Nie wiem dlaczego Amerykanie traktują Europę jako krainę nie do końca „zepsutą” cywilizacją, w której wciąż pamięć o tym co ważne jest żywa. Tu wciąż jest żywe to co za oceanem dawno zostało zapomniane. Jednocześnie Europa jest krainą dziwną, dziką i pełną zagrożeń, gdzie w cieniu wyszukanej kultury czyha coś atawistycznego i pierwotnego. Dla niektórych jest to szansa na odrodzenie, znalezienie sensu, dla innych wręcz przeciwnie, najprostsza droga do unicestwienia. Dobrym przykładem tego drugiego sposobu myślenia jest Hostel, film, który do wybitnych nie należy i nie przejdzie pewnie do historii kina. Z pewnością jednak w ekstremalnej formie wyraża lęki Amerykanów przed Europą...
Woody Allen w filmie Vicky Christina Barcelona jest dużo subtelniejszy. Emanuje wprost pięknem, występujących w nim kobiet, obrazów Barcelony w tle i cudownych dźwięków. Wszystko to na nic bo to najsmutniejszy film jaki mi było od dawna oglądać. Nie ma w nim nawet cienia nadziei, nikogo w nim Barcelona nie uleczy. Na końcu zostanie tylko przygnębienie i poczucie porażki. Bo Allen nie opowiada tylko o dwóch dziewczynach na wakacjach w Hiszpanii ale również o niemożności powrotu ze świata zachodniej racjonalności do pierwotnej emocjonalności.
Zarówno Christina jak i Vicky odrzucają go ostatecznie, i choć robią to z różnych względów to w obu przypadkach powodem jest współczesna cywilizacja, której obie są przecież produktem. Nie łudźmy się, tak naprawdę nie ma dwóch dziewczyn. Jest tylko Allen leżący na kozetce i rozmyślający o dwóch ekstremalnych przypadkach pustki jaką niesie współczesny racjonalny świat. Nie chcemy już rozumieć, nie chcemy czuć. To co daje nam bezpieczeństwo to porządkowanie przestrzeni wokół nas. Bez zbędnych emocji, za to w sposób przewidywalny. Christina buntuje się przeciwko temu ale i tak nic to nie da. Poszukiwanie ekstremalnych doznań nie ma sensu, bo nie ma ona szans na poczucie czegokolwiek. Może co najwyżej kolekcjonować doznania, nie ma jednak możliwości nadania im znaczeń. Nie wie czego chce, skazana jest na wieczne poszukiwanie.
Vicky akceptuje poukładany świat, ale wystarczy jedna „noc w Oviedo” by straciła cały dotychczasowy spokój ducha. Tak długo jednak ignorowała emocje, że gdy wreszcie pozwoliła się im ponieść stała się wobec nich bezbronna jak dziecko. Ostatecznie nie mogła ich znieść i wróciła przerażona do swojego uporządkowanego życia. W dzień będzie pewnie utwierdzać się w przekonaniu o słuszności swojego wyboru a po nocach śnić o tym co mogło być jej udziałem. Tak jak jej ciotka Judy...
Jak bardzo inna od Amerykanek jest Maria Elena. Możemy podziwiać jej żywiołowość, pasję życia i temperament. To nie tylko Woodego Allena sen o prawdziwej kobiecie. Postrzega ona świat poprzez emocje i wyraża się poprzez nie a nie puste rozważania o niczym. Jest w niej jakaś pierwotna prawda, to co robi jest czyste i piękne. Podziwiamy ją ale jednocześnie przeraża nas swoją intensywnością. Reagujemy tak jak Vicky, niepokojem oglądając jej obraz albo podobnie jak Christina po próbie samobójczej wysyłamy ją do psychiatry. Jej zachowanie może jest i piękne ale jakieś takie przerysowane, nieracjonalne. Gdyby tak zdobyła się na odrobinę dystansu, przemyślała pewne sprawy, poszukała innych rozwiązań... Uporządkowała świat wokół siebie.
Ktoś (i to nie byle kto) powiedział mi ostatnio, że za dużo myślę. Nie tylko ja niestety, to również przypadłość Woodego Allena i całego zachodniego świata. Za dużo myśli Vicky, która zamiast zacząć żyć woli o życiu tylko myśleć. Rozum wykorzystuje by minimalizować to co nieprzyjemne nawet kosztem szczęścia. Za dużo myśli Christina, która nie potrafi cieszyć się z tego co ma. Szybko się nudzi i zaczyna myśleć o tym co jeszcze może „poczuć”. Współcześnie nie buntujemy się już przeciwko swojej tożsamości, my ją tworzymy wybierając poszczególne elementy. Nie ma w nas pasji, robimy wszystko to co będzie dla nas dobre. Nie to jednak czego pragniemy... Stajemy się powoli zombi, bez własnych pasji i marzeń. By coś ze sobą zrobić potrzebujemy kogoś takiego jak Maria Elena, która może nas zainspirować tak jak to uczyniła z Christiną. Sami z siebie jesteśmy zaprogramowani na robienie rzeczy mało istotnych za to zgodnych z prawidłami racjonalnego myślenia.
Film Woodego Allena jest właśnie dlatego przygnębiający bo dowodzi, że nie ma odwrotu. Nie potrafimy przełamać zaklętego kręgu pozornej racjonalności i odwołać się również do emocji. Allen nie tylko grywa intelektualistów, on nim po prostu jest. Zdaje sobie sprawę z własnych ograniczeń, ale nie ma dość siły by je zmienić. Może co najwyżej o tym porozmawiać, napisać scenariusz czy nakręcić film. Bo przecież w sumie ni ma nic złego w byciu nieszczęśliwym, znacznie gorzej jest narazić się na śmieszność. A o nią szczególnie łatwo, gdy ktoś w sposób tak zachłanny jak Maria Elena bierze z życia wszystko co ono niesie. Bez rozgraniczania na to co dobre i złe. Nawet gdy to wszystko do nas dotrze nie potrafimy nic zrobić. Bo to wymaga wiary, czegoś w czasach kiedy sceptycyzm jest religią niemożliwego.
Nawet przejrzenie się w oczach drugiej osoby i zdanie sobie sprawy z własnej śmieszności nie uzdrawia ale rani. Kiedy wszystkie te wypracowane przez lata „mądrości” okazują się stekiem bzdur rodzi się poczucie wstydu i chęć ucieczki. Własne pragnienia tak długo ukrywane, wyciągane na światło dzienne unieszczęśliwiają. Uciekamy tak jak Vicky w nadziei, że ten misternie budowany fałszywy świat jeszcze się nie rozpadł całkowicie i będzie go można odbudować. Nie ma dla nas ratunku... Ja jeszcze może się uratuję bo przecież Allen nie musi mieć racji. Dobrze, że na świecie są jeszcze Marie Eleny, które nawet z zupełnego zombi mogą znów zrobić człowieka. Bardzo chcę wierzyć. Może nie będę musiał śnić przez resztę życia snu o bezsenności...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz