sobota, 6 grudnia 2008

Kryzys polityczny w Kanadzie, czyli Stephena Harpera rozpaczliwa walka o przetrwanie...

Media czasem potrafią wywołać stan przedzawałowy. Oglądając sobie dziś jak Pan Bóg przykazał TVP INFO nawet nie dlatego, że to politycznie poprawne ale ze zwykłego skąpstwa bo do szału mnie doprowadza myśl, że abonament płacę za nic przeczytałem na pasku sensacyjną informację: Kanada: Premier Harper zawiesił parlament. Od razu zapachniało czymś co przypomina nam mieszkańcom kraju nad Wisłą stan wojenny. Gdy uspokoiłem się trochę a krew odpłynęła z mózgu na tyle, że mogłem znów w miarę normalnie myśleć zrozumiałem, że jednak płacę za nic. Zdaję sobie sprawę, że ograniczona ilość znaków wymusza uproszczenia ale w tym przypadku trochę przesadzono. Zawieszony nie został parlament a tylko jego sesja (do końca stycznia) i nie zrobił tego premier Stephen Harper ale gubernator Michaëlle Jean. I dlaczego podano tą informację dopiero dziś skoro decyzja zapadła już 4 grudnia...
Zawieszenie sesji parlamentu w Ottawie to nie początek „rewolucji” ale kolejna odsłona kryzysu jaki trawi kanadyjski system polityczny od dawna. Gdybym miał szukać źródeł wskazałbym na rok 1982 i przyjęcie wbrew woli Quebecu Aktu Konstytucyjnego. Od tamtej pory podejmowane są co jakiś czas próby zreformowania federacji w taki sposób by ta francuskojęzyczna prowincja go zaakceptowała. Oczywiście wszystkie nieudane. W polityce skutkowało to daleko idącym przemianom na scenie politycznej. Przełomowy okazał się rok 1993, kiedy to konserwatyści zniknęli niemal z Izby Gmin a rolę Oficjalnej Opozycji JKM przejął separatystyczny Bloc Québécois. Tak długo jak prawica była rozbita rządy bez problemów sprawowała Partia Liberalna. Zjednoczenie konserwatystów w grudniu 2003 roku doprowadziło do zablokowania się systemu. Od wyborów w 2004 roku (trzy razy) nie udało się wyłonić rządu większościowego. I nic nie wskazuje na to by w najbliższej przyszłości było to możliwe. Wobec w miarę wyrównanego poparcia dla dwóch największych graczy oraz istnienia silnego regionalnie Bloku Quebeckiego Kanada zdaje się skazana na rządy mniejszościowe...
Zamieszanie w ostatnich dniach jest pokłosiem tej niestabilności. Rząd Harpera obejmując władzę po raz pierwszy dogadał się z Blokiem i tylko dzięki temu uzyskał akceptację w Izbie Gmin. Tym razem się to nie udało. Nic więc dziwnego, że premier Harper nie spieszył się z przegłosowaniem wniosku o wotum zaufania. Wychodził ze słusznego skądinąd założenia, że największy konkurent jest rozbity po wyborczej klęsce i nie będzie dążył do wyborów. Wydawało się również, że Blok w końcu jednak udzieli poparcia bo przecież może na tym tylko zyskać...
Stało się jednak coś niespodziewanego, bez precedensu w historii Kanady. Dwa ugrupowania opozycyjne Partia Liberalna i Nowa Partia Demokratyczna dogadały się między sobą co do koalicji. Uzgodniły, że chcą stworzyć rząd na 30 miesięcy a koalicja nie będzie miała tylko charakteru parlamentarnego ale również rządowy. W nowym gabinecie Liberałowie mieliby osiemnastu ministrów a NDP sześciu. Niezwłocznie zaczęły przygotowywać wspólny projekt, który byłby podstawą dla polityki wspólnego rządu. Co więcej udziałem w rządzie zainteresowani są również Zieloni, którym mimo milionowego poparcia nie udało się wprowadzić swoich przedstawicieli do Izby Gmin. Elizabeth May rozmawiała nawet o tym z liderem Liberałów. Stéphane Dion zasugerował, że mogłaby on uzyskać miejsce w Senacie co otwierałoby jej drogę do ministerialnych funkcji...
Koalicja powstała w ten sposób i tak łącznie miałaby mniej mandatów (77 + 37) niż Torysi (143). Bez poparcia separatystów (49 mandatów) nie miałaby więc szans na przegłosowania wotum zaufania dla swojego rządu. Nic więc dziwnego, że bardzo szybko rozpoczęło się sondowanie Bloku. Ku zaskoczeniu premiera Harpera separatyści zgodzili się wesprzeć koalicję Liberałów i NDP. Co prawda ograniczył swoje poparcie tylko do głosowania nad wotum zaufania oraz przegłosowania budżetu i mowy tronowej w innych sprawach deklarując pełną swobodę ale sprawiło to, że koalicja uzyskała większość. Nowo powstały rząd miałby również istnieć o rok krócej niż to zakładała umowa między koalicjantami bo tylko do czerwca 2010 roku. Sytuacja jest więc niezwykła, jeden rząd mniejszościowy nie zdobywa zaufania Izby Gmin, za to pojawia się szansa na następny również nie posiadający większości. I do tego koalicyjny. Na szczeblu federalnym pierwszy od I wojny światowej, chociaż ja osobiście nie chciałbym porównywać obu przypadków. Ciekawszy już wydaje się przykład Saskatchewan gdzie po wyborach z 1999 roku została utworzona formalna koalicja między rządzącą dotąd NDP a Partią Liberalną.
Winny całemu zamieszaniu moim zdaniem jest premier Harper. Za długo zwlekał z przegłosowaniem wotum zaufania. Przełożenie głosowania 28 listopada na 8 grudnia było bezpośrednim powodem podjęcia rozmów partii opozycyjnych o koalicji. Do tego był zbyt mało elastyczny, proponowane przez niego sposoby radzenia sobie z kryzysem, który przelewa się powoli przez amerykańską granicę były bardzo kontrowersyjne dla pozostałych partii. To właśnie one były powodem dla których separatyści nie poparli rządu Torysów. Od działań zmierzających do uzyskania wotum zaufania gorsza była tylko reakcja na wieść o dogadaniu się koalicji z separatystami. Minister Finansów Jim Flaherty komentując zawartą umowę stwierdził, że to „pakt z diabłem”. Ataki na Blok przypuszczane przez konserwatystów mają bardzo ostry charakter. Premier Harper w swojej furii zarzucił koalicji, że poprzez swoje działania „zdradza najlepiej pojęte interesy państwa”. W swojej krytyce konserwatyści nie są za bardzo wiarygodni, bo to przecież oni jako pierwsi podjęli z nimi współpracę. Co więcej dziennik „Globe and Mail” dotarł do informacji, że już w roku 2000 istniały plany koalicji Canadian Alliance (protoplasta Partii Konserwatywnej) z separatystami. Na wiarygodności cierpi również premier Harper, który w 2005 roku komentując przekładanie przez Paula Martina głosowania nad wotum zaufania mówił o „gwałceniu fundamentalnych konstytucyjnych wartości leżących u podstaw naszej demokracji”.
Tak bezpardonowy atak na Blok Quebecki nie jest rzeczą mądrą. Bezpośrednim tego skutkiem już jest mobilizacja zwolenników niepodległości przed wyborami do legislatury prowincjonalnej w Quebecu, które odbędą się już w poniedziałek. Tak ostry język nie przysporzy również poparcia torysom w tej francuskojęzycznej prowincji. Trzeba pamiętać, że wybory do Izby Gmin są bardzo realnym sposobem zakończenia tego konfliktu. Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że nawet jeśli udałoby się konserwatystom je wygrać to ponownie nie zdobędą większości. Znów będą musieli szukać poparcia u separatystów z Bloku Quebeckiego a ci są pamiętliwi...
Dużo zależy dziś od pani gubernator Michaëlle Jean. Najprawdopodobniej da czas torysom na szybka pracę nad budżetem do końca stycznia. Potem będzie już tylko mogła albo rozpisać nowe wybory albo powierzyć misję tworzenia nowego rządu liderowi Liberałów. Coś mi mówi, że ta pierwsza możliwość jest bardziej prawdopodobna chociaż od ostatnich wyborów upłynęło niewiele czasu... Koalicja, mimo iż jest praktycznie bezsilna w tej chwili z pewnością nie dopuści do przegłosowania rządowi Stephena Harpera wotum zaufania. Nie przy tym stanie emocji... Michaëlle Jean może również zdecydować się na dopuszczenie do głosowania nad wotum zaufania dla rządu Harpera już w poniedziałek. Ale to chyba najmniej realny scenariusz, za to najbardziej chyba pożądany dla Stéphane Diona. Przeciągający się kryzys zapewne spowoduje, że konwencja Liberałów zbierze się dużo wcześniej niż w maju i wybierze nowego lidera. Wtedy to on stanie się kandydatem do objęcia funkcji premiera...
Decyzja Michaëlle Jean o zawieszeniu sesji parlamentu jest kontrowersyjna i mocno kontestowana. Nie tylko przez opozycję ale również wielu konstytucjonalistów. Podobne wątpliwości miały ostatnio miejsce za czasów gubernatora Byng'a w 1925 roku. Wtedy wbrew większości powstał gabinet Arthura Meighen'a. Przetrwał tylko do pierwszego głosowania. Wtedy jednak rządy mniejszościowe stanowiły wyraz chwilowego rozchwiania, po którym jednak wszystko wracało do normy. Dziś wybory w jednomandatowych okręgach wyborczych już nie gwarantują stabilności. Wygląda na to, że kanadyjski system polityczny wymaga głębokiej reformy. Czas na reformę systemu wyborczego i rządy koalicyjne. Nie będzie to łatwe bo do przeprowadzenia zmian potrzebna jest stabilna większość...

2 komentarze:

Beniex pisze...

Znakomita analiza - sam śledzę wydarzenia z zapartym tchem, bo są niezmiernie ciekawe, no i kibicuję spiskowi z udziałem Zielonych - aczkolwiek społeczeństwo jest w tej kwestii mocno podzielone, poza jednym faktem - wyborów na pewno nie chce i trudno im się dziwić, byli całkiem niedawno, całkiem niedawno też o nich rozmawialiśmy;)

ith pisze...

Dzięki:). Miałem skomentować wyniki wyborów, ale jakoś tak ich wynik mnie zniechęcił:).
Większość nie chce rządów koalicyjnych, przynajmniej tak sugerują sondaże. Z drugiej strony poparcie dla trzech "koalicyjnych" partii to ponad 60% głosów. Coś mi mówi, że Harper jednak pójdzie na konfrontację...
Wszystko to jednak jakieś tak mało demokratyczne. Zrozumiałbym, gdyby rząd utracił popracie i dlatego poprosił gubernatora by to wyborcy zdecydowali czy ma ustąpić. Ale przecież ten rząd nigdy poparciem parlamentu się nie cieszył... Co więcej jest większość, która deklaruje jego stworzenie. Wszystko w rękach Pani gubernator... A to, że wybory odbyły się ledwie 7 tyg. temu to chyba jeden z najpoważniejszych argumentów dla torysów i Michaëlle Jean.