poniedziałek, 17 maja 2010

Debata telewizyjna, czyli nie tylko o wierze w moc sprawczą ruchomych obrazków...

Obserwując właśnie toczącą się kampanię przed wyborami prezydenckimi utwierdzam się w przekonaniu, że niełatwo w dzisiejszych czasach dokonywać wyborów. Nawet jeśli się już przeszło na wyższy poziom społecznej partycypacji (czego nieodzownym atrybutem jest jak się wydaje wykształcenie umiejętności popadania w selektywną amnezję w razie potrzeby) i nie trzeba już się przejmować skutkami podejmowanych decyzji to i tak jest to trudne. Może dobrym rozwiązaniem byłby rzut monetą? Ja sam zaczynam się nad taką formą podejmowania decyzji coraz mocniej zastanawiać. Niemniej chyba nie przyjmie się ona powszechnie, trzeba przecież dbać o pozory... Dobrze by było, gdyby jednak istniały jakieś kryteria, coś co pozwoliłoby nam łatwo i przyjemnie podjąć „mądrą” decyzję.
Nie tak dawno miałem identyczny problem, nie chodziło jednak o wybory prezydenckie ale o płyn do mycia naczyń. Jak każdy racjonalny konsument chciałem za jak najmniejsze pieniądze kupić jak najlepszy produkt i nie napracować się przy tym zanadto. Oczywiście nie udało mi się, nie miałem pieniędzy na przeprowadzenie szeroko zakrojonych badań więc decyzję podjąłem w oparciu o swoje przyzwyczajenia. Chciałoby się powiedzieć jak te głupki w ugruntowanych zachodnich demokracjach, które głosują na te same partie od pokoleń. Już po dokonaniu zakupu jak zwykle czułem pewien niedosyt i miałem o to pretensje do przedstawicieli czwartej władzy. Gdyby zrobili to co do nich należy i przedstawili mi stosowny ranking płynów do mycia naczyń mój wybór byłby lepszy...
W kampanii prezydenckiej niestety czwarta władza również się nie sprawdza. Niektóre media zdają się faworyzować jednego kandydata, inne drugiego. Niektórych kandydatów nikt nie faworyzuje... I jak tu podjąć w takim chaosie informacyjnym trafną decyzję. Z tego zagubienia chyba bierze się chęć ostatecznego rozstrzygnięcia faktu jacy ci kandydaci naprawdę są. A może by tak ich „poukładać” obok siebie jak warzywa na straganie; po wstępnej selekcji i odrzucenie tych najmniej atrakcyjnych każdy mógłby zobaczyć na własne oczy ich zalety i wady. Oszczędziło by nam to wszystkim wysiłku i czasu. Dlaczego więc nie zorganizować debaty telewizyjnej?
To jeden z wciąż przewijających się motywów tej kampanii. W zależności od tego, kto zgłasza jej konieczność padają bardzo różne argumenty. Wszystkie jednak strony zdają się żywić przekonanie w rozstrzygającą moc debaty. Obywatele przecież mają prawo wiedzieć co myślą kandydaci, ci drudzy mają prawo do przedstawienia swego programu politycznego. O co więc się czepiam? Co sprawia, że na debatę telewizyjną między kandydatami na prezydenta reaguję niechęcią?
Moje zasadnicze wątpliwości budzi wiara w moc informacyjną tego typu widowisk. Śmiem wątpić, że dzięki debatom poznajemy kandydatów. Nie o to w nich chodzi, są one widowiskiem medialnym i fakty mają w nich drugorzędne znaczenie. O wygranej decyduje w stopniu przesądzającym praca sztabów wyborczych. To one podejmują decyzję o tym jakie sprawy mają być poruszane a jakich należy unikać i w jaki sposób. Kandydaci mają być dokładnie tacy jakich chcieliby ich widzieć sztabowcy. Nie ma to nic wspólnego z prawdą, wygrywa ten, który bardziej przekonywająco wypada w swojej roli, ten kto proponuje ciekawszą opowieść. Można wręcz powiedzieć, że debaty zakłamują rzeczywistość, czy też może ostrożniej, że sprzyjają temu. Zwalniają również od myślenia, o wyborze mają decydować świeże wrażenia...
Paradoksalnie dzieje się to w imię prawdy. Zastanawiam się jakiej prawdy ludzie oczekują? Przecież wystarczy zdobyć się na odrobinę wysiłku by dowiedzieć się jacy kandydaci są naprawdę. Większość kandydujących to ludzie w polityce obecni już od dziesięcioleci. Na ich temat przelano tony atramentu, nie jest tajemnicą jakimi są ludźmi, jakimi politykami. Na podstawie ich czynów i wypowiedzi z lat minionych każdy z nas może sobie wyrobić stosowną opinię. Kampania wyborcza dla nas wszystkich powinna być co najwyżej szansą na wypełnienie białych plam, okazją do wyjaśnienia niektórych spraw. Irytuje mnie naiwność w podejściu do sprawy debat. Oczywiście nie jestem ich zadeklarowanym przeciwnikiem, ale wszystko w stosownych proporcjach... Trzeba pamiętać jednak, że debaty mają służyć nie pokazaniu całej prawdy o kandydacie ale raczej są okazją do jej „retuszowania”.
Dla mnie osobiście nawoływanie do debaty telewizyjnej (nie debaty jako takiej, która jest fundamentem demokracji) świadczy o postępującej nieuchronnie tabloidyzacji polityki. Znikają ogniwa pośrednie, jest tylko widz, dość słaby bo pozbawiony nierzadko elementarnej wiedzy i z drugiej strony są „silni” politycy, za którymi stoją sztaby, badania i pieniądze... Dlatego niesłychanie ciężko jest mi myśleć o debatach telewizyjnych jako o święcie demokracji. Ja raczej widzę zagrożenie: manipulacji, infantylizacji zachowań politycznych czy pogłębienie się różnic między „światem realnym” i tym wyłaniającym się z przekazu polityków (tym samym zanik mechanizmu skutecznej kontroli). Debata może więc być tylko widowiskiem, które uspokoi nasze obywatelskie sumienia. Przecież po jej obejrzeniu wiemy już „wszystko” i możemy podjąć „racjonalną” decyzję wyborczą... W tym kontekście proponowany przeze mnie na wstępie mechanizm podejmowania decyzji na podstawie rzutu monetą może nie wydaje się wcale aż taki głupi...