niedziela, 22 czerwca 2008

Szkoły wstydu, czyli o tym jak Kanada przeprasza za przymusową asymilację...

Przymusowa i bardzo agresywna asymilacja ludności autochtonicznej jaką prowadził rząd kanadyjski od roku 1874 należy do najczarniejszych kart w historii tego państwa. Poddano jej 150 tys. dzieci, czego dziś jeszcze żyje 80 tys. Robienie z autochtonów Kanadyjczyków polegało na odbieraniu ich rodzicom, wysyłaniu do szkół z internatem w odległe od domu miejsca i wychowywanie na nowo w nowej kulturze i religii. Zabraniano używać swojego języka, kontaktów z rodzinami i praktykowania własnych wierzeń religijnych. W szkołach, które najczęściej miały wyznaniowy charakter poddawano je przymusowej chrystianizacji. Wiele z nich doświadczyło złego traktowania, bicie i zamykanie w karcerze było normalną metodą wychowawczą, wykorzystywano je również seksualnie. Warunki w szkołach były fatalne, często świadomie umieszczano zdrowe dzieci z chorymi przez co wiele z nich zmarło na takie choroby zakaźne jak gruźlica.
Teraz Kanada próbuje zmierzyć się z przeszłością. Podczas specjalnej uroczystości w Izbie Gmin konserwatywny premier Stephen Harper uroczyście przeprosił i zapowiedział zadośćuczynienie. Następnie w podobnym tonie wypowiedzieli się przywódcy pozostałych ugrupowań politycznych. Wydarzenie to odbiło się szerokim echem w świecie. W Polsce najciekawiej opisał cały problem ks. Andrzej Draguła w Tygodniku Powszechnym. Zwrócił uwagę na podstawowy moim zdaniem fakt braku poważnej pomocy dla wspólnot autochtonicznych. Jak zauważył bez tego z 60 rdzennych języków tylko trzy mają szansę przetrwać najbliższe 50 lat. Byłoby fatalnie, gdyby teraz tak bardzo potępiana przymusowa akcja asymilacyjna zdała swój egzamin. Zainteresowanych tematem polecam również artykuły w Gazecie, Rzeczpospolitej, Wprost czy Gazecie (Dziennik Polonii w Kanadzie).
Istotną sprawą jest również to w jaki sposób mają wyglądać relacje między rządem kanadyjskim a Pierwszymi Narodami (tak bowiem określają się przedstawiciele trzech rdzennych wspólnot: Indian, Innuitów i Metysów). Królewska Komisja do Spraw Aborygenów, która działała w latach 1991-96 postulowała zasadę równości ludzi i relacji naród - naród. Przedstawiciel autochtonów nie uczestniczyli w powoływaniu do życia konfederacji kanadyjskiej w 1867 roku. Początkowo traktowano poszczególne plemiona jako strony i zawierano z nimi traktaty, potem poddano władzy federalnej i wywłaszczono z ziemi nie dając nic w zamian (oprócz szkół, za które teraz rząd przeprasza). Nadal autochtoni nie posiadają nawet swojego przedstawiciela w Izbie Gmin. Postulat komisji by utworzyć Parlament Aborygenów raczej ma małe szanse na realizację, jednak coś w tej sprawie trzeba zrobić. Szczególnie pamiętając jaki los spotkał porozumienie z Meech Lake, które przepadło w dużej mierze z powodu oporów ludności autochtonicznej... W zasadzie zadecydował o tym Indianin Elijah Harper, który w parlamencie Manitoby stwierdził, że zanim uchwali się poprawki do konstytucji należy najpierw zrealizować żądania Pierwszych Narodów (procedura polegała na głosowaniu w Izbie Gmin a następnie w 10 legislaturach prowincjonalnych w określonym czasie).
W klimacie rozgrzeszania się z przeszłością rodzi się nowa nadzieja dla autochtonów w Kanadzie. Zaczyna się wielka debata, pojawiają nowe propozycje. Tymczasem wczoraj miał miejsce National Aboriginal Day, obchodzony hucznie w całej Kanadzie. Trwa proces odzyskiwania dumy z własnej tożsamości.

2 komentarze:

Kamil Janicki pisze...

Dodam od siebie, że polityka prowadzona w Kanadzie nie była niczym wyjątkowym. Nie tam też powstała.

Już w drugiej połowie XVII wieku politykę asymilacyjną wobec Indian wprowadzono w koloniach angielskich, przede wszystkim w Nowej Anglii, ale także np. w Pensylwanii. Założenia były podobne do kanadyjskich: odcięcie od rodziny, przymus językowy, odseparowanie od autochtonicznej kultury. Częściowo polityka ta przyniosła skutek, ale tylko częściowo - bo większość potencjalnych jej "odbiorców" umarła albo wskutek wojen, albo chorób. Polecam na ten temat książkę, o której wspominałem jakiś czas temu na swoim blogu - James Axtell "After Columbus".

ith pisze...

I tak i nie. W pewien sposób jednak się różniła. Po przejęciu Nowej Francji Anglicy w sporym stopniu jednak przejęli punkt widzenia Francuzów. Spore znaczenie miało powstanie Pontiaca, jednak zasadniczo chodziło o zachowanie równowagi. Indianie byli bardzo pomocni przy wywieraniu wpływu na osadników w 13 koloniach. Anglicy często wręcz stawali to indiańskiej stronie, np. w sprawie kolonizacji doliny Ohio... Po powstaniu USA Indianie byli dobrymi sojusznikami, walcząc chociażby w wojnie 1812 roku. Zmiana dokonała się wraz z usamodzielnianiem się Kanady. I tu masz pełną rację, zachodził proces analogiczny do tego w Nowej Anglii.
Myślę, że takie podejście było charakterystyczne dla kolonizacji anglosaskiej, zawsze kultury autochtoniczne były uważane za gorsze. Jedynym rozwiązaniem była albo zagłada albo pełna asymilacja (na początku separacja). Nie tylko w Ameryce ale przecież również w Australii...
Czytałem twój wpis i książka rzeczywiście mnie zainteresowała, ale jak sam napisałeś niełatwo będzie ją dostać:). Nazwisko jednak zapamiętam i być może dotrę do innych prac tego autora chociażby poprzez net, czy bibliotekę internetową (np. ebrary)