48). Zdaniem Jana Pawła II nawet zabójca nie traci godności ludzkiej, jest mu ona przyrodzona. Z drugiej strony, akceptując niejako tradycję napisał w swojej encyklice, że może być ona stosowana tylko w „przypadkach absolutnej konieczności, to znaczy, gdy nie ma innych sposobów obrony społeczeństwa”. Na tą część powołują się dziś członkowie PiS i zwolennicy kary śmierci. Jest to z ich strony bardzo wygodne, bo dalej padają słowa, które właściwie czynią niemożliwym akceptację dla kary śmierci przez katolika. Jan Paweł II wyraża przekonanie, że „w obecnej sytuacji dzięki coraz lepszej organizacji instytucji penitencjarnych, takie przypadki są bardzo rzadkie, a być może, już nie zdarzają się wcale (EV 56)”.
Patrząc na to co przedstawiciele kościoła mówili dziś w mediach odnoszę wrażenie, że w Polsce wśród hierarchów nie ma zgody co do tej kwestii. Potwierdza to tylko głębokie pęknięcie w kościele, idee posoborowe wciąż przyswajane są tu bardzo opornie. Winny jest temu również Jan Paweł II, który niestety wyhamował przemiany dokonujące się w Kościele Katolickim. Stanął w połowie drogi, nie dał jednoznacznej odpowiedzi w kwestii kary śmierci, chociaż nie miał najmniejszych wątpliwości potępiając w tej samej encyklice zresztą eutanazję i aborcję...
Problem kary śmierci w Kościele Katolickim jest dużo bardziej skomplikowany niżby się z pozoru wydawało. Jan Paweł II czy Benedykt XVI apelowali często o jej niestosowanie. Ten pierwszy wielokrotnie krytykował z tego powodu USA, ten drugi poruszał jej temat podczas wizyty w Białym Domu w rozmowie z prezydentem Bushem. Oczywiście dla członków PiS, którym Stany Zjednoczone jawią się jako niedościgły wzór nie podnoszą tej kwestii. Z drugiej strony należy pamiętać, że obowiązywała ona również w Watykanie i to aż do roku 1969, zniósł ją dopiero papież Paweł VI. Nie ma więc podstaw by twierdzić, że Kościół Katolicki już ostatecznie określił swoje stanowisko w tej sprawie. Patrząc na tendencje w Polsce nie jest wykluczone, że wkrótce powieje wiatr zmian z zupełnie innej strony i kara śmierci znów będzie akceptowalna przez Watykan...

czwartek, 17 listopada 2011

Przypadek Wang Liushi, czyli znów słów parę o prawach człowieka...

W czasach szalejącego kryzysu problem praw człowieka nie wydaje się szczególnie interesujący. Wszystkie sprawy, które nie sprzyjają podwyższeniu efektywności powinny przecież zejść na dalszy plan. Tym bardziej mogą irytować bandy egoistycznych indywidualistów, klasyczne wytwory indywidualistycznej myśli politycznej zachodu jak choćby te grasujące po ulicach Aten. Domagają się jakiś wyimaginowanych praw za nic mając społeczeństwo jako całość. Gdyby chcieli zmienić świat na lepsze to powinni zakasać rękawy i wziąć się do ciężkiej roboty...
Dość często spotykam się z podobnymi argumentami. Myślenie o tym, że zachód jest egoistyczny i że stara się narzucić reszcie świata swoje wartości, którego prawa człowieka są częścią jest bardzo rozpowszechnione. Idea praw naturalnych nie jest już tak powszechnie akceptowalna jak jeszcze kilkanaście lat temu. Coraz częściej docenia się lokalne kultury i będące ich wytworem systemy aksjologiczne. Przykładem mogą być tzw. wartości azjatyckie, podkopują one uniwersalistyczny wymiar praw człowieka i czynią równoprawnymi inne tradycje polityczne. Nie wdając się w szczegóły liczy się w nich społeczeństwo a nie jednostka, egoizm jest złem a tym co naprawdę się liczy to służba całości. Oczywiście wartości azjatyckie mają w Azji uniwersalistyczny wymiar, kultury są jednorodne i wszyscy tam myślą tak samo...
Niełatwo jest walczyć z tą iluzją, zawsze można zostać w końcu posądzonym o kulturowy imperializm. Czasem dzieją się jednak takie rzeczy, które zupełnie ośmieszają obrońców tzw. wartości azjatyckich i jednocześnie zwolenników genetycznego kolektywizmu azjatyckich społeczeństw. W Henan w środkowej części Chin doszło do zdarzenia z pozoru nie związanego z polityką. Władze postanowiły zburzyć dom zamieszkały przez 81 letnią Wang Liushi i jej rodzinę. Uzasadniały to tym, że był on samowolą budowlaną. Wang Liushi jednak nie postąpiła jak na „prawdziwą Azjatkę” przystało, nie pochyliła pokornie głowy i nie opuściła domu. Pragnąc zamanifestować swój sprzeciw polała się benzyną i podpaliła...
Zastanawiam się dlaczego tak łatwo dajemy się wmanewrować w upolitycznianie praw człowieka, tak łatwo akceptujemy trwanie autorytarnych reżimów i to w imię poszanowania odrębności kulturowej. Każdy, kto choćby czytał książkę Góra duszy napisaną przez chińskiego noblistę Gao Xingjian'a, zdaje sobie sprawę, że tradycja indywidualistyczna w państwie środka ma długą tradycję. Podobnie zresztą jak kolektywizm w Europie, nie trzeba sięgać do średniowiecza, wystarczy prześledzić rozwój komunistycznej czy nazistowskiej utopii. Zgadzając się na ograniczone stosowanie praw człowieka w Azji w imię odrębności tamtejszych tradycji przyczyniamy się niestety do banalizacji azjatyckich kultur. Akceptujemy stereotypy w imię sam nie wiem czego. Czyn Wang Liushi powinien nam o tym boleśnie przypominać...

środa, 12 października 2011

Wybory 2011, czyli status quo z nadziejami na coś nowego w przyszłości...

Wszystko zdaje się wracać do normy, w większości przypadków poziom dopaminy w mózgu współrodaków zdążył już spaść do poziomu sprzed kampanii wyborczej. Tak wiem, niebezpiecznie jest porównywać oddziaływanie polityki i kokainy. Efekty niestety mogą być podobne... Nie ma więc lepszego czasu na podsumowania, wczoraj było na to za wcześnie, jutro może być już za późno. Na „głodzie” znacznie trudniej o rzetelną analizę.


Obserwując wyniki wyborów można stwierdzić, że niewiele się zmieniło. Niektórzy się z tego cieszą, ponowna wygrana PO ma ich zdaniem świadczyć o dojrzałości naszej demokracji. Niekoniecznie musi mieć to potwierdzenie w faktach. Nie sposób stwierdzić na ile decydujący dla wyborców PO był strach przed PiS. Nie ulega wątpliwości, że był ważny... I niestety tak będzie dalej, trochę tak jak we Włoszech przed 1993 rokiem, kiedy zaciskano zęby i głosowano na chadeków z obawy przed zwycięstwem komunistów.


W tym kontekście Jarosław Kaczyński ma rację, twierdząc, że jego przeciwnicy przegrali. PiS stracił bardzo niewiele w porównaniu z poprzednimi wyborami i jego powrót do władzy jest nie mniej realny niż 4 lata temu. Partię scala mit smoleński i nic nie wskazuje by mógł on ulec erozji. Największy sukces odniosła oczywiście Platforma Obywatelska, utrzymała władzę mimo stygmatu partii rządzącej. Co więcej znalazła się w jeszcze bardziej komfortowej sytuacji niż cztery lata temu. Ma teraz do wyboru trzech kandydatów do koalicji, wszyscy aż przebierają nóżkami by ich wybrała.


Patrzę na te wyniki wyborów i nie jestem w stanie dostrzec za bardzo dojrzałości naszej demokracji. Szczególnie w kontekście sukcesu Ruchu Poparcia Palikota. Ugrupowanie, które w kilka miesięcy stało się trzecią siłą w Sejmie jest budowane w oparciu o charyzmę lidera, który przy okazji tak się składa, że dysponuje sporymi zasobami finansowymi... Nie posiada zaplecza intelektualnego, nie ma przemyślanego programu, który pozwoliłby je wpasować w istniejące nurty ideologiczne. Okazało się, że wystarczy bazować na społecznym niezadowoleniu, umiejętnie wykorzystać kilka nośnych haseł i można posiadając pieniądze zdobyć 10 % głosów w wyborach do Sejmu. Wyborcom nie przeszkadza nawet, że często owe hasła wzajemnie się wykluczają... Wyborcy RPP mówią dziś o „święcie demokracji” dla mnie to niestety powielanie schematów z niedojrzałych demokracji. W moim odczuciu taki sukces byłby czymś bardziej zrozumiałym na Ukrainie niż w Polsce...


Cieszę się jak wszyscy, że RPP trochę zburzy monotonię sejmowych posiedzeń. Co więcej mam nadzieję, że wymusi wreszcie zmiany na lewicy. Bez nich trudno mi jest sobie wyobrazić spadek poparcia dla PiS. Wykluczeni nie mają dziś nikogo, kto dbałby o ich interesy. Wybierają więc PiS i z ponurą satysfakcją patrzą jak syta część społeczeństwa drży przed Jarosławem Kaczyńskim. RPP oczywiście nie odnowi lewicy, może jednak uświadomić jak bardzo jest ona potrzebna w Polsce. O ile cztery lata temu wydawało się, że nowa lewica nie może powstać inaczej niż w oparciu o SLD to dziś bardziej sensowne wydaje się budowanie czegoś od nowa. To niewątpliwie pozytywny skutek tych wyborów...


Umiarkowany sukces odnotowało PSL, zdobyło mniej głosów niż cztery lata temu ale dotyczy to przecież całej „wielkiej” czwórki. Wygląda na to, że czeka nas cztery lata polityki kontynuacji. Oprócz zjawisk pozytywnych niestety pogłębieniu ulegną te negatywne. Trochę się tego boję, arogancja władzy już w tej kadencji była spora. O ile cztery lata temu byłem umiarkowanie zadowolony to teraz jest we mnie rozczarowanie. Wtedy poukładanie spraw po awanturniczym rządzie PiS i jego przystawek wydawało mi się priorytetem. Mniejsze znaczenie miało to w jakim kierunku pójdzie polska polityka. Teraz jest już inaczej, dlatego pojawiło się rozczarowanie. Przez następne cztery lata czeka nas przecież marsz nie zawsze w dobrym kierunku. Wiele wyborów może mieć wymiar wręcz cywilizacyjny, podjęcie złych decyzji co obserwując dotychczasowe działania PO wydaje się wielce prawdopodobne może mieć dla nas fatalne skutki. Niełatwo wiec być dziś optymistą...

czwartek, 15 września 2011

Przypadek Ryszarda Bugaja, czyli rzecz o bezsilności...

Niewiele jest rzeczy gorszych od bezsilności. Kto jej doświadczył, ten wie jak łatwo wtedy o głupie decyzje. Skoro nic nie można zrobić to dlaczego by nie zrobić czegokolwiek. Efekt będzie przecież taki sam... No cóż, niekoniecznie. Osoba doświadczająca uczucia bezsilności jednak tego nie wie, kieruje się „alternatywną” logiką. Do prawdziwego dramatu może dojść, kiedy jest do doświadczenie permanentne. Nie, nie chcę tu odgrywać roli domorosłego psychologa, nie taki cel mi przyświeca. Staram się tylko zrozumieć ostatnie zachowania Ryszarda Bugaja i niestety nic nie tłumaczy ich tak dobrze jak bezsilność...

Nie sposób odmówić Bugajowi konsekwencji. Jego życiorys doskonale obrazuje bolączki polskiej lewicy. Jako jeden z pierwszych starał się stworzyć ugrupowanie w oparciu o lewicowe wartości, projekt Unii Pracy okazał się jednak nieudany. Dysponujący znacznie większymi środkami postkomuniści zajęli tą część sceny politycznej, mimo, że reprezentowali w większym stopniu beneficjentów byłego ustroju niż tradycyjny lewicowy elektorat. I trwają do dziś skutecznie ukręcając w zarodu wszelkie inicjatywy zmierzające do powstania na lewicy czegoś nowego. Niełatwo to przełknąć komuś o tak mało koniunkturalnym podejściu do polityki jak Bugaj... Jego odejście z UP, potem powrót i ponowne odejście doskonale to obrazuje.

Te doświadczenia chyba przekonały go, że nie można stworzyć silnego ugrupowania lewicowego tak długo jak istnieje SLD. Rozumiał również, że każde podjęcie współpracy z tą partią prowadzi do anihilacji. Cóż więc w takiej sytuacji można robić? Ryszard Bugaj postanowić chyba wspierać każdego, kto mógłby realizować lewicowe postulaty. Stąd jego start z list PSL, stąd również uwikłanie we wspieranie PiS... Już wtedy u źródeł tych działań leżała bezsilność.

Teraz na naszych oczach iluzje pielęgnowane przez Bugaja rozsypują się w proch. Zdaje sobie sprawę z porażki i co więcej nie widzi już możliwości zrobienia czegokolwiek sensownego. Odrzuca więc wszytko, zamyka się i wyrzuca klucz. Chyba tylko w ten sposób można interpretować jego decyzję o nie braniu udziału w wyborach. Szkoda, że nie poprzestaje na samej decyzji, jej racjonalizacja jest bowiem kuriozalna. Czy Bugaj naprawdę wierzy, że duża absencja w wyborach może wstrząsnąć klasą polityczną? Dla głównych partii jest ona nawet na rękę. PO ucieszy się pewnie, że najbardziej niezadowoleni nie zagłosują. PiS również chciałby niskiej frekwencji licząc na swój zdyscyplinowany elektorat. Zastanawiam się, czy taki protest może być w ogóle zauważony... Zrozumiałbym, gdyby namawiał do oddania pustego głosu. Wtedy taka manifestacja miałaby może sens.

Ryszard Bugaj jest dziś strasznie zagubiony, jak cała lewica zresztą. Rozdarta między „pragmatyzmem” pójścia z SLD (również PO lub PiS) a bezsilnością daje się nawet porwać populizmowi Janusza Palikota. Niektórzy rozpaczliwie starają się przekonać samych siebie, że tym razem może się udać i powstanie na lewicy nowa jakość. Znamienne wydaje się również miejsce, w którym Ryszard Bugaj przedstawia swoje racje. Człowiek lewicy, który wybiera Gościa Niedzielnego do wyłożenia w sposób systematyczny swoich racji musi być zagubiony...

środa, 14 września 2011

O spadaniu, śmierci i zespołowym oszustwie...

Byłem dziś na siłowni! Odkrywałem to miejsce krok po kroku, ostrożnie nie chcąc stracić niczego z jego egzotyki. I czułbym się wspaniale, gdybym wcześniej nie zajrzał do książki Svena Lindqvista „Wytępić całe to bydło”. Natknąłem się na fragment o nieprzygotowaniu do śmierci i zawładnął on moimi myślami. Siłownia chyba jest dziś ostatnim miejscem, gdzie wypada sobie pozwolić na taką chwilę słabości. Gdyby przy wejściach ustawione były skanery myśli pewnie nie zostałbym nawet wpuszczony... W świątyni nieśmiertelnych ciał nawet najmniejsze napomknięcie o śmierci jest równie nie na miejscu, jak pochwalenie Lucyfera przed ołtarzem Bazyliki Matki Bożej Bolesnej Królowej Polski w Licheniu. Tak mi się przynajmniej wydaje...

Lindqvist wspominając swoje młode lata napisał o śmierci jako czymś zmuszającym nas do robienia rzeczy istotnych. Tak wtedy myślał, co więcej, uważał, że krótkie życie „chroni przed chaosem i powierzchownością naszej egzystencji”. Tego typu herezje niestety zapanowały nad światem i czynią spustoszenie w inteligenckich głowach. Pozostała zdrowa część społeczeństwa wykupuje karnet na siłownię i tematem śmierci się nie zajmuje. No chyba, że trzeba iść na pogrzeb jakiegoś zapomnianego krewnego... Cała ta konsumpcja pogrzebowych wspaniałości niestety kosztuje niemało.


Lindqvist zmienił zdanie. Chyba? Nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Ubolewa tylko nad brakami w swojej edukacji, mimo jej staranności nigdy nie nauczył się umierać... Wyobrażam sobie, że w chwili gdy człowiek czuje zbliżający się koniec taka wiedza mogłaby pomóc w zachowaniu spokoju i uczynić umieranie czymś znacznie bardziej profesjonalnym. Zapewne dlatego w chwili słabości wraca do wykładu profesora Tonnessena, w którym uczestniczył w czasach swojej młodości. Przywołuje jego słowa:

Urodzić się, to jak skok ze szczytu wieżowca
Życie jest nieprzerwanym biegiem ku śmierci...

Wszystko co tworzy człowiek, jest jego zdaniem wielkim oszustwem, próbą ucieczki od myśli o nieuchronności śmierci. Blogowanie nie jest wyjątkiem. Cały czas spadamy i nie jest nawet ważne ile czasu nam pozostało... Lindqvist jak na obdarzonego zdrowym rozsądkiem Skandynawa przystało, pyta profesora Tonnessena o płynący z jego metafory wniosek. Oczywiście jest on dla niego w tamtym momencie absolutnie nie do przyjęcia. Śmierć zdaniem profesora czyni każde nasze działanie bezsensownym, nie warto robić niczego... Dopiero gdzieś na Saharze, w środku burzy piaskowej, kiedy śmierć staje się czymś realnym Lindqvist czuje owo spadanie.

Hmmm, jakie wnioski płyną z tego co napisałem? Nie wiem. Czy to ważne? Cóż innego może powiedzieć wyznawca - choć mocno nieortodoksyjny - filozofii bierności. Lindqvist nawet nie podaje imienia profesora Tonnessena, zapewne go nie pamięta. Nie zaskakuje mnie to, świat w swoim zapomnieniu poszedł zapewne jeszcze dalej. Niech każdy zajmie się własnym spadaniem.

sobota, 12 marca 2011

Atomowe manewry, czyli o tym jak awaria w Fukushimie aprecjonuje polską atomistykę...

Przyszło nam żyć w trudnych czasach... Wszyscy szukamy inspiracji, nie jesteśmy już skazani na życie swojego ojca/swojej matki. W tym celu zapoznajemy się z innymi kulturami, nie tylko po to by przejąć z nich to co nam odpowiada, można powiedzieć nawet, że to sprawa drugorzędna. Najważniejsze jest to, że dzięki temu możemy również zastanowić się nad naszą własną kulturą, zobaczyć jak się ona zmienia... Ułatwia to pewien dystans, bez którego bardzo łatwo wpaść w pułapkę nacjonalizmu. A od tego już tylko krok do płaczu za mitycznym narodem, który najczęściej nie ma nic wspólnego z tym rzeczywistym...

Ale nie o tym ma być ten wpis... Dla mnie jednym z takich miejsc, w którym od zawsze szukałem inspiracji była Japonia. Ostatnie wydarzenia więc tym bardziej są dla mnie bolesne. Czuję się w nieco irracjonalny sposób związany z tym krajem. Nie bardzo mam ochotę mówić o tym ogromie zniszczeń jaki ma tam teraz miejsce. Wiem, że Japończycy sobie poradzą. Metodycznie i wielką dozą samozaparcia odbudują to co zostało zniszczone w wyniku trzęsienia ziemi. Zresztą takie „publiczne babranie się w emocjach” byłoby nie po japońsku. Zresztą ktoś, o kim kiedyś powiedziano, że „ekspresyjnością przewyższa Yoshinori'ego Watanabe” musiałby to zrobić w nieudolny sposób...

Skupię się więc na bardzo małym wycinku rzeczywistości, który szczególnie mnie uwiera. Rzecz dotyczy komentowania sytuacji w elektrowni Fukushima I przez polskich ekspertów. Sygnały napływające z Japonii budzą niepokój, istnieje realne zagrożenie stopienia się reaktora. Rząd wysyła specjalną grupę by do tego nie dopuścić, powiększa też strefę z której wysiedla się ludzi z 10 do 20 kilometrów. Władze nieoficjalnie mówią o wycieku, chociaż w oficjalnym komunikacie są dużo bardziej powściągliwe. Widać napięcie, na razie sytuacja zdaje się stabilizować ale nikt nie mówi głośno o tym co może się wydarzyć po kolejnych wstrząsach wtórnych. Zagraniczni eksperci przedstawiają możliwe scenariusze nie unikając mówienia o zagrożeniach. W skrajnym przypadku może przecież dojść do stopnienie rdzenia reaktora i powtórki z Czarnobyla. Wydaje się to mało prawdopodobne ale nikt, kto ma chociaż odrobinę rozumu nie może tego scenariusza wykluczyć. Takie podejście powinno być szczególnie widoczne wśród naukowców, którzy przecież zabierają głos jako eksperci.

Oglądając zagraniczne serwisy można stwierdzić, że tak jest. Sytuacja jest płynna i tak do końca nie można przewidzieć jak się ona rozwinie. W Polsce jest jednak inaczej, tu eksperci wiedzą... W sposób niewzruszony i pewny. Nawet fakty nie są im przesadnie potrzebne, jeśli już to tylko po to by ową wiedzę udowodnić. I tak na przykład Krzysztof Dąbrowski z Centrum ds. Zdarzeń Radiacyjnych z pełną powagą twierdzi, że „elektrownie jądrowe w Japonii są zupełnie bezpieczne” a wprowadzenie alarmu atomowego w Japonii „nie ma żadnego związku z obiektami jądrowymi”. Ta wypowiedź jak domyślam się, miała miejsce wczoraj... Niewiele to w sumie zmienia, od człowieka pracującego w agencji zajmującej się nadzorem i reagowaniem na „zdarzenia radiacyjne” można chyba śmiało wymagać nieco większej wyobraźni...

Miałem również przyjemność mocno wątpliwą wysłuchać opinii pana dr Piotra Jamroza z Państwowej Agencji Atomistyki. Przypomniały mi się czasy stanu wojennego i funkcjonujący wówczas język propagandy. Wtedy to demonstranci dokonywali dewastacji pałek unikających przemocy ZOMOwców. Teraz zdaniem pana doktora para wypuszczona do atmosfery była (tu cytuję) „NIEJAKO PROMIENIOTWÓRCZA” i dalej „NIE BYŁA PROMIENIOTWÓRCZA TYLKO POŚREDNIO” (...promieniotwórcza jak się domyślam). W jego opinii nie ma „żadnego zagrożenia”. Panu doktorowi gratuluję, brnął dzielnie do końca...

Skąd więc tak diametralnie inna ocena sytuacji w Fukushimie I przez polskich ekspertów. Niestety jest to jeszcze jeden widomy przykład słabości polskiej nauki. Nie mam tu na myśli nawet braku wiedzy, istotniejsze jest niedoinwestowanie. Kiedy słuchałem anonimowego polskiego eksperta, który łamiącym się głosem mówił o tym, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa i wedle stanu jego wiedzy nie może dojść do wybuchu to odniosłem wrażenie, że „środowisko atomowe” jest przerażone. Udało się już niemal zastąpić „strach przed Czarnobylem” „niechęcią do Rosjan”. „Światła część społeczeństwa”, którego aspiracje uosabia Platforma Obywatelska dała się przekonać do wizji rozwoju cywilizacyjnego, niemożliwego bez atomu. Rusza więc już powoli proces budowy elektrowni atomowej w Polsce, tyle grantów, przeraźliwie drogich zabawek czeka już na „naszych ekspertów” a tu takie faux pas ze strony japońskiej braci atomowej... Nic dziwnego, że nie można usłyszeć w kraju nad Wisłą ani jednej rzetelnej analizy...

Debata na temat zagrożeń wynikających z posiadania elektrowni atomowych w Polsce nie przeprowadzono. W teorii jest to w 100% bezpieczny sposób pozyskiwania energii. Po co mówić o praktyce, zaraz „oszołomy” zaczną wyciągać przykład Temelina, który doprowadził poprzez swoje „prawidłowe działanie” niemal do wojny między Czechami a Austrią. Kwestia wycieków, składowania odpadów i „takie tam” przecież tylko zaciemniają debatę... Reakcja polskich naukowców zajmujących się energią atomową nie powinna więc razić... Otwiera się szansa rozwoju naukowego i możliwość zarabiania naprawdę poważnych pieniędzy. Przecież w Polsce nikt właściwie dotąd atomem się nie zajmował... A społeczeństwo wydaje niewyobrażalnie duże sumy na technologię przeszłości i uniemożliwia tym rozwój innych alternatywnych sposobów pozyskiwania energii. I prawie wszyscy są zadowoleni...