środa, 25 lutego 2009

Śniąc o bezsenności, czyli również o tym jak Woody Allen rozprawia się ze złudzeniami...

Nie wiem dlaczego Amerykanie traktują Europę jako krainę nie do końca „zepsutą” cywilizacją, w której wciąż pamięć o tym co ważne jest żywa. Tu wciąż jest żywe to co za oceanem dawno zostało zapomniane. Jednocześnie Europa jest krainą dziwną, dziką i pełną zagrożeń, gdzie w cieniu wyszukanej kultury czyha coś atawistycznego i pierwotnego. Dla niektórych jest to szansa na odrodzenie, znalezienie sensu, dla innych wręcz przeciwnie, najprostsza droga do unicestwienia. Dobrym przykładem tego drugiego sposobu myślenia jest Hostel, film, który do wybitnych nie należy i nie przejdzie pewnie do historii kina. Z pewnością jednak w ekstremalnej formie wyraża lęki Amerykanów przed Europą...


Woody Allen w filmie Vicky Christina Barcelona jest dużo subtelniejszy. Emanuje wprost pięknem, występujących w nim kobiet, obrazów Barcelony w tle i cudownych dźwięków. Wszystko to na nic bo to najsmutniejszy film jaki mi było od dawna oglądać. Nie ma w nim nawet cienia nadziei, nikogo w nim Barcelona nie uleczy. Na końcu zostanie tylko przygnębienie i poczucie porażki. Bo Allen nie opowiada tylko o dwóch dziewczynach na wakacjach w Hiszpanii ale również o niemożności powrotu ze świata zachodniej racjonalności do pierwotnej emocjonalności.
Zarówno Christina jak i Vicky odrzucają go ostatecznie, i choć robią to z różnych względów to w obu przypadkach powodem jest współczesna cywilizacja, której obie są przecież produktem. Nie łudźmy się, tak naprawdę nie ma dwóch dziewczyn. Jest tylko Allen leżący na kozetce i rozmyślający o dwóch ekstremalnych przypadkach pustki jaką niesie współczesny racjonalny świat. Nie chcemy już rozumieć, nie chcemy czuć. To co daje nam bezpieczeństwo to porządkowanie przestrzeni wokół nas. Bez zbędnych emocji, za to w sposób przewidywalny. Christina buntuje się przeciwko temu ale i tak nic to nie da. Poszukiwanie ekstremalnych doznań nie ma sensu, bo nie ma ona szans na poczucie czegokolwiek. Może co najwyżej kolekcjonować doznania, nie ma jednak możliwości nadania im znaczeń. Nie wie czego chce, skazana jest na wieczne poszukiwanie.
Vicky akceptuje poukładany świat, ale wystarczy jedna „noc w Oviedo” by straciła cały dotychczasowy spokój ducha. Tak długo jednak ignorowała emocje, że gdy wreszcie pozwoliła się im ponieść stała się wobec nich bezbronna jak dziecko. Ostatecznie nie mogła ich znieść i wróciła przerażona do swojego uporządkowanego życia. W dzień będzie pewnie utwierdzać się w przekonaniu o słuszności swojego wyboru a po nocach śnić o tym co mogło być jej udziałem. Tak jak jej ciotka Judy...
Jak bardzo inna od Amerykanek jest Maria Elena. Możemy podziwiać jej żywiołowość, pasję życia i temperament. To nie tylko Woodego Allena sen o prawdziwej kobiecie. Postrzega ona świat poprzez emocje i wyraża się poprzez nie a nie puste rozważania o niczym. Jest w niej jakaś pierwotna prawda, to co robi jest czyste i piękne. Podziwiamy ją ale jednocześnie przeraża nas swoją intensywnością. Reagujemy tak jak Vicky, niepokojem oglądając jej obraz albo podobnie jak Christina po próbie samobójczej wysyłamy ją do psychiatry. Jej zachowanie może jest i piękne ale jakieś takie przerysowane, nieracjonalne. Gdyby tak zdobyła się na odrobinę dystansu, przemyślała pewne sprawy, poszukała innych rozwiązań... Uporządkowała świat wokół siebie.
Ktoś (i to nie byle kto) powiedział mi ostatnio, że za dużo myślę. Nie tylko ja niestety, to również przypadłość Woodego Allena i całego zachodniego świata. Za dużo myśli Vicky, która zamiast zacząć żyć woli o życiu tylko myśleć. Rozum wykorzystuje by minimalizować to co nieprzyjemne nawet kosztem szczęścia. Za dużo myśli Christina, która nie potrafi cieszyć się z tego co ma. Szybko się nudzi i zaczyna myśleć o tym co jeszcze może „poczuć”. Współcześnie nie buntujemy się już przeciwko swojej tożsamości, my ją tworzymy wybierając poszczególne elementy. Nie ma w nas pasji, robimy wszystko to co będzie dla nas dobre. Nie to jednak czego pragniemy... Stajemy się powoli zombi, bez własnych pasji i marzeń. By coś ze sobą zrobić potrzebujemy kogoś takiego jak Maria Elena, która może nas zainspirować tak jak to uczyniła z Christiną. Sami z siebie jesteśmy zaprogramowani na robienie rzeczy mało istotnych za to zgodnych z prawidłami racjonalnego myślenia.
Film Woodego Allena jest właśnie dlatego przygnębiający bo dowodzi, że nie ma odwrotu. Nie potrafimy przełamać zaklętego kręgu pozornej racjonalności i odwołać się również do emocji. Allen nie tylko grywa intelektualistów, on nim po prostu jest. Zdaje sobie sprawę z własnych ograniczeń, ale nie ma dość siły by je zmienić. Może co najwyżej o tym porozmawiać, napisać scenariusz czy nakręcić film. Bo przecież w sumie ni ma nic złego w byciu nieszczęśliwym, znacznie gorzej jest narazić się na śmieszność. A o nią szczególnie łatwo, gdy ktoś w sposób tak zachłanny jak Maria Elena bierze z życia wszystko co ono niesie. Bez rozgraniczania na to co dobre i złe. Nawet gdy to wszystko do nas dotrze nie potrafimy nic zrobić. Bo to wymaga wiary, czegoś w czasach kiedy sceptycyzm jest religią niemożliwego.
Nawet przejrzenie się w oczach drugiej osoby i zdanie sobie sprawy z własnej śmieszności nie uzdrawia ale rani. Kiedy wszystkie te wypracowane przez lata „mądrości” okazują się stekiem bzdur rodzi się poczucie wstydu i chęć ucieczki. Własne pragnienia tak długo ukrywane, wyciągane na światło dzienne unieszczęśliwiają. Uciekamy tak jak Vicky w nadziei, że ten misternie budowany fałszywy świat jeszcze się nie rozpadł całkowicie i będzie go można odbudować. Nie ma dla nas ratunku... Ja jeszcze może się uratuję bo przecież Allen nie musi mieć racji. Dobrze, że na świecie są jeszcze Marie Eleny, które nawet z zupełnego zombi mogą znów zrobić człowieka. Bardzo chcę wierzyć. Może nie będę musiał śnić przez resztę życia snu o bezsenności...

środa, 11 lutego 2009

NFB/ONF udostępnia filmy, czyli o kształtowaniu świadomości...

Ledwie tydzień temu Benjamin Barber przekonywał, że „kultura odgrywa ogromną rolę w rozwoju niekomercyjnej sfery społeczeństwa”. W smutnych czasach rozszalałego kryzysu, kiedy nie tylko złoty traci na swojej wartości ale również nasze piłkarskie gwiazdy poruszanie takich kwestii wydawać się może szaleństwem. Mnie jednak przekonał, przynajmniej na tyle, że nie myślę już o kulturze jako o sposobie zabijania czasu przez spasionych burżujów, na którym proletariaccy artyści mogą zarobić trochę grosza na rewolucję. Może ma rację i należy zainteresować się nieco bardziej tym wszystkim, czego nie można kupić za pieniądze...
A jest tego sporo. Od niedawna można na przykład obejrzeć ponad 700 filmów (głównie dokumentalnych ale zdarzają się również animacje) nie wydając na to nawet centa (oczywiście tego kanadyjskiego). W ten sposób The National Film Board of Canada postanowiła uświetnić rocznicę 70-lecia istnienia. Są to bardzo różne filmy nakręcone przez cenionych twórców (choćby Denysa Arcanda), kręcone zarówno po angielsku i francusku. Obok filmu o losach imigranta z Haiti i próbach jego aklimatyzacji w Quebecu można obejrzeć historię bobrzej rodziny z początków XX wieku. Jest to zbiór bezcenny dla każdego, kto choć trochę interesuje się otaczającym go światem. Na stronach NFB/ONF są dostępne również trailery wielu innych filmów, które w przeważającej większości już wkrótce będzie można zakupić przez internet. Ja osobiście polecam trailer filmu Examined Life, który doskonale pasuje do tekstu Barbera i przedmiotu tego wpisu. Zresztą zawsze jest miło popatrzeć na filozofów wygnanych na ulicę by tłumaczyli w ludzkim języku „co i jak”.

Oczywiście czy przeklęci Kanadyjczycy muszą robić takie rzeczy. My w Polsce w ubiegłym roku obchodziliśmy przecież stulecie polskiego filmu. Wystarczyła okolicznościowa wystawa i parę zdjęć w necie. My w przeciwieństwie do nich nie musimy tak rozpaczliwie domagać się uwagi świata, jesteśmy świadomi wartości naszej kultury. Chyba tylko tym można tłumaczyć brak zaangażowania Polski w europejskie projekty, takie jak chociażby MIDAS ze swoim katalogiem. Wystarczy stwierdzić, że Polska nie należy do takiej czy innej organizacji i Filmoteka Narodowa traci szansę na bezcenny dla polskiej kultury udział w ciekawym projekcie. Podobnie jest zresztą z Europeaną, w której nasze uczestnictwo ma śladowy charakter. Dlatego bez przeszkód mogę sobie obejrzeć spacer ulicami Barcelony w latach dwudziestych ale już o Warszawie w 1945 mogę tylko pomarzyć.
Doskonale wiem, że nie tylko zła wola czy nieudolność urzędników jest tego powodem. Proces digitalizacji jest kosztowny i czasochłonny a w naszym kraju coś takiego jak „dziedzictwo narodowe” plasuje się na liście priorytetów dopiero gdzieś na 342 miejscu, tuż za lustracją zwierząt (np. psa Szarika donoszącemu komunistom patyki i takie tam) ale przed wspieraniem producentów buraka cukrowego. Taniej jest urządzić parę akademii lub defiladę a w szkołach patriotyzm wbijać do głów siłą. Systematyczne budowanie poczucia przynależności do wspólnoty w oparciu chociażby o poznawanie historii jest wręcz niebezpieczne bo tak już jest, że im więcej faktów tym trudniej o zwarty obraz całości. A tak nie może przecież być, istnieje tylko jeden naród i tylko jeden patriotyzm...
Kanadyjczycy są w dużo lepszej sytuacji, ich poziom zamożności pozwala im na takie fanaberie jak kultura narodowa. Co więcej zdają sobie sprawę, że tożsamość nie jest dana raz na zawsze. Zupełnie inaczej niż w Polsce, gdzie każdy wie co znaczy być Polakiem już od urodzenia. W Kanadzie nie wystarczy budować tożsamości narodowej w oparciu o niechęć do Niemców, Rosjan czy Żydów. Tam z racji odrębności Quebecu i napięć między mniejszością mówiącą po francusku i większością mówiącą po angielsku jest to wręcz szkodliwe. Dlatego zrozumienie dla takich inicjatyw jak ta podjęta przez NFB/ONF jest dużo większe. Tam dostrzega się potrzebę rozszerzania niekomercyjnej sfery publicznej bo inaczej definiuje się samą wspólnotę polityczną. Może gdy w Polsce zaczniemy odchodzić od dogmatów XIX wiecznego nacjonalizmu nie będziemy narażeni na to, że bezcenne dla naszej kultury filmy dokumentalne będą pleśnieć w ciemnych i wilgotnych magazynach...

poniedziałek, 2 lutego 2009

Polityka pokoju, czyli o ukorzeniu się Jarosława Kaczyńskiego...

„Były słowa, czasem niefortunne, być może są polscy inteligenci, ci prawdziwie etosowi, którzy poczuli się urażeni. Dlatego tutaj z tego miejsca chce powiedzieć głośno i mocno: przepraszam”.

Jarosław Kaczyński

PiS wreszcie obrał właściwy kurs, przynajmniej tak twierdzą zwolennicy tego ugrupowania. Przeciwnicy mówią o kosmetycznych zmianach programowych i liftingu dekoracji. Dla jednych i dla drugich wiarygodność zmian zaprezentowanych na krakowskim Kongresie PiS budzi wątpliwości. Nie bez powodu zresztą, mnie również jest bardzo trudno wyobrazić sobie Jarosława Kaczyńskiego jako wyważonego w sądach i koncyliacyjnie nastawionego do swoich oponentów polityka. Przeprosiny w jego ustach brzmią tak egzotycznie jak ryki słoni na nadnoteckich bagnach. Nic dziwnego, że wielu ich nie przyjmuje wskazując na ich nieszczerość
Ja również do nich należę, chociaż w przeciwieństwie do większości nie uważam, że nic one nie znaczyły i były tylko chytrym zabiegiem marketingowym obliczonym na poklask elektoratu. W moim odczuciu chwila ich wypowiedzenia była najważniejsza dla całego kongresu. On, wielki strateg, wódz nieustraszony przepraszając ukorzył się, nie przed inteligencją czy narodem jak chcą niektórzy ale przed własną partią. Wbrew powszechnemu odczuciu jego słowa były skierowane przede wszystkim do uczestników kongresu. Symptomatycznym niech będzie fakt, że po słowie przepraszam padły rzęsiste oklaski jakich próżno było szukać wcześniej.
Kongres pokazał, że Jarosław Kaczyński musi się liczyć ze swoją partią. Moim zdaniem zapoczątkowanie „polityki miłości” w pisowskim wykonaniu nie nastąpiło z woli prezesa ale w wyniku nacisku jego otoczenia. W swoim naiwnym optymizmie zakłada ono, że wystarczy upodobnić się w stylu uprawiania polityki do Platformy by mieć tak wysokie poparcie jak ona. W odczuciu członka PiS przecież PO to wydmuszka, bez programu i charakteru ale ładnie wyglądająca i przyjazna otoczeniu. Wielu w PiS wydaje się, że taki lifting to nic trudnego. Co więcej, że jest on konieczny by wygrać z Platformą.
To co obserwowaliśmy na Kongresie to było nic innego jak bunt dołów niezadowolonych ze sposobu uprawiania polityki przez Jarosława Kaczyńskiego. Ma rację Ludwik Dorn mówiąc o zadowoleniu uczestników kongresu z deklaracji pokoju. Mają wreszcie to co chcieli, „prezes poszedł po rozum do głowy nie będzie ich prowadził na niepotrzebne bitwy”. Oczywiście bunt dotyczył tylko metod uprawiania polityki. Pozycja Jarosława Kaczyńskiego w PiS jest nadal niepodważalna. Wszystko co wyjdzie spod jego pióra będzie przyjmowane z aplauzem. Program partii nadal będzie „autorskim” tworem lidera PiS. O żadnej demokratyzacji wewnątrz partii nie ma mowy. Jarosław Kaczyński dostał wotum zaufania ale za cenę ukorzenia się. Doły dały wyraźnie do zrozumienia, że może on robić wszystko na co ma ochotę o ile nie narusza to ich „małych interesów”. A zbyt wojownicza polityka w powszechnym odczuciu członków PiS musi zaowocować zmniejszaniem się liczby politycznych synekur.
Z takiej perspektywy willa w Klarysewie przestaje być symbolem odnowy PiS. Wielki strateg zamknął się tam nie tyle po to by myśleć nad odrodzeniem PiS i sposobami powrotu partii do władzy ale głównie o tym by przełknąć gorzką pigułkę porażki. Nie wyborczej, ale tej pierwszej w szeregach własnej partii. Przekaz z Kongresu jest jasny, partia nadal kocha swojego wodza ale nie poświęci swoich stanowisk dla jego awanturniczej polityki. PiS przestał już bowiem być partią, która chce zdobywać wszystko za wszelka cenę. Międzyczasie stał się formacją „tłustych krów”, które zrobią wszystko by swoje zdobycze zachować (nie tak dawno ten temat już poruszałem). Prawdę mówiąc nie sądzę by Jarosław Kaczyński mógł się odnaleźć w nowej sytuacji. Jedynym dla niego ratunkiem jest kryzys, w przeciwnym razie nie ma szans na nawiązanie walki z PO. Niepowodzenia tylko przyspieszą powrót do ostrej retoryki, a ta odpływ tracących wiarę wyznawców Jarosława Kaczyńskiego. Całe to bolesne bo publiczne pokajanie się okaże się niepotrzebne. Nie zazdroszczę wtedy osobom, które bezpośrednio go do niego zmusiły...