wtorek, 27 stycznia 2009

Reforma edukacji, czyli o tym, że najtrudniej zmienić samego nauczyciela...

Z uwagą przysłuchuję się debacie na temat reformy edukacji. Muszę przyznać, że nie wszystkie proponowane zmiany podobają mi się. Jeszcze więcej moich wątpliwości budzi tryb ich wprowadzania. Słuchając jednak argumentów środowiska nauczycielskiego coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu o słuszności proponowanych zmian. Dla wielu bowiem (oczywiście nie wszystkich) zmiany oznaczają kres poukładanej szczęśliwości. Przekazanie im większej wolności w realizacji programu nie traktują jako szansy na uczynienie swojej pracy ciekawszą ale zrzucenie na ich barki ciężkiego brzemienia odpowiedzialności.
Co nie zdumiewa dzieje się tak właściwie na każdym poziomie nauczania. Próba określenia pewnych podstaw zawsze wywołuje głośne protesty. Podobnie jak i celów, które dla jednych są nazbyt ogólne a dla innych nazbyt ambitne. Mam wrażenie, że nauczyciele chcieliby rozpisania minuta po minucie każdej swojej lekcji. Z uwzględnieniem materiału jaki ma być przerabiany oraz metod jakie powinni zastosować. W imię opatrzenie rozumianej jednolitości nauczania chcieliby dostać niezwykle dokładny przepis na stworzenie idealnego produktu końcowego. W przypadku otrzymania zakalca winne byłyby marne składniki a nie nauczyciel. Bo przecież metoda jest niezawodna i powszechnie używana...
Może porównywanie formowania młodych umysłów do sporządzania hamburgerów nie jest na miejscu ale w obu przypadkach moim zdaniem widoczna jest ta trochę absurdalna chęć standaryzacji w imię uczynienia pracy łatwą i nieodpowiedzialną. Słysząc opinię nauczycielki z kilkunastoletnim doświadczeniem, że dziecko kończąc zerówkę nie może pisywać prostych zdań łapię się za głowę. Moja siostrzenica już po jednym semestrze potrafi napisać na laurce „Sto lat mama”. Oczywiście nauczycielka ma rację, że nie każde dziecko będzie to potrafiło, być może nawet uzna, że słowa z laurki to nie jest proste zdanie. Ma oczywiście rację twierdząc, że dzieci osiągają poszczególne etapy rozwoju w bardzo różnym czasie. Nie wiem tylko dlaczego nie jest w stanie zrozumieć, że chociażby wymóg tego nieszczęsnego pisania prostych zdań po zerówce jest tylko celem, do którego należy dążyć i który w miarę możliwości należy osiągnąć. Nie wiem dlaczego zakłada złą wolę twórców reformy i już w myślach widzi trójki przysyłane z kuratorium, które będą badać osiągane przez zerówkowiczów wyniki i na ich podstawie zwalniać z pracy nauczycieli...
Mam wrażenie, że wielu nauczycieli traktuje swoją pracę jako skończone dzieło. Nie chce się nawet zastanawiać nad tym, że ich praca to tylko drobny wycinek procesu kształcenia. Chyba stąd bierze się przesadna wrażliwość w tym zawodzie. Nauczyciel, który nie nauczy zerówkowicza pisania krótkich zdań w oczach wielu ponosi klęskę. Wyjście jest tylko jedno, nie wspominać o tym w celach kształcenia a najlepiej nic nie zmieniać i zostawić sześciolatków w domu. Niech zajmują się nimi przedszkola, wszakże niemal w 2/3 gmin one działają. Pozostała 1/3 niech sobie jakoś radzi. A jak trzeba to szanowny pedagog użyje demagogicznego argumentu, że nie można zmuszać sześciolatka z małej mazurskiej miejscowości do czekania na szkolnego gimbusa przy -10 stopniach. Tak jakby u siedmiolatków wytwarzał się specjalny organ, który czyniłby ich odpornymi na mróz...
Być może nie jestem obiektywny bo cieniem na moją ocenę kładą się nie najlepsze doświadczenia z początkowego okresu kształcenia. Bardzo mnie jednak irytuje kiedy walka o zachowanie archaicznego modelu kształcenia wygodnego dla wielu nauczycieli prowadzona jest pod sztandarami dobra dzieci. Zresztą tak samo jak hipokryzja. Bo jak inaczej niż hipokrytami można nazwać ludzi, którzy na co dzień wysyłają swoje dzieci do doskonale wyposażonych przedszkoli i walczą o „wolność” sześciolatków do pozostania w domu. Dlatego trzymam kciuki za tą inicjatywę rządu, podobnie zresztą jak za inne reformy systemu edukacji. Przez media już kilkukrotnie przetaczała się debata nad zdziczeniem uczniów, nauczyciele zaś traktowani byli zawsze jako ofiary. Zawsze dziwił mnie tak jednostronny przekaz. Dla mnie jest sprawą oczywistą, że jest w Polsce z systemem edukacji coś nie tak. Słuchając wspominanej już nauczycielki z kilkunastoletnim doświadczeniem, która na pytanie „co w takim razie należy zrobić” (jeśli nie akceptuje proponowanych zmian) bez wahania odpowiada: „zostawić tak jak jest, bo przecież jest dobrze” tylko utwierdzam się w tym przekonaniu...

niedziela, 11 stycznia 2009

Imperium w stanie rozkładu, czyli o tym czy PiS straci również CBA...

Zwolennicy Prawa i Sprawiedliwości z coraz większą niecierpliwością czekają na mądrości swojego genialnego stratega przelane na papier w Klarysewie. Mają nadzieję, że sytuacja odmieni się radykalnie a partia po raz pierwszy od czasu ostatnich wyborów nie będzie w defensywie. Co więcej, że zniknie to coraz powszechniejsze w odczuciu społecznym poczucie schyłkowości PiS. Teraz nawet zwolennicy tej formacji coraz bardziej przypominają pasażerów Titanica, którzy co prawda jeszcze trwają przy swoim kapitanie ale powoli przestają wierzyć, że jest on w stanie zmienić kurs i uniknąć katastrofy. W niczym nie przypominają bezczelnych rewolucjonistów z 2005 roku sięgających bez skrupułów po wszystko co było wtedy do „zagrabienia”. W gorączkowej atmosferze „odzyskiwano” co tylko się dało i na dowód objęcia w posiadania przystawiano pieczątkę IV RP.
Bez wątpienia warto było być wtedy w PiS, ileż ciekawych posad do objęcia czekało na wiernych członków. Nowe imperium wchłonęło przystawki nawet nie w wyniku perfidnej gry, po prostu mogło ono zaoferować działaczom i zwolennikom Samoobrony i LPR znacznie lepsze widoki na przyszłość.
Hasła odnowy moralnej wypisane na sztandarach PiS doskonale usprawiedliwiały wymianę elit począwszy od członków KRRiTV a na „kierowniku poczty we wsi Trojanów” skończywszy. Wszyscy oni byli z układu: dyrektorzy szkół, członkowie rad nadzorczych, dziennikarze, sejmowi eksperci, prokuratorzy, leśnicy itd. Wszystkich ich należało zwolnić i zastąpić swoimi ludźmi. Bo czy można robić rewolucję moralną polegając na ludziach, do których nie ma się zaufania? W razie oporu można zawsze zlustrować, postraszyć prokuraturą lub nasłać CBA. PiS ze swoją zachłannością dawało nadzieje na nowe rozdanie, bardzo wielu ludziom funkcjonującym dotąd na marginesie otwierało drogę awansu. W miejsce starego złego układu powstał nowy system zależności, z założenia dobry bo „nasz”.
Przegranie wyborów parlamentarnych znacznie ograniczyło możliwości PiS. Nie było jednak źle, nadal szereg instytucji pozostawało „odzyskanych”. Porażka nie była duża i zwątpienie jeszcze nie zagościło na stałe w sercach zwolenników PiS. Wszakże w Polsce jeszcze nigdy żadnej partii nie udało się wygrać wyborów dwa razy z rzędu... Za czasem wobec doskonałych sondaży PO i realnych możliwości rządu zaczęły rozluźniać się więzi z dotąd podporządkowanymi PiS instytucjami. Jarosław Kaczyński z niezachwianą pewnością mógł już tylko liczyć na meldunki z pałacu prezydenckiego. IPN po aferze z książką Cenckiewicza i Gontarczyka ma wszelkie objawy przetrąconego kręgosłupa. Nie chce się już włączać w bieżącą walkę polityczną i nawet nazwiska agentów jakoś tak przestały się pojawiać regularnie. Ostatnie wydarzenia w telewizji publicznej również wskazują na to, że spada przeświadczenie o mocy PiS. Prezes Urbański nagle postanowił być bardziej niezależny co wywołało zdecydowaną reakcję prezesa Kaczyńskiego. Okazało się jednak, że pozostałości po przystawkach wolą oddać się na łaskę i niełaskę rządzącej koalicji niż wiązać swoją przyszłość z powoli idącym na dno PiS. Partia braci Kaczyńskich powoli przestaje mieć cokolwiek cennego do zaoferowania tym bardziej, że wielu ma teraz za dużo do stracenia i nie ma ochoty nadmiernie ryzykować. Dziś nieliczni postawiliby na zwycięstwo Lecha w wyborach prezydenckich i Jarosława w parlamentarnych. Nic więc dziwnego, że coraz więcej osób pełniących dotąd swoje funkcje z rekomendacji PiS zaczyna szukać swojej własnej drogi...
Ciekawe w tym kontekście informacje docierają z największej dumy pisowskiej rewolucji jakim jest bez wątpienia CBA. Mariusz Kamiński, człowiek którego niezależność mieliśmy okazję wszyscy zobaczyć na konferencji poświęconej posłance Sawickiej ku zaskoczeniu wielu utrzymał po dojściu do władzy Donalda Tuska swoje stanowisko. Po informacjach jakie zostaną ujawnione w poniedziałek może się okazać, że jednak wkrótce je utraci. Jak wykazało śledztwo przeprowadzone przez Jarosława Jabrzyka i Bertolda Kittela podległa mu instytucja nie zamierzała ze spokojem czekać na dymisję swojego szefa. Przez pół roku CBA prowadziło tajne śledztwo przeciwko wiceministrowi Marianowi Cichoszowi, zastępcy ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego, który należał wtedy do największych przeciwników Kamińskiego. Zdaniem dziennikarzy działania były prowadzone na bardzo szeroką skalę i to mimo braku wymaganej w takich sytuacjach zgody sądu i prokuratora generalnego.
Cała sprawa nie budzi we mnie zdziwienia. Świętość jaką do dnia dzisiejszego pozostaje dla zwolenników PiS Centralne Biuro Antykorupcyjne musi być przecież broniona za wszelką cenę. Nawet jeśli w grę wchodzi złamanie prawa. Na razie CBA zaprzecza całej sprawie a mnie nie pozostaje nic innego niż czekać do poniedziałku na szczegóły dziennikarskiego śledztwa. Trochę irytuje mnie to dość kiepskie marketingowe zagranie, wolę gdy albo przedstawia się wyniki swojej pracy albo milczy. Takie zapowiedzi, które mają budować napięcie są dobre w reklamie a nie poważnym dziennikarstwie. Nazwiska autorów są gwarancją rzetelności śledztwa i bez wątpienia będzie się od poniedziałku sporo działo. Być może po utracie kontroli nad publicznymi mediami już wkrótce padnie następny bastion PiS. Kruszeje powoli imperium Jarosława Kaczyńskiego i tym samym zanika nadzieja na jakąkolwiek przyszłość dla PiS.

czwartek, 8 stycznia 2009

Kryminał bez aktów ale ze śmiercią straszliwą na końcu. Finał wieńczący opowieść o Metodym Mofarskim...

Metody Mofarski uważał się za szczęściarza, bo zawsze ilekroć przydarzało mu się coś złego jednocześnie towarzyszyło temu coś dobrego. Tak było i tym razem, jego martwe ciało znaleziono już następnego dnia późnym wieczorem, tak że nie zdążył naruszyć go jeszcze poważnie ząb czasu. Gdyby Metody Mofarski jeszcze żył byłby z tego bardzo zadowolony, smród rozkładającego się ciała byłby dla niego źródłem potężnego stresu a poczucie dyskomfortu z tego wynikające unieszczęśliwiłoby go na wiele miesięcy. Bez wątpienia miał szczęście, nie zapisał się w pamięci potomnych jako gnijący i bezkształtny kawał mięsa.

Zawdzięczał to gburowatemu lokatorowi spod czwórki, który wracają z porannych zakupów zobaczył stojący wciąż na schodach termos Metodego Mofarskiego i pełen dobrej woli postanowił mu go zwrócić co było w jego przypadku rzeczą dość niezwykłą. Być może decydujące znaczenie miał fakt jego nieszczelności ale tego nie może wiedzieć nawet omnipotentny narrator. Tak czy inaczej gburowaty lokator spod czwórki postanowił zapukać do drzwi Metodego Mofarskiego tuż po godzinie dwudziestej pierwszej. Wybór czasu był optymalny bo wtedy kończył się ulubiony serial telewizyjny Metodego Mofarskiego. Gburowaty lokator spod czwórki liczył, że po godzinie spędzonej z psem Szarikiem być może będzie on w na tyle dobrym nastroju, że mu przyniesiony termos z poczucia wdzięczności ofiaruje. Zaskoczyła go niepomiernie głucha cisza, która zapadła w odpowiedzi na jego pukanie. Nie miał wątpliwości, że zdarzyło się coś złego bo Metody Mofarski nie miał zwyczaju wychodzić z domu o tak późnej porze i co najważniejsze za nic w świecie nie uroniłby nawet minuty ze swojego ulubionego serialu. Gburowaty sąsiad spod czwórki nacisnął klamkę ale mieszkanie było zamknięte. Dla pewności zapukał jeszcze dwa razy i pełen poczucia grozy wezwał Metodego Mofarskiego do wyjścia. Zgodnie zresztą z oczekiwaniami nie przyniosło to rezultatu. Wrócił więc do swojego mieszkania i sięgnął po telefon.

Policja zjawiła się już po godzinie. Czynszowa kamienica na skraju miasta, w której mieszkał Metody Mofarski cieszyła się bardzo złą sławą i dlatego wszelkie dochodzące na jej temat informacje były na miejscowym komisariacie traktowane śmiertelnie poważnie. Dwaj funkcjonariusze, podobnie jak nieco wcześniej gburowaty sąsiad spod czwórki pukając do drzwi nie doczekali się reakcji Metodego Mofarskiego. Zgodnie z procedurą udali się do gospodarza kamienicy, który dysponował na wypadek nadzwyczajnych okoliczności dodatkowym zestawem kluczy do każdego mieszkania w kamienicy. Nie zareagował on dobrze na prośbę policjantów. Bez wątpienia w tym przypadku okoliczności jednak były nadzwyczajne i dlatego mimo protestów i narzekań gospodarz kamienicy w końcu zmuszony był sięgnąć po wielki pęk kluczy i podążyć z nimi do mieszkania Metodego Mofarskiego. Po otwarciu drzwi policjanci niepewnie przekroczyli próg rozglądając się czujnie i cicho wołając gospodarza. Znaleźli go dość szybko, leżał w łóżku zwinięty w kłębek a na nim jego wielka półka na książki. Ze zmiażdżonej czaszki wyciekła mieszanina krwi i mózgu tworząc na poduszce wielką czerwoną plamę, która niemal dokładnie pokrywała się z inną, starszą, prawdopodobnie pamiątce po rozlanym czerwonym barszczu.

*****

Bardzo słynny inspektor, który swoją markę zawdzięczał konsultacjom przy największych serialach szybko odrzucił możliwość wypadku. Haki, na których wisiała półka zostały podpiłowane, prawdopodobnie piłą wciąż jeszcze leżącą na parapecie. Inspektor kazał zlecić zdjęcie z niej odcisków palców zresztą jak z całego mieszkania. Następnie przystąpił do bardziej gruntownych oględzin miejsca zbrodni. Niestety nie znalazł nic ciekawego oprócz niezwykle rzadkiego tygrysa z 1967 roku, którego dyskretnie schował do kieszeni. Zadowolony pomyślał, że jak dobrze pójdzie to już wkrótce będzie miał całą serię. To była już trzecia ofiara kolekcjonująca tygrysy w tym miesiącu... Ze słów sąsiadów wynikało, że ofiara była samotnikiem stroniącym od ludzi. Oprócz niego nikt inny nie miał kluczy do mieszkania, oczywiście poza gospodarzem kamienicy co czyniło tego ostatniego głównym podejrzanym. Tym bardziej, że jak na razie innych nie było. Dlatego też inspektor bez wahania kazał go natychmiast aresztować i przesłuchać z całą surowością stosowaną w tego typu sprawach.

Gospodarz kamienicy bardzo długo nie chciał się przyznać do winy. Napływające dowody w postaci odcisków palców z miejsca zbrodni czyniły jego sytuację coraz trudniejszą. Analiza gróźb przesyłanych Metodemu Mofarskiemu dała nowy przełom w śledztwie. Okazało się, że wszystkie one były pisane na papierze służbowym a na odwrocie każdej z nich widniała pieczątka z imieniem i nazwiskiem, adresem i numerem telefonu gospodarza kamienicy. Gwoździem do trumny okazały się jednak zeznania jego żony. Opowiedziała ona o chorobliwej zazdrości męża i jego nienawiści do Metodego Mofarskiego, z którym to ponoć miała mieć romans. Jej zdaniem mąż był osobą niezrównoważoną, zdolną do popełnienia nawet najgorszych czynów. Inspektor z czystym sumieniem mógł zamknąć śledztwo, tym bardziej, że wkrótce sam gospodarz kamienicy ze skruchą przyznał się do winy. Podpiłowanie haków było wyrazem rozpaczy, bo dosypywana przez niego Metodemu Mofarskiemu do jedzenia trutka na szczury nie działała. Ten miał się dobrze jak nigdy dotąd co tylko jeszcze zwiększało pielęgnowaną do niego w sercu nienawiść. Nie mógł wiedzieć, że Metody Mofarski spędził połowę swojego dzieciństwa ukrywając się przed rówieśnikami w labiryncie piwnic pod starą kamienicą. Tam w wyniku wielu prób początkowo przymusowych a potem już dobrowolnych uodpornił się na zawartą w trutce na szczury kumarynę.

Na pogrzebie Metodego Mofarskiego nie pojawił się nikt. Smutna ceremonia przebiegła szybko i w absolutnej ciszy. Wśród ludzi, którzy go znali przeważało poczucie ulgi. Nawet jego matka ucieszyła się, że już nie będzie dostawać tych przeklętych czekoladek, przez które tak bardzo w ostatnim czasie utyła. Zadowolony był gburowaty lokator spod czwórki, który zachował termos i inspektor policji kompletujący swoją biblioteczkę. Nawet jego morderca nie krył radości i satysfakcji ze śmierci „tej podstępnej gnidy”. Najwięcej na śmierci Metodego Mofarskiego skorzystała żona gospodarza kamienicy. Śmiejąc się dawno temu z jego durnego dowcipu wzbudziła w mężu zazdrość, która teraz przyniosła jej wolność. Podsycała ją opisując w swoim pamiętniku intymne chwile, które mieli ze sobą spędzić. Wiedziała, że mąż wszystko czyta i aż kipi z nienawiści. Miała nadzieję, że w gniewie zamorduje Metodego Mofarskiego a ona będzie mogła wreszcie zacząć nowe życie. Nie sama oczywiście ale z łysym jubilerem spod jedenastki, z którym spotkania były opisywane tak szczegółowo w jej pamiętniku. Żona gospodarza kamienicy czuła wdzięczność dla Metodego Mofarskiego za jego poświęcenie. Wybierała się nawet na jego pogrzeb ale w nawale pracy spowodowanej przeprowadzką ostatecznie zrezygnowała. 

Znając wyrozumiałość Metodego Mofarskiego mogę śmiało przypuszczać, że nie miałby do niej o to żalu, zresztą jak i do nikogo innego. Żył on zawsze w zgodzie z własnymi zasadami i dzięki temu teraz po śmierci jego życie stało się inspiracją dla innych. Czy ktokolwiek z nas mógłby chcieć czegoś więcej...

Koniec

wtorek, 6 stycznia 2009

Kryminał bez aktów ale ze śmiercią straszliwą na końcu. Część czwarta, najsmutniejsza ze wszystkich...

Nie minęła jeszcze dwunasta a już Metody Mofarski uszczęśliwiony gratulował sobie pomysłu wyjścia z mieszkania. Od strony towarzyskiej osiągnął sukces niebywały. Potwierdzało to starą prawdę, że najlepsze rzeczy zdarzają się tak po prostu i nie można ich zaplanować. Najwięcej satysfakcji dostarczyła mu rozmowa z gospodarzem kamienicy. Biedak chodził po wszystkich klatkach schodowych roznosząc służbowe zawiadomienia, powiadomienia i przypomnienia. Zmarznięty ochoczo przyjął propozycję kubka ciepłej kawy, którą Metody Mofarski złożył dając tym samym dowód swojej niezwykłej empatii. No cóż, wielkość najlepiej się wyraża w małych, z pozoru nic nie znaczących gestach. Gospodarz kamienicy nie potrafił ukryć, jak bardzo dobrym i kulturalnym lokatorem jest Metody Mofarski. Ten zawstydzony tymi pochwałami z trudem powstrzymał się przed ucieczką. Niestety termos był nieszczelny i kawa okazała się ledwo ciepła. Wbrew obawom Metodego Mofarskiego nie zakończyło to tak dobrze zapowiadającej się pogawędki. Gospodarz kamienicy okazał się szalenie kulturalnym człowiekiem, szczerze zainteresowanym stanem jego zdrowia. Tak rozczuliło go to, że niemal nie zdradził przyczyny swoich kłopotów. W ostatniej chwili się powstrzymał, nie chcąc obarczać swoim ciężarem tego miłego człowieka, który okazał mu tak duże zainteresowanie.
Gospodarz kamienicy jak się okazało miał również swoje problemy. Do największych należała plaga szczurów, której mimo wielu wysiłków nie udało się nawet ograniczyć. Metody Mofarski bezskutecznie starał się znaleźć słowa, które by pocieszyły tego zacnego człowieka ale nie potrafił. Dlatego też dając upust swoim emocjom najpierw poklepał go po plecach a następnie przytulił. Na ten miły gest gospodarz kamienicy zareagował wzruszeniem i dalszymi zwierzeniami. Okazało się, że źródłem prawdziwego nieszczęścia nie był plaga szczurów ale żona, która nie darzyła już go takim uczuciem jak kiedyś. Flirtowała bezwstydnie z innymi mężczyznami co doprowadzało go do szaleństwa. Gospodarz kamienicy nie chciał stracić swojej żony bo czy widział ktokolwiek piękniejszą kobietę na świecie? Metody Mofarski z grzeczności nie zaprzeczył, chociaż Pani Gospodarzowa zupełnie mu się nie podobała. Była dwudziestopięcioletnią blondynką ze zbyt szerokimi ustami i nazbyt wąskim nosem. Przeraźliwie chuda i wysoka bardziej przypominała te chore dziewczyny z telewizji, zataczające się z braku sił na wybiegach mody niż jego ukochaną mamusię. Metody Mofarski czytał kiedyś, że ponoć miłość jest ślepa więc szybko wybaczył gospodarzowi kamienicy jego brak gustu. Poklepał go raz jeszcze po plecach i zapewnił, że tak szlachetnym i dobrym ludziom nie przytrafiają się naprawdę złe rzeczy, co najwyżej chwilowe przykrości, które przypominają im o zasłużonym i należnym szczęściu będącym ich udziałem na co dzień. Pokrzepiony jego ciepłymi słowami gospodarz kamienicy podziękował mu i pożegnał się, bo czas był najwyższy wracać do wypełniania należnych mu obowiązków.
W takich chwilach Metody Mofarski czuł zadowolenie, że posłuchał rad mamusi i nie pozwolił by kobiety stały się ważną częścią jego życia. Dzięki temu było ono pełniejsze, bo mógł realizować wiele pasji a nie tylko jedną i do tego skrajnie niebezpieczną. Jego mamusia nie miała wątpliwości, mężczyźni nie umierają z powodu chorób ale zawsze i nieodmiennie przez kobiety. Tak było z jego ojcem, który tak zamyślił się w wannie nad cudownymi kształtami nowej sąsiadki, że nie zauważył trzymanej w dłoniach i podłączonej do prądu suszarki do włosów. Fakty są nieubłagane, gdyby myślał o sposobiącym się do narodzin Metodym Mofarskim żyłby do dziś... Czarne myśli szybko uleciały z jego głowy bo uświadomił sobie, że wreszcie po tylu latach znów miał szansę na przyjaźń z prawdziwego zdarzenia. Gospodarz kamienicy z pewnością był osobą godną zaufania a jego miła powierzchowność oraz intelektualna sprawność dawały gwarancję satysfakcji. Metody Mofarski podjął decyzję, że przy najbliższej sposobności zapyta go, czy ten nie ma ochoty wybrać się z nim na wystawę pamiątek po psie Szariku. Jego czapka z mistrzem Yodą wskazywała na to, że był on wyrafinowanym znawcą kina i z pewnością doceni jego propozycję. Metody Mofarski był z siebie tak zadowolony, że mimowolnie zaczął nucić pod nosem najnowszy szlagier niezwykle utalentowanego artysty. Jego ciche „spracowane jak poranek, po kolejnej nocy zarwanej...” niosło się po całej klatce. Nim zdążył dobrnąć do drugiej zwrotki zobaczył wsadzoną między drzwi białą kartkę. Strach i wypita w dużych ilościach kawa doprowadziły do łatwych do przewidzenia skutków...
*****
Rozpacz jaka stała się udziałem Metodego Mofarskiego, po klapie wydawało się gwarantującej sukces akcji była tak wielka, że pozbawiła go największego atutu jaki posiadał: błyskotliwej umiejętności logicznego myślenia. Stracił nadzieję na wykrycie tożsamości swojego mordercy i tym samym na przeżycie Nie pozostawało mu nic innego niż czekać na śmierć. Rzucił się na łóżko licząc, że poczuje chociaż ułamek tej niesamowitej przyjemności, która do niedawna czyniła z niego człowieka szczęśliwego. Zamiast tego nie mógł pozbyć się myśli, że wkrótce straci to wszystko. Również cudowną pościel w kurpiowskie wzory, którą zakupił w NRD podczas swojego jedynego w życiu urlopu. Nabył wówczas aż sześć kompletów, za wszystkie oszczędności jakie miał przy sobie bo nie chciał dopuścić by jakiś Niemiec przytulał się do skarbów polskiej kultury. Jednego z nich pewnie nie użyje już nigdy... Niestety o powodach wspomniał innym urlopowiczom co zakończyło jego współpracę z Funduszem Wczasów Pracowniczych. Teraz nie był nawet w stanie przywołać tych wszystkich cudownych chwil jakie wtedy przeżył. Myślał tylko o śmierci i jej wpływie na swoją przyszłość. Bez dwóch zdań rysowała się ona w czarnych barwach. 
Zrozumiał, że wszystkie poczynione plany nie zostaną już nigdy zrealizowane. Wisząca nad jego łóżkiem półka z książkami będąca dla niego powodem do dumy i wyznacznikiem jego intelektualnych aspiracji już nie wzbogaci się o nowe pozycje. Bogaty księgozbiór, w tym dzieła wszystkie Jana Dobraczyńskiego, seria „tygrysów” w liczbie siedemnastu egzemplarzy i wiele innych pozycji, z których Metody Mofarski był równie dumny zostanie najpewniej rozsprzedany za bezcen. Jaka szkoda, że nie pomyślał o napisaniu testamentu. Pełen rezygnacji skonstatował, że dotąd nie dopuszczał myśli o własnej śmierci. Poczuł się przeraźliwie samotny, ileż by dał by w tej chwili była z nim jego mamusia. Łzy napłynęły mu do oczu i zapłakał gorzko Metody Mofarski nad swym dobiegającym kresu życiem. Z każdą minutą lżej robiło mu się na sercu i w końcu zasnął pogodzony z własnym losem. Jak się miało okazać po raz ostatni w swoim życiu...
cdn.

niedziela, 4 stycznia 2009

Kryminał bez aktów ale ze śmiercią straszliwą na końcu. Część trzecia, po której będzie już z górki...

Przełom nastąpił po dwóch miesiącach, morderca zaskoczony spokojem swojej przyszłej ofiary zdecydował się bowiem zwiększyć moc swojej groźby i wreszcie dokonał tak bardzo oczekiwanej przez Metodego Mofarskiego zmiany jej treści. Słowa nadal co prawda pozostawały takie same, ale na ich końcu pojawił się wielki czarny wykrzyknik. Tego zlekceważyć już się nie dało. Metody Mofarski zrewidował swoje plany na sobotę i zamiast wizyty na wystawie pamiątek po psie Szariku, zwinięty w kuleczkę w swoim łóżku poddał się rozmyślaniom nad swoimi dalszymi działaniami. Zezłościła go swoista asymetryczność relacji między nim a jego prześladowcą. Dlaczego tak pokornie się godzi na rolę ofiary? W jego głowie pojawił się iście szatański plan, a gdyby tak w swoich drzwiach zostawić dla mordercy kartkę z jeszcze straszniejszymi słowami niż te skierowane do niego. Wtedy obaj mieliby takie same podstawy do obaw i byłoby to dużo bardziej sprawiedliwe. Wiedział przecież, kiedy morderca pojawia się przed jego drzwiami i mógł dzięki temu ograniczyć do minimum możliwość dostania się napisanej przez niego kartki w czyjeś niepowołane ręce.
Ucieszyła go ta myśl niepomiernie, nie na długo jednak bo zrozumiał, że asymetryczność jest wpisana w naturę tego typu relacji. Przewaga prześladowcy nie wynikała z większej bezwzględności rzeczonego, Metody Mofarski już w swoim bogatym życiu zabijał nie raz i nie był tak niewinny jak z pozoru mogło się wydawać. Potwierdzić to może chociażby biedna mysz, która skuszona licznymi okruszkami zabłądziła pewnego razu do jego łóżka. Liczne rany kłute zadane jej tępym ołówkiem nadal pozostają niezaleczone. Tylko dzięki swojemu refleksowi zdołała zachować życie, chociaż swoją kiepską orientację w terenie i nadmierne łakomstwo okupiła ciężkim kalectwem. Inne zwierzęta, które weszły w drogę naszemu bohaterowi miały mniej szczęścia. Motyle, pająki, biedronki i wiele innych stworzeń bożych najpierw traciło swoje nadmiernie jego zdaniem liczne kończyny a potem było brutalnie rozdeptywanych. Tak, bezwzględności Metodemu Mofarskiemu nie brakowało, lecz cóż mu było po niej skoro nie wiedział w stosunku do kogo ma jej użyć. To decydowało o tym, że on pozostawał ofiarą a jego prześladowca myśliwym. Tylko odkrycie tożsamości mordercy mogło wyrównać szanse i uchronić go przed marną śmiercią. Zrozumiał, że musi zrobić wszystko by się dowiedzieć kto za tym wszystkim stoi. Analiza otrzymanych dotąd kartek nie pozwalała mieć nadziei, że ich autor może pewnego razu z rozpędu się po prostu podpisać. Nie pozostawało nic innego jak zacząć działać bardziej aktywnie by się tego dowiedzieć...
Pod wieczór, przekręcając się na drugi bok Metody Mofarski zaczął się nad sobą użalać. Gdyby miał takie możliwości jak James Bond lub chociaż łysy jubiler spod jedenastki mógłby zainstalować kamerę. Niestety jego skromne zarobki nie pozwalały mu na zakup choćby lornetki. Będący w jego posiadaniu magnetofon MK 235 mógł co najwyżej nagrać kroki prześladowcy. W tym celu jednak musiałby zostać w domu by co 45 minut zmieniać kasetę na nową. Metody Mofarski uznał, że nie jest to do końca złe rozwiązanie, tym bardziej, że jego szef już od dziesięciu lat bezskutecznie chce wysłać go na urlop. Ucieszyłby się zapewne słysząc jego prośbą o jeden dzień wolnego, może nawet nie trułby przez następny miesiąc o prawach pracowniczych...
*****
Wreszcie nadszedł dzień, z którym Metody Mofarski wiązał tak wielkie nadzieje. Gwiazdy nie sprzyjały mu jednak, przynajmniej zdaniem znanego astrologa, który przestrzegał go podobnie zresztą jak i resztę ludzi spod znaku Skorpiona przed siedzeniem tego dnia w domu. Miało to jego zdaniem wpędzać w depresję i rodzić niebezpieczne myśli o własnej śmiertelności. Metody Mofarski był zaskoczony trafnością przepowiedni, właściwie od czasu pierwszego anonimu bez przerwy o tym myślał. Z całą pewnością już dawno by cierpiał również na depresję, gdyby tylko wiedział co oznacza to słowo... Świadomy własnej siły był pewny, że sobie jednak poradzi i już wkrótce będzie się cieszył tak mu potrzebnym spokojem ducha. Wstał wcześniej, bo i tak nie mógł spać i zaczął przygotowania. Sprawdził wytrzymałość krzesła, wygrzebał stary termos i przygotował morze kawy. Potem zabrał się za sprawdzenie magnetofonu, wszystko działało bez zarzutu. Na próbę nagrał próbkę swojego głosu, nie bardzo wiedział co powiedzieć więc głośno zaszczekał. Nastęnie przewinął kasetę do tyłu i nacisnął przycisk „włącz”. W mieszkaniu rozległo się donośne i niezwykle melodyjne szczekania. Prze chwilę pomyślał, że to wielka szkoda, że nie jest psem. 
Na zapas skorzystał z toalety i zjadł obfite śniadanie, oczywiście poza łóżkiem. Rozluźniony ustawił krzesło na właściwym miejscu, obok postawił termos i poszedł po magnetofon. Po powrocie ku swojemu przerażeniu odkrył, że standardowy kabel od MK 235 ma tylko jeden metr i czterdzieści osiem milimetrów długości, czyli o jakieś dwa metry mniej niż potrzeba. Nagrywanie w takich warunkach nie miało niestety większego sensu. By nie stracić całego dnia Metody Mofarski postanowił siedzieć pod drzwiami i słuchać. Zrezygnowany wziął sobie gazetę, długie godziny oczekiwania łatwiej znieść gdy ma się zajęcie.
Z nudów przeczytał po raz drugi swój horoskop i nagle zrozumiał jaki błąd dotąd popełniał. Przecież nie musiał się ograniczać do usłyszenia prześladowcy, mógł go równie dobrze zobaczyć. Wymagało to tylko wyjścia z mieszkania tak jak to zalecał astrolog i prowadzenia obserwacji z drugiej strony drzwi. Szybko się ubrał, schował termos do kieszeni i wyszedł na klatkę schodową. Czujne oczy Metodego Mofarskiego bardzo szybko odnalazły właściwy schodek, na którym bez zbytnich ceregieli zasiadł. Był to doskonały punkt, niemal naprzeciwko drzwi oddalony od nich w odległości nie większej niż dwa metry gwarantował dobrą widoczność. Jak się później okazało pewnych trudności nastręczało mu wytłumaczenie mijającym go współlokatorom powodów swojej na klatce obecności. Na początku udzielał bełkotliwych odpowiedzi wypatrując czujnie czy jego rozmówcy nie ukrywają w dłoniach białej, starannie złożonej kartki papieru. Po godzinie jego wyjaśnienia stały się już spójne i precyzyjne. Zaczynał od narzekania na plagę much w tym roku a kończył pochwałą środka owadobójczego, którego dopiero co użył w mieszkaniu. Jego skuteczności dorównywała ponoć tylko jego szkodliwość i dlatego on, Metody Mofarski siedział na klatce czekają aż wstrętne owady się wytrują. Wszyscy jego rozmówcy ze zrozumieniem kiwali głowami, bo sami ledwie trzy miesiące temu przeżywali podobne problemy. Gratulowali mu determinacji i czasem nawet zapraszali do siebie na herbatę. Grzecznie wtedy odmawiał i bełkotliwie się usprawiedliwiał. Propozycje były jednak na tyle rzadkie, że tym razem nie zdołał się dopracować jednej spójnej wersji.
Cdn.

sobota, 3 stycznia 2009

Kryminał bez aktów ale ze śmiercią straszliwą na końcu. Część druga, w której akcja się rozwija...

Pierwszą myślą jaka przyszła Metodemu Mofarskiemu do głowy po dotknięciu głową poduszki było to, że powinien ją najpierw wytrzepać bo teraz przypominała kawał kamienia. Zreflektował się szybko i marszcząc brwi przystąpił wykorzystując cały swój intelekt do wymyślenia planu jak wybrnąć cało z zaistniałej sytuacji. Jeszcze pół roku temu nasz bohater zrzuciłby odpowiedzialność na policję. Teraz świadomy swoich przymiotów zdecydował się działać sam. Już w wieku dziesięciu lat Metody Mofarski przejawiał talenty detektywistyczne. Dzięki niezwykłemu zmysłowi obserwacji i intuicji tak potrzebnej w detektywistycznym fachu odkrył, że jego ojcem jest Święty Mikołaj. Nawet nie dlatego, że był to jedyny mężczyzna, który odwiedzał jego matkę bo było ich wielu. Tylko ten jednak okazywał cień zainteresowania małym Metodym Mofarskim i nawet czasem przynosił mu prezenty. Te piętnaście minut w roku ojcowskiej miłości wystarczało mu w zupełności i nie miał nawet za złe matce, że zamykała się potem z jego ojcem w sypialni i nie wychodzili stamtąd tak długo aż on nie padał znużony snem. Tamta zagadka była co prawda dużo łatwiejsza do rozwiązani bo tam nikt nikogo nie chciał zabijać. Metody Mofarski jednak nie był już chłopcem ale mężczyzną świadomym swojej wartości o bogatej i skomplikowanej przeszłości, która uczyniła z niego eksperta od meandrów ludzkiego życia. Wiedział wszystko, wystarczyło tylko zebrać poszczególne elementy by obraz ułożył się w całość. Tak pokrzepiony przystąpił do oględzin jedynego namacalnego dowodu jaki był w jego posiadaniu. Dla tych nieuważnych dodam, że chodzi o kartkę z groźbą. Litery były wyraźne chociaż trochę nierówne. Musiał je pisać mężczyzna bo kobiety są w tych sprawach dużo bardziej dokładne. Oczywiście nie wszystkie co sprawę płci mordercy pozostawiało otwartą. Tym bardziej, że morderca/morderczyni mógł/mogła użyć lewej ręki lub prawej jeśli był leworęczny/leworęczna by zmylić ślęczącego teraz nad tekstem Metodego Mofarskiego. 
Dużo bardziej przydatny okazał się kolor w jakim groźba została napisana. Nie był on przypadkowy, morderca wiedział co robi. Wybrał kolor czarny, który nieodłącznie towarzyszy śmierci i z tego prostego powodu musi w każdym wywoływać przerażenie. Z pewnością autor listu nie żartował, jego wybór wskazywał na wyrachowanie i silne przekonanie co do raz powziętych planów. Gorszy byłby tylko kolor czerwony, który świadczyłby o gwałtowności i niezrównoważeniu mordercy oraz jego zamiłowaniu do krwawych sposobów odbierania życia. Była to marna pociecha dla Metodego Mofarskiego, ale jednak znacząca bo któż z nas nie wolałby umierać śmiercią spokojną i szybką a nie gwałtowną, krwawą i pełną bólu. Tak, kolory mogą nam dużo powiedzieć... O ileż przyjemniej byłoby odczytywać te straszne słowa zapisane na żółto co niechybnie wskazywałoby na psikusa lub chociaż zielono co byłoby wyrazem niezdecydowania autora. Ale trudno, Metody Mofarski nie zamierzał jednak wybrzydzać, dostał kolor czarny i musi sobie z tym poradzić.
Dużo więcej wątpliwości wywołała w nim analiza treści groźby. Chociażby użycie słowa „menda”. Miał nadzieję, że nie jest to aluzja do jego higieny intymnej. Na wszelki wypadek pobiegł szybko do łazienki by to sprawdzić. Powrócił uspokojony, bo nie było podstaw do takiej interpretacji. Teraz już wiedział, że autor/autorka groźby zna slang i dlatego musi mieć proletariackie pochodzenie. Co prawda w miejscu, w którym mieszkał nie było to nic niezwykłego ale na początek dobre i to. Mógł z całą pewnością wyeliminować ze swojej długiej listy podejrzanych gburowatego sąsiada spod czwórki bo ten podobno kiedyś był inteligentem czy profesorem. Zresztą sama długość groźby nie wskazywała na niego bowiem przez całe swoje życie nie słyszał nikt w kamienicy by sąsiad spod czwórki wygłosił więcej niż jedno słowo naraz... Zresztą jako człowiek swego czasu w świecie bywały na pewno pamiętałby o interpunkcji. Nie dawało to Metodemu Mofarskiemu spokoju, gdzie autor groźby chciał wstawić przecinek. Czy po słowach „Mofarski ty mendo”, czy może później po „martwy ty już jesteś”. W drugim przypadku mogłaby być to również kropka... Sformułowanie groźby nadal pozostawało nie do końca jasne, chyba że jej autor pozostawał pod silnym wpływem mistrza Yody, co wydawało się naszemu bohaterowi naciąganą hipotezą... Tak czy inaczej słowo „martwy” pozostawało nadal kluczowe.
Zmęczony trochę ale w poczuciu dobrze wykonanego zadania Metody Mofarski postanowił się przespać, tym bardziej, że już dawno minęła północ a on następnego dnia miał ważne zadania do wykonania w pracy. Postanowił być czujny jak pantera i czekać na nowe fakty, które rzuciłyby więcej światła na całą sprawę. Okazało się jednak, że łóżko będące dotąd jego azylem stało się miejscem nieprzyjaznym. Przekręcał się z boku na bok ze złudną nadzieją na sen ale ten nie przychodził. Zmartwiło to Metodego Mofarskiego dużo bardziej niż groźba, którą otrzymał. Nie wykluczył jednak, że obie sprawy mogą się ze sobą wiązać. Nie chciał tylko o tym myśleć teraz bo miał ważniejsze rzeczy na głowie. Strudzony zasnął dopiero parę minut przed piątą, dokładnie wtedy, gdy w miejscowości oddalonej od jego mieszkania dokładnie o dwadzieścia pięć kilometrów wielki kogut karmazyn obwieścił światu wschód słońca.
*****
Jesień zbliżała się szybkimi krokami a sytuacja Metodego Mofarskiego nie ulegała zmianie. Regularnie raz w tygodniu w drzwiach jego mieszkania czekała na niego starannie złożona z nieodmiennie tymi samymi straszliwymi słowami kartka. Uśpiło to trochę czujność naszego bohatera. Po pewnym czasie odbieranie gróźb stało się czynnością rutynową, czymś tak naturalnym jak dodawanie kapusty do bigosu, jeszcze jednym punktem w jego napiętym terminarzu. Czytając po raz szósty straszliwe słowa nie czuł już przerażenia tylko irytację z powodu braku finezji mordercy, który zdawał się być na tyle głupi, że nie był w stanie wymyślić niczego nowego. Groźba coraz bardziej przypominała modlitwy znane z dzieciństwa, stawała się tak jak one coraz bardziej wyprana ze znaczeń, niemalże zwykłą formułką jaką deklamuje się na uroczystych akademiach.
cdn.

piątek, 2 stycznia 2009

Kryminał bez aktów ale ze śmiercią straszliwą na końcu. Część pierwsza ale nie wstęp...

Metody Mofarski lubił się wylegiwać w swoim łóżku i trzeba mu to przyznać robił to iście po mistrzowsku. To co go spotkało nie musi więc być w sposób absolutny uznawane za całkowicie straszne. Świat wokół z perspektywy poduszki był dla niego najbliższy ideałowi, nic więc dziwnego, że niechętnie godził się na wysiłek wstawania. Najchętniej spędzałby tak całe dnie i noce. Nie robił tego jednak bo silniejsza od jego miłości do ciepłej pościeli była jego nadzwyczaj silna wola. Tym, którzy w to wątpią szczerze polecam opowieść o nadludzkiej determinacji Metodego Mofarski, bardzo żywą przynajmniej jeszcze do niedawna wśród lokatorów kamienicy, w której zamieszkiwał nasz bohater. Zrozpaczone pijaństwem mężów żony czy ojcowie zniechęcający swoje latorośle do przestępczego życia powołują się na jego przykład. Pewnie dlatego nie cieszy się on powszechną sympatią wśród lokatorów, nawet teraz gdy pozostaje już tylko wspomnieniem a jego mieszkanko zajęła handlarka pierzem... 
Niemniej faktem bezspornym pozostaje to, że Metody Mofarski z dnia na dzień w imię wyższych racji po niemal 20 latach zaprzestał jadania śniadań w swoim ukochanym łóżku. Impulsem dla tak radykalnych działań był program w telewizji. Niezwykle znany i bardzo dobrze ustosunkowany w towarzystwie dziennikarz w sposób niezwykle przekonywający mówił o tym, jak bardzo nieopłacalne jest spożywanie posiłków w łóżku. Bez cienia wątpliwości udowodnił, że spadek komfortu płynący z przebywania w pościeli wywołany odpadkami z posiłków w postaci okruszków czy gryzącego zapaszku jest dużo większy niż nieprzyjemność wynikająca z wcześniejszego wstawania. Metody Mofarski nie mógł pozostać obojętnym wobec racji wyrażonych w sposób tak elegancki i zgodny z najbardziej wymagającymi wymogami logiki. Następnego dnia po obejrzeniu programu zjadł w łóżku najbardziej wykwintne śniadanie od lat, po czym tak samo postąpił z drugim śniadaniem i obiadem. W realizacji jego planu sprzyjała mu marna pogoda za oknem i kalendarz. Niedzielę tak jak większość współrodaków Metody Mofarski miał bowiem wolną i mógł sobie na taką ekstrawagancję pozwolić, bez obawy, że wpłynie to na jego sytuację zawodową. W poniedziałkowy ranek postąpił już jednak zgodnie z zaleceniami znanego dziennikarza. Niedogodności rekompensowała mu z nawiązką radość płynąca ze wspomnienia z dnia poprzedniego, kiedy to z taką klasą pożegnał się z tak bliskim jemu sercu przyzwyczajeniem. 
W dwa dni później Metody Mofarski nie wytrzymał i podzielił się nią z listonoszem. Następnego dnia cała kamienica już plotkowała o jego niezwykłym charcie ducha. Sława, która przyszła tak nieoczekiwanie zaskoczyła Metodego Mofarskiego. Przyjął ją jednak z radością bo towarzyszył jej bez wątpienia awans towarzyski. Nawet lokator spod czwórki, na co dzień człowiek nieodmiennie opryskliwy i straszny gbur teraz na widok naszego bohatera z uznaniem pochylał głowę. Uznanie współlokatorów mimo że zrozumiałe w zaistniałej sytuacji utwierdzało Metodego Mofarskiego w poczuciu własnej wartości. Dzięki temu stał się bardziej otwarty i w miejsce swojej szacownej oschłości coraz częściej demonstrował bliźnim radośniejszą stronę swojej natury. Zdarzyło mu się nawet raz do zwyczajowego powitania dorzucić żarcik, który ubawił wszystkich do łez. Bo Metody Mofarski, wbrew głosom niektórych zawistników był człowiekiem niezwykle inteligentnym chociaż się z tym nie obnosił. Jego poczucie humoru nie powinno więc nikogo dziwić, wszakże wiadomo, że inteligencja jest w tym przypadku sprawą kluczową. Metody Mofarski miał szereg innych zalet, które głęboko ukrywał nie tylko przed całym światem ale również samym sobą. Niespodziewana życzliwość bliźnich spowodowała, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ukazywały się one w pełnej krasie. Nawet stary i pocerowany płaszcz, który Metody Mofarski nosił już z pięć lat w odczuciu innych przestał być li tylko brudną szmatą i nagle osłupiali zaczęli dostrzegać w nim szyk znany z dzieł paryskich krawców.

*****
Wydawało się, że powodzenie jakim zaczął się cieszyć Metody Mofarski będzie mu towarzyszyć na wieki. Nieprzewidywalny los miał jednak inne plany wobec naszego bohatera. Pewnego pogodnego dnia, jakieś pół roku po tym jak zaimponował wszystkim swoją siłą woli, wracają z pracy znalazł kartkę wciśniętą między drzwi swojego mieszkania. Podgwizdując radośnie, ciągle jeszcze kontemplował podwyżkę, która nie tylko świadczyła o zadowoleniu szefa z jego pracy ale również dawała nadzieję, że stać go będzie wreszcie na częstsze niż dotąd wizyty u swojej matki w domu spokojnej starości. Dotąd zakup czekoladek i biletów poważnie uszczuplał jego budżet. Świadomość, że za dodatkowe pieniądze będzie mógł kupić cztery a nawet pięć bombonierek o ile wybierze te z żółtymi słonecznikami i króliczkiem wywoływała w jego duszy euforię.
Stan jego ducha w następnej chwili miał ulec diametralnej zmianie. Nie zdawał sobie nawet sprawy Metody Mofarski jak bardzo kawałek papieru może odmienić ludzki los. Ciągle się uśmiechając zamknął wreszcie drzwi i rozłożył starannie zwiniętą kartkę. To co zobaczył omal nie zwaliło go z nóg. Na białej kartce, ktoś skreślił oto takie straszne słowa: MOFARSKI TY MENDO MARTWY TY JUŻ JESTEŚ MENDO TY.
Pot rzęsiście zrosił czoło Metodego Mofarskiego a ręce drżały mu tak bardzo, że zdawało mu się, że nie jest w stanie utrzymać kartki z otrzymaną dopiero co groźbą. Przerażenie był tak silne, że nie skomentował nawet olbrzymiego nietaktu jakim było nie podpisanie anonimu. Wysiłkiem całej swojej woli ten dzielny człowiek starał się w tamtej chwili przezwyciężyć odrętwienie. Pora już najwyższa była na działanie a tymczasem on stojąc w korytarzu swojego mieszkania niemal przez godzinę przy drzwiach ciągle otwartych aż prosił się o zamordowanie. Było to ze wszech miar niemądre i Metody Mofarski nie miał innego wyjścia jak tylko zrobić dwa kroki w tył i zasunąć zasuwę solidnego zamka, który skutecznie bronił dostępu już carskiej Ochranie. Stało się dla niego jasne, że nie podda się bez walki. Na wszelki wypadek podstawił jeszcze pod klamkę jedyne w mieszkaniu krzesło i rzucił się na łóżko by całą sprawę przemyśleć. Co prawda był świadomy faktu, że drzwi otwierają się na zewnątrz ale przecież potencjalny morderca nie musi tego wiedzieć...
cdn.