Lekceważona przez wielu rewolucja IV RP w sposób daleko idący odmieniła sposób uprawiania polityki w Polsce. Co prawda nie poszły za tym rozwiązania instytucjonalne, bo trudno uznać by powołanie CBA zmieniło w sposób zasadniczy cokolwiek... Stare ramy wypełnił jednak zupełnie nowy duch. Powołując się na A. Lijpharta można stwierdzić, że coraz bardziej odchodzimy od demokracji konsensualnej dryfując w kierunku demokracji większościowej. Polityka przestaje być definiowana jako sposób do dochodzenia do wspólnych celów na drodze kompromisu.
Partie polityczne, które dotąd nastawione były na negocjacje teraz coraz bardziej przypominają armie. W demokracji większościowej ma to sens, bo przecież tylko pokonanie wrogów daje szanse na zdobycie władzy. A by tak się stało trzeba wytoczyć najcięższe działa, nie ma sentymentów. Dawny wróg może dziś być przyjacielem i odwrotnie. Trochę przypomina to orwellowski rok 1984 z trzema blokami walczącymi na śmierć i życie w zmiennej konfiguracji. Oczywiście pamięć o przeszłych aliansach jest starannie wymazywana z kart historii by nie nadwyrężyć „wizji czarno – białego świata”, której trwanie jest niezbędne do nadania megasensu dalszej walce.
W podobny sposób zdają się dziś funkcjonować partie polityczne w Polsce. Logika wojny wymusza wewnętrzną dyscyplinę. Każdy, kto się ośmieli posiadać odrębną opinię od linii partii chociaż w najbłahszej sprawie jest eliminowany. Najbardziej zaawansowaną formacją w budowaniu swojej wewnętrznej organizacji jest PiS. Przykładów jest bez liku, ostatnim najbardziej wymownym sprawa wykluczenia Ludwika Dorna. Potrzeba wewnętrznej dyscypliny jest również ważna dla rządzącej Platformy. W przeciwieństwie do PiS podejście do tej kwestii w PO jest mniej dogmatyczne. Sprawiła to sprawa Jana Rokity. Zrozumiano wtedy, że by wygrać trzeba reprezentować jak najszersze środowiska bo sama wojenna retoryka nie wystarczy. Niemniej nadal dyscyplina w partii jest wysoka. Inaczej być nie może bo przecież wróg nie śpi i każdy chociaż najmniejszy wyłom w szykach może wykorzystać do ataku...
W tym kontekście pomysł „kolegi” Olejniczaka na budowę LiD był bardzo oryginalny. Zakończył się klęską bo inaczej być nie mogło. SLD z „kolegą” Napieralskim, które lepiej zdaje się rozumieć logikę wojennej polityki doszło do wniosku, że z konkurencji nie należy wzmacniać tylko bezwzględnie eliminować. Wszelkie inicjatywy o charakterze lewicowym, które nie są kontrolowane przez partię stanowią źródło zagrożenia. Nic więc dziwnego, że lokalni działacze SLD z Krakowa i Oświęcimia już napisali wniosek o wykluczenie „kolegi” Olejniczaka i Ryszarda Kalisza z partii za uczestniczenie w konferencji "Otwarta Polska". Oprócz tych dwóch panów zagrożona jest również pozycja innych, którzy ośmielili się mieć inne zdanie niż lider w sprawie reformy służby zdrowia. Miłosierdzie można okazać śmiertelnemu wrogowi ale nie zdrajcy...
Zastąpienie „kolegi” Olejniczaka na stanowisku szefa klubu przez „kolegę” Napieralskiego w pewien sposób wydaje się naturalne. Delikatna równowaga sił nie mogła trwać wiecznie, chociaż wyniki głosowania udowadniają, że żaden z nich nie zdobył zdecydowanej przewagi. O ile na tym się zakończy to nic wielkiego się nie stanie. Coś mi jednak mówi, że obie strony dotąd solidnie okopane nagle postanowiły przystąpić do bardziej ofensywnych działań. Szykuje się więc stracie, w którym na szli stawiany jest nie tylko polityczny byt jednego z „kolegów” ale również kierunek, w którym będzie podążać SLD. Obecność Olejniczaka w Sojuszu jest gwarantem tego, że będzie się on otwierał na inne ugrupowania i środowiska. Moim zdaniem tylko w ten sposób można sprawić, że po lewej stronie sceny politycznej powstanie coś interesującego. Właściwie strategia Napieralskiego, polegająca na eliminacji innych graczy na lewicy i „ostra” opozycja w stosunku do PO doprowadzi do tego samego. Tyle, że nowa lewica powstanie wtedy na gruzach SLD. Dla mnie to bardzo pociągająca perspektywa...
Przygnębia mnie myśl, że „jedność” staje się powoli najwyższą wartością. I to w zaledwie niespełna 20 lat od wprowadzenia w Polsce systemu demokratycznego. Nie tylko w partiach politycznych ale i w państwie. Coraz więcej Polaków nie wyobraża sobie skuteczności bez jedności właśnie. Któż dziś nie marzy by jego partia miała z 75% poparcia by mogła wprowadzać bez przeszkód swoje projekty... Wszystkich męczą te ciągłe spory, które do tego nie prowadzą do niczego. Wszyscy do pewnego stopnia ulegamy emocjom, które dla polityki rozumianej jako wojna są niezbędne. Partie wodzowskie są w pewien sposób skutkiem takiego rozumienia polityki. PiS istnieje dziś głównie tylko po to by wypromować ponownie Lecha Kaczyńskiego na II kadencję, PO ma dać wygraną Donaldowi Tuskowi. W SLD Napieralski jeszcze nie ma takich aspiracji, na razie chciałby mieć władzę absolutną w partii. Bardzo kusząca to perspektywa, szczególnie wtedy gdy się nie wie, że partie wodzowskie szybko popadają w niebyt. A tymczasem „kolego” Napieralski i „kolego” Olejniczak cisną się na usta słowa: „pozostanie tylko jeden”. Więc szable w dłoń...
Partie polityczne, które dotąd nastawione były na negocjacje teraz coraz bardziej przypominają armie. W demokracji większościowej ma to sens, bo przecież tylko pokonanie wrogów daje szanse na zdobycie władzy. A by tak się stało trzeba wytoczyć najcięższe działa, nie ma sentymentów. Dawny wróg może dziś być przyjacielem i odwrotnie. Trochę przypomina to orwellowski rok 1984 z trzema blokami walczącymi na śmierć i życie w zmiennej konfiguracji. Oczywiście pamięć o przeszłych aliansach jest starannie wymazywana z kart historii by nie nadwyrężyć „wizji czarno – białego świata”, której trwanie jest niezbędne do nadania megasensu dalszej walce.
W podobny sposób zdają się dziś funkcjonować partie polityczne w Polsce. Logika wojny wymusza wewnętrzną dyscyplinę. Każdy, kto się ośmieli posiadać odrębną opinię od linii partii chociaż w najbłahszej sprawie jest eliminowany. Najbardziej zaawansowaną formacją w budowaniu swojej wewnętrznej organizacji jest PiS. Przykładów jest bez liku, ostatnim najbardziej wymownym sprawa wykluczenia Ludwika Dorna. Potrzeba wewnętrznej dyscypliny jest również ważna dla rządzącej Platformy. W przeciwieństwie do PiS podejście do tej kwestii w PO jest mniej dogmatyczne. Sprawiła to sprawa Jana Rokity. Zrozumiano wtedy, że by wygrać trzeba reprezentować jak najszersze środowiska bo sama wojenna retoryka nie wystarczy. Niemniej nadal dyscyplina w partii jest wysoka. Inaczej być nie może bo przecież wróg nie śpi i każdy chociaż najmniejszy wyłom w szykach może wykorzystać do ataku...
W tym kontekście pomysł „kolegi” Olejniczaka na budowę LiD był bardzo oryginalny. Zakończył się klęską bo inaczej być nie mogło. SLD z „kolegą” Napieralskim, które lepiej zdaje się rozumieć logikę wojennej polityki doszło do wniosku, że z konkurencji nie należy wzmacniać tylko bezwzględnie eliminować. Wszelkie inicjatywy o charakterze lewicowym, które nie są kontrolowane przez partię stanowią źródło zagrożenia. Nic więc dziwnego, że lokalni działacze SLD z Krakowa i Oświęcimia już napisali wniosek o wykluczenie „kolegi” Olejniczaka i Ryszarda Kalisza z partii za uczestniczenie w konferencji "Otwarta Polska". Oprócz tych dwóch panów zagrożona jest również pozycja innych, którzy ośmielili się mieć inne zdanie niż lider w sprawie reformy służby zdrowia. Miłosierdzie można okazać śmiertelnemu wrogowi ale nie zdrajcy...
Zastąpienie „kolegi” Olejniczaka na stanowisku szefa klubu przez „kolegę” Napieralskiego w pewien sposób wydaje się naturalne. Delikatna równowaga sił nie mogła trwać wiecznie, chociaż wyniki głosowania udowadniają, że żaden z nich nie zdobył zdecydowanej przewagi. O ile na tym się zakończy to nic wielkiego się nie stanie. Coś mi jednak mówi, że obie strony dotąd solidnie okopane nagle postanowiły przystąpić do bardziej ofensywnych działań. Szykuje się więc stracie, w którym na szli stawiany jest nie tylko polityczny byt jednego z „kolegów” ale również kierunek, w którym będzie podążać SLD. Obecność Olejniczaka w Sojuszu jest gwarantem tego, że będzie się on otwierał na inne ugrupowania i środowiska. Moim zdaniem tylko w ten sposób można sprawić, że po lewej stronie sceny politycznej powstanie coś interesującego. Właściwie strategia Napieralskiego, polegająca na eliminacji innych graczy na lewicy i „ostra” opozycja w stosunku do PO doprowadzi do tego samego. Tyle, że nowa lewica powstanie wtedy na gruzach SLD. Dla mnie to bardzo pociągająca perspektywa...
Przygnębia mnie myśl, że „jedność” staje się powoli najwyższą wartością. I to w zaledwie niespełna 20 lat od wprowadzenia w Polsce systemu demokratycznego. Nie tylko w partiach politycznych ale i w państwie. Coraz więcej Polaków nie wyobraża sobie skuteczności bez jedności właśnie. Któż dziś nie marzy by jego partia miała z 75% poparcia by mogła wprowadzać bez przeszkód swoje projekty... Wszystkich męczą te ciągłe spory, które do tego nie prowadzą do niczego. Wszyscy do pewnego stopnia ulegamy emocjom, które dla polityki rozumianej jako wojna są niezbędne. Partie wodzowskie są w pewien sposób skutkiem takiego rozumienia polityki. PiS istnieje dziś głównie tylko po to by wypromować ponownie Lecha Kaczyńskiego na II kadencję, PO ma dać wygraną Donaldowi Tuskowi. W SLD Napieralski jeszcze nie ma takich aspiracji, na razie chciałby mieć władzę absolutną w partii. Bardzo kusząca to perspektywa, szczególnie wtedy gdy się nie wie, że partie wodzowskie szybko popadają w niebyt. A tymczasem „kolego” Napieralski i „kolego” Olejniczak cisną się na usta słowa: „pozostanie tylko jeden”. Więc szable w dłoń...