czwartek, 26 lipca 2007

Raport UNAIDS

Najczęściej rzeczy spektakularne przyciągają naszą uwagę. Dowód tego mamy od paru dni. Niestety unikają nam przez to rzeczy nie mniej ważne. Takie chociażby jak raport o epidemii AIDS na świecie za rok 2006. Rocznie z jej powodu umiera blisko 3 miliony ludzi. Liczba nosicieli wirusa HIV jest większa niż ludność Polski i przekroczyła 39 milionów. Oczywiście nie wszędzie ta choroba rozwija się w tym samym tempie. Najbardziej zagrożona jest Afryka na którą przypada 2/3 zakażonych. Jak poważny to jest problem pokazuje statystyka.


Przedstawiona powyżej mapka pokazuje, że w niektórych państwach liczba zakażonych sięga 34%. Jeśli założymy, że choroba dopada głównie ludzi młodych to zobaczymy dopiero skalę epidemii. Nie dziwią więc słowa dr Anthony'ego Fauci'ego, doradcy prezydenta Busha, który na konferencji w Sydney oświadczył, że “przegrywamy walkę z AIDS”. O ile w bogatych krajach udaje się skutecznie ograczniczać zachorowalność to w Afryce i sporej części Azji zupełnie nie udaje się kontrolować rozprzestrzenianie się wirusa. Nie chcę tu streszczać raportu. Zainteresowani niech sami do niego sięgną. Warto to zrobić tym bardziej, że i nasz kraj wcale nie jest aż tak bezpieczny jak niektórzy sądzą...

poniedziałek, 23 lipca 2007

GW wściekły atak na demokrację

Zdrowa część społeczeństwa nigdy nie będzie w stanie zrozumieć Gazety Wyborczej. Zawsze stawia się ona w opozycji do wszystkiego co dobre. Zamiast opisywać rzeczywistość w sposób pozytywny tylko krytykuje i mąci. Najpierw nie podobał jej się wielce zasłużony dla Polski generał Jaruzelski. Potem w ten sam sposób traktowała następnego prezydenta np. pisząc paszkwile na Wachowskiego. Następca Wałęsy jako czerwony też miewał ciężko. I teraz to samo. Najlepszy z prezydentów od 16 lat (dodam nieśmiało i nie ma w tym cienia podlizywania się – najlepszy w historii) również jest ośmieszany. Takie krytykanctwo może tylko zniechęcać zdrową tkankę społeczną do budowy państwa na solidnych, tradycyjnych wartościach. Sam nie wiem dlaczego GW zamiast pisać o sukcesach w budowie IV RP ciągle szuka dziury w całym. Wynajduje mało istotne drobiazgi i rozdmuchuje je do niebotycznych rozmiarów osłabiając tym samym ducha w narodzie. Wykpiwa świętości i niszczy wartości, bez których nie można tworzyć wielkiego społeczeństwa. Bo czy panowie Kaczyńscy nie są naszymi współczesnymi świętymi, którzy stojąc na czele krucjaty przeciwko niesprawiedliwości i złu tego świata przywracają nam narodową dumę. W sobotniej świątecznej posunęła się do największej chyba niegodziwości przypuszczając frontalny atak na demokrację. Gdybym miał kontynuować ten bełkot to napisałbym, że wreszcie GW pokazała swoją prawdziwą twarz...
Zaprezentowany przeze mnie sposób prowadzenia “dyskusji” staje się niestety codziennością. Zwraca na to uwagę prof. Stanisław Filipowicz. W rozmowie z Adamem Leszczyńskim przedstawia diagnozę współczesnej demokracji i nie jest ona zbyt wesoła. Przypomina o wielu podstawowych faktach, które zdają się być albo zapomniane albo tak oczywiste, że zupełnie straciły swoje pierwotne znaczenie. Demokracja zostaje sprowadzona do formuły wyborczej. Zamiast poważnej debaty mamy nieustający spektakl polityczny ale jak zauważa Filipowicz “to nie Szekspir, ale komiks, widowisko tandetne i jarmarczne”. Zwalnia to od dyskusji o fundamentalnych podstawach państwa. Hierarchia ważności spraw nie istnieje. Ma rację prof. Filipowicz pisząc:
“Demokracja wymaga pewnych zdolności intelektualnych i moralnych. My zatraciliśmy te zdolności. Nie potrafimy już posługiwać się instytucjami demokratycznymi, które odziedziczyliśmy. Nie rozumiemy ich sensu. W "Rozprawie o metodzie" Kartezjusz mówi: "Prowadźmy myśli zgodnie z pewnym porządkiem". Zatraciliśmy poczucie tego porządku”.
Dlatego prawda nie jest nam potrzebna, ważniejsze jest to co za prawdę uchodzi. Stąd tak dynamiczny rozwój marketingu politycznego. Wygrywa ten który zdoła narzucić swoją wersję prawdy a nie ten, który przedstawi bardziej przekonywające dowody. Ostatecznym sędzią jest bowiem społeczeństwo. Zajęte własnymi sprawami, niewykształcone, skupione na małych przyjemnościach. Demokracja nie chroni już przed tyranią ale przemienia się w nią. Coraz bardziej powraca do klasycznego rozumienia demokracji czyli “rządów motłochu”. Niestety współczesna demokracja stawia coraz mniejsze wymagania nie tylko politykom ale i obywatelom. Coraz więcej w polityce demagogii i ludzi o “marnej reputacji”. Staramy się usprawiedliwiać ten stan rzeczy wskazując na to, że również tacy ludzie są częścią społeczeństwa. Niestety prowadzi to do rozkładu demokratycznych instytucji. Ważny staje się tylko głos większości wyrażany niemal bez przerwy poprzez sondaże. Wszytko staje się względne i mało logiczne bo jak wiadomo wola ludu jest zmienna. Nikt już nie mówi o podporządkowaniu swojego interesu dobru wspólnemu, liczą się tylko przekonania i interesy. A te są zmienne... Nikogo więc nie dziwi, że najpierw odsądza się kogoś od czci i wiary a potem zaprasza do wspólnego rządzenia.
Nie jest to przypadłość tylko polskiej demokracji. Zresztą wskazuje na to prof. Filipowicz. U nas jest to jednak dużo bardziej widoczne. Zasady demokratyczne są wciąż jeszcze świeże i nieugruntowane a ludzie tęsknią za silną władzą. Nie ma jeszcze świadomości, że demokracja to ustrój wymagający zaangażowania. Polityka postrzegana jest jako coś złego w co nie warto się angażować. Chodzenie na wybory jest uciążliwością, która tak naprawdę nic nie jest w stanie zmienić. Dlatego ludzie nie wypełniają nawet tego minimum zezwalając tym samym na zdobycie władzy tym najbardziej zdeterminowanym, dla których jest ona nie tylko środkiem ale też celem samym w sobie. Można przecież po wyborach obsadzić stanowiska państwowe swoimi ludźmi i nieźle się obłowić... Zastanawiam się skąd się bierze ta degeneracja demokracji. Dlaczego brakuje ludziom odwagi by mówić o tym co uważają za ważne i słuszne. Patrzę na programy polityczne naszych partii (o ile istnieją) i widzę jak bardzo się dba by nie było w nich rzeczy ważnych i kontrowersyjnych. Demokracja to już nie debata o rzeczach ważnych ale nudne popisy oratorskie, puste ale skuteczne gdy chodzi o zdobycie poklasku...
Czytając słowa prof. Filipowicza trudno nie dostrzec, że demokracja to pewien wysiłek. Nie jest ona dobrem samym w sobie. Jej wypaczona i zinfantylizowana wersja doprowadziła do milionów ofiar. Bo przecież zarówno faszyzm jak i komunizm odwoływały się do woli odpowiednio narodu i ludu pracującego. “Zbuntowane masy “ uskuteczniały w ten sposób własną wizję “demokracji”. Współczesny populizm ma podobne źródła. Teraz też ludzie nie rozumieją potrzeby niezależności Trybunału Konstytucyjnego czy konieczności stabilnego prawa nie zmienianego po każdych wyborach.
Ale nie tylko “masy” są odpowiedzialne za taki stan rzeczy. Również elity mają tu swoje “zasługi”. Coraz częściej uciekają od polityki. Zdają się przyjmować założenie, że demokracja jest dana raz na zawsze i nie muszą się polityką zajmować. Wydaje się im, że to poniżej ich poziomu. Wolą się realizować poprzez zarabianie pieniędzy. Jest to widoczne również w polskiej polityce. Patrząc na elity tuż po 1989 roku nie brak tam autorytetów. Teraz coraz więcej w polityce cynicznych graczy. Rozczarowanie jest tym większe, że przecież PiS i PO szły do wyborów pod hasłami uczynienia polityki lepszą. Zamiast tego jest coraz szybsze staczanie się po równi pochyłej. Standardy obowiązujące za rządów Leszka Millera okazują się dziś niedościgłym ideałem. Nie dlatego, że Miller był lepszy czy bardziej moralny. Lepsza była wtedy polityka bo zasady wówczas obowiązujące bardziej stabilne. Dlatego ja osobiście nie ma złudzeń, odmłodzenie elit ( to w pewien sposób robi PiS) nie będzie oznaczało zmiany na lepsze. Mam wrażenie, że młodsze pokolenie całkowicie zapomniało już czasy kiedy polityka miała realne cele a udział w niej wiązał się z rzeczywistym zagrożeniem. Niestety poczucie wspólnego dobra jakkolwiek nie byłoby ono definiowane jest wyśmiewane. To frazes dobry dla wykształciuchów, którzy przecież życia nie znają. Zastanawiam się co takiego musiałoby się wydarzyć by ludzie zamiast zniechęceniem zaczęliby reagować na to co się dziś dzieje zaangażowaniem... Chyba na razie nic z tego bo paradoksalnie jest nam za dobrze.

czwartek, 19 lipca 2007

Niesatysfakcjonująca równowaga

Opublikowane przez Globeandmail wyniki sondażu w jakimś stopniu potwierdzają wnioski zawarte w moim poprzednim wpisie o sytuacji politycznej w Kanadzie. Żadna z dwóch dużych partii nie jest w stanie oderwać się od przeciwnika w tym nieustającym wyścigu o władzę. Zarówno liberałowie jak i konserwatyści cieszą się według sondażu 31% poparciem wyborców. Oczywiście nie jest to takie proste, bo w przypadku Kanady ważna jest również geografia poparcia. System większości względnej w jednomandatowych okręgach wyborczych nierzadko potrafi znacznie wypaczyć wyniki wyborów. Ale o tym pisywałem już wielokrotnie...


Patrząc na wyniki badań zaskakujące wydają się wyniki poparcia dla poszczególnych partii politycznych w zestawieniu z płcią. Otóż aż o 10% kobiet więcej chce głosować na liberałów. Analogicznie wygląda sytuacja w przypadku mężczyzn i Partii Konserwatywnej... Autor artykułu wskazuje na różnicę w poparciu dla obecności wojsk kanadyjskich w Afganistanie. Tylko 27% Kanadyjek popiera ją co przy 46% Kanadyjczyków jest znaczącą różnicą. Chyba jednak nie tylko to jest powodem. Spadek poparcia dla konserwatystów wśród kobiet jest widoczny już od dłuższego czasu. Rok temu było ono większe o 5%. Właściwie od zawsze więcej kobiet głosowało na liberałów niż konserwatystów.
Powody takiego postępowania są więc pewnie głębsze niż stosunek do obecności wojsk kanadyjskich w Afganistanie. Co ciekawe znacznie spadło również poparcie wśród Kanadyjczyków mówiących po francusku. Ta część społeczeństwa również zawsze sprzyjała liberałom. Teraz konserwatystów popiera tylko 17% frankofonów co przy 25% rok temu poważnie osłabia ich pozycję. Liberałowie prowadzą również w Ontario co również powoduje, że gdyby wybory odbyły się teraz to w nich należałoby upatrywać zwycięzców. Oczywiście na rząd większościowy nie ma szans żadna z partii. Trwa więc niesatysfakcjonująca żadnej ze stron równowaga. Wypada więc chyba powtórzyć, że o ile coś się nie zmieni to raczej nie ma co liczyć na wybory w tym roku.

wtorek, 17 lipca 2007

Arogancja czyli o tym czy za czytanie Kubusia Puchatka można wylecieć z autobusu...

Wreszcie o tym , że mamy lato nie przypomina tylko kalendarz ale również pogoda za oknem. Miło jest wreszcie poczuć ten żar lejący się z nieba na tyle mocno by ignorować narzekania malkontentów. Pewne niedogodności jakie takie pogoda niesie rekompensuje z nawiązką widok kobiet odsłaniających znacznie więcej niż zazwyczaj. Czasem już sam nie wiem czy powodem zawrotów głowy jest upał czy sąsiadka w autobusie...
Jak się okazuje nie wszyscy reagują tak samo (nie będę pisał o LPR, LiS i „moherowym elektoracie” bo jestem na to w zbyt dobrym nastroju). W odległym germańskim kraju jak donosi GW ubrana stosownie do aury młoda dziewczyna może być wyproszona z autobusu tylko dlatego, że kierowca nie potrafi zapanować nad swoimi genitaliami. Wiadomość ta jest przedstawiona jako coś zabawnego i trochę mnie to dziwi. Ale to pewnie ze mną coś jest nie tak bo zamiast komizmu sytuacji dostrzegam arogancję wynikającą z władzy jaką daje stanowisko, złamanie umowy na przewóz i narażenie na straty finansowe. Otóż młoda dziewczyna została wyproszona z autobusu tylko dlatego, że kierowca nie mógł się przez nią skupić na jeździe. Jak sama wspomina najpierw poprosił ją o zmianę miejsca co też uczyniła ale to nie wystarczyło. Ostatecznie wywalił ją na zbity pysk. Nie ma, że ładna... Minister Ziobro byłby dumny – nie ma równych i równiejszych. Jak argumentuje rzecznik firmy, w której pracuje kierowca postąpił on słusznie bo nie chciał narażać na niebezpieczeństwo pasażerów... Od razu ciśnie się pytanie czy zamiast nagrody za karygodne zachowanie nie należałoby wysłać kierowcy na badania psychiatryczne bo jego postępowanie zdaje się wskazywać na poważne zaburzenia emocjonalne. A i z firmą chyba coś jest nie tak bo zatrudnia chorych ludzi...
Niestety zjawisko traktowani innych jak śmieci jest również w kraju nad Wisłą dość powszechne. Chęć zamanifestowania swojej władzy jest wprost proporcjonalna do niezadowolenia z własnej sytuacji. Niezależnie od rodzaju wykonywanej pracy wykorzystuje się ją by zamanifestować własną ważność. Nie tak dawno moja siostra została dosłownie wyciągnięta z autobusu przez paru kontrolerów bo niedostatecznie szybko okazała bilet. Dwóch wywlokło ją za ręce, trzeci wyniósł liczne bagaże (jechała na dworzec). Doprowadziło ją to niemal do łez wściekłości chociaż na szczęście nie spóźniła się na pociąg. Oczywiście musiała skasować drugi bilet i nie usłyszała nawet słowa przepraszam... Za to parę obscenicznych uwag. Chciałoby się powiedzieć „zarobki - gówniane, możliwość ośmieszania innych – bezcenne”. Ktoś powie chamstwo i tyle. Nie do końca tak.
Mam wrażenie, że postępowanie posła Łyżwińskiego, warszawskich kanarów a nawet niemieckiego kierowcy autobusu maja swoje wspólne źródło. Jest nim arogancja, przekonanie, że inny człowiek jest kimś gorszym. Niestety bagatelizujemy to i nawet rozgrzeszamy. Gdyby owa dziewczyna była czarna byłby to rasizm, gdyby miała czador fanatyzm religijny a tak od biedy można mówić tylko o seksizmie. Tyle tylko, że w naszym kraju gdzie kwitnie kult macho to nic złego... Trochę jestem zaskoczony, że w RFN takie zachowania są również tolerowane... Zastanawiam się kto następnym razem nie spodoba się owemu kierowcy. Kibic wrogiego klubu, urzędnik skarbowy (zdradzi go teczka) czy ktoś łysy (wiadomo, że łysi chcą rządzić światem). Pewnie wtedy też będą jakieś ważne powody i fakt, że przedsiębiorstwo miejskie ma służyć ludziom bez względu na rasę, wyznawana religię, płeć, sympatie polityczne, urodę, kolor koszulki, długość włosów, zawód, hobby, zamiłowania czytelnicze czy ich brak będzie mało ważny. A miało być lekko i wakacyjnie...

niedziela, 15 lipca 2007

Przedterminowe wybory... w Kanadzie.

Niepokojąco zacząłem zaniedbywać na blogu sprawy kanadyjskie. Może dlatego, że za wielką wodą okres wakacyjny i niewiele ciekawego się tam dzieje. Niemniej obiecuję bardziej się przykładać i nieco uważniej przeszukiwać tamtejszą prasę.
Dziś może wrócę do już nie najnowszego ale właśnie z powodu wakacji nadal bardzo aktualnego artykułu w The Economist. Dotyczy on głównie sytuacji na kanadyjskiej scenie politycznej. Obraz jaki się z niego wyłania nie pozwala na zbyt wiele optymizmu co zresztą obrazuje zabawny rysunek. Widnieją na nim dwa bolidy formuły 1. Pierwszy pędzi niebieski (tradycyjny kolor konserwatystów) z Stephen'em Harper'em za kierownicą. Za nim czerwony (liberałowie) właśnie złapał awarię. Kierowca jest niewyraźny co pokrywa się z odczuciami Kanadyjczyków względem Stephane Dion'a. Harper jest uśmiechnięty ale nie zauważył, że jego bolid zaczyna płonąć...
Właściwie powinienem zamieścić rysunek na blogu ale nie wiem czy nie złamię prawa więc nic z tego:). Zupełnie na marginesie chciałem zauważyć, że inspiracją dla karykaturzysty był Andrzej Kubica bo artykuł ukazał się tuż po jego fatalnym wypadku na torze w Toronto. Zanim duma wypełni me serce do reszty (odcinając tlen) pokuszę się o parę słów komentarza. Ma chyba rację autor artykułu, że dwie największe partie polityczne przeżywają spory kryzys. Może wydawać się to dziwne, bo sytuacja ekonomiczna w Kanadzie jest bardzo dobra. Bezrobocie niemal nie istnieje. Wyborcy jednak nie są za to zbyt wdzięczni rządzącym konserwatystom. Zdają sobie pewnie sprawę, że sporą zasługę mają w tym rządy liberałów a szczególnie Paul Martin...
Opozycja również nie ma łatwego życia. Ostrze krytyki skupia się na wojskach kanadyjskich w Afganistanie. Tyle tylko, że to właśnie liberałowie je tam wysłali więc teraz w swojej krytyce są raczej mało wiarygodni. Do tego Dion nadal jest postacią niemal anonimową poza rodzimym Quebeckiem.
W sporym kryzysie są też mniejsze partie. Bloc Quebecois stracił mocno poprzez niezdecydowanie swojego lidera Gilles'a Duceppe, który najpierw zdecydował się walczyć o przywództwo w Parti Quebecois a potem się z tego wycofał...
Również NDP, która całkiem dzielnie sobie poczynała po aferach korupcyjnych, które odsunęły liberałów od władzy. Teraz cierpi z powodu pojawienia się nowego i bardzo dynamicznego przeciwnika jakim są Zieloni. Zdawało się, że już po ostatnich wyborach ekolodzy będą mieli swojego przedstawiciela w Izbie Gmin. W sondażach uzyskiwali już wtedy spore poparcie. Teraz może zdołają uzyskać reprezentację w parlamencie federalnym...
Sytuacja na scenie politycznej w Kanadzie przypomina mi trochę tą w Polsce. Tam jednak w przeciwieństwie do Polski "muszą" odbyć się przedterminowe wybory. Jeszcze nigdy rząd mniejszościowy nie przetrwał całej kadencji. Jednak podobnie jak i u nas żadna z partii politycznych do wyborów nie jest jeszcze gotowa. Trudno przewidzieć rozwój sytuacji i wskazać ewentualnego kandydata do zwycięstwa. Jeśli miałbym wróżyć z fusów to co najwyżej pokusiłbym się o stwierdzenie, że na wybory w tym roku się nie zanosi...

piątek, 13 lipca 2007

Ojca Rydzyka walka ze złem czyli o upadku anioła...

Porównując III i IV RP nie sposób określić, w której dochodziło do większej ilości afer. Tych wymyślonych i jak najbardziej realnych. W tym tygodniu mamy do czynienia z dwoma. O palmę pierwszeństwa walczy afera korupcyjna z Andrzejem Lepperem w tle i sprawa taśm Ojca Rydzyka. Dla mnie tylko ta pierwsza zasługuje na to miano. Może zaszokuję niektórych ale wypowiedź Tadeusza Rydzyka nie odbiega moim zdaniem od tego co prezentował on chociażby na antenie Radia Maryja. W tym przypadku może pozwolił sobie na nieco swobodniejszy dobór słów ale sprzyjała temu konwencja wykładu. Różnica jest tylko taka, że tym razem celem ataku był prezydent i pośrednio PiS. Pierwszym sygnałem była wypowiedź o „szambie”. Już wtedy podniosły się głosy oburzenia. Dla mnie to hipokryzja bo wcześniej w sposób jeszcze bardziej agresywny były atakowane inne środowiska polityczne. Wtedy było to zrozumiałe, teraz staje się kontrowersyjne...
Nie uważam, podobnie jak Jarosław Kaczyński, że doszło do złamania prawa. W każdym razie nie powinno dojść gdyby to prawo było właściwe. Moim zdaniem prokuratura nie powinna być angażowana w ściganie ludzi za ich wypowiedzi. Nawet gdy dotyczy to prezydenta czy jego małżonki. Mamy już wiek XXI i za głową państwa nie musi stać już nimb boskości jak to miało miejsce w przypadku monarchii. Prezydent nie jest brytyjską królową ale politykiem pełną gębą, który musi się liczyć z krytyką nawet ostrą. Jeśli pewne granice zostają przekroczone powinien sam zatroszczyć się o swoje sprawy i dochodzić swoich praw na podstawie kodeksu cywilnego. Krotko mówiąc nazwanie prezydenta „oszustem” nie jest przestępstwem ale może być naruszeniem jego dóbr osobistych o ile jest ono nieprawdziwe. Hubert H. wie pewnie najlepiej, że na razie jest inaczej...
To, że nie chcę wsadzać Ojca Dyrektora do więzienia nie oznacza jednak, że nie widzę w jego słowach nic złego. Denerwuje mnie jednak skupianie się na ataku na prezydenta i jego małżonkę a nie dostrzeganie trwającego od lat angażowania się zakonnika w bieżącą politykę. Atak ten jest tylko skutkiem aprobowania tej dziwnej sytuacji, w której kapłan kościoła katolickiego łamie zasady soborowe (angażuje się w politykę) przez co dzieli katolików na lepszych i gorszych. Co więcej w swoich działaniach politycznych używa schematów ewangelicznych. Mamy więc Maryję, która wedle słów jakie padły ostatnio w Częstochowie jest założycielką Radia Maryja, jej naczelną, dziennikarką i pewnie odpowiada również za dział reklam. Każdy kto atakuje RM jest więc szatanem. Bardzo wygodna to sytuacja ale niestety niezgodna z ewangelią. Podobnie jak obraz katolicyzmu jaki wyłania się ze słów Ojca Dyrektora. Za głoszenie swoich gnostyckich poglądów i zaprawianie chrześcijaństwa treściami rodem z trylogii Tolkiena w średniowieczu pewnie założyciel Radia Maryja już dawno zostałby potępiony i być może nawet by spłonął na stosie. Oczywiście na nawołuję do tego, chcę jednak przekonywać, że zachowanie Tadeusza Rydzyka powinno być oceniane przez jego przełożonych i przez nich ukarane. Bardzo żałuję, że nie stało się to już wcześniej, kiedy były do tego stosowne przesłanki...
Niestety nasz kościół jest nieco niedzisiejszy (o powodach pisałem już w starej Enklawie) i ludzi myślących jak Ojciec Dyrektor jest więcej. Tym razem jednak Watykan nie odpuści co może wyjść kościołowi i Polsce tylko na dobre. Benedykt XVI nie rozumie „polskiej specyfiki” i nie będzie tolerował nawet powściągliwego antysemityzmu. Na tym bowiem skupia się świat komentując całe zamieszanie. Przywołując antysemickie teorie kompromituje o. Rydzyk cały kościół katolicki a na to papież pozwolić sobie nie może. Benedykt XVI jest konserwatystą ale zbyt dobrze pamięta szaleństwo II wojny światowej by akceptować wypowiedzi o „lożach masońskich” i „lobby żydowskim, które opanowało media, gospodarkę i świat polityki”. Mam nadzieję, że tym razem problem zostanie rozwiązany ostatecznie. Nie sądzę, by Watykan zdecydował się na wykluczenie Tadeusza Rydzyka z zakonu o czym donoszą media ale jego odsunięcie jest już kwestią czasu. Może już czas Ojcze Dyrektorze na spisywanie wspomnień i snucie teorii spiskowych w zaciszu klasztornej celi z widokiem na Alpy...

środa, 11 lipca 2007

Tragifarsa doskonała czyli nie tylko o tym czy będą nowe wybory...

Nie chce mi się nic pisać... Zrobiłem sobie parę dni wolnego. Trwało to chyba jednak za krótko. Może gdybym przeczekał jeszcze ten tydzień nie musiałbym być świadkiem tej tragifarsy... A tak najpoważniejsi komentatorzy (że o politykach nie wspomnę) rozważają możliwość przyspieszonych wyborów. Analizują to co się dzieje zdają się zapominać, że nie tak dawno miała miejsce niemal identyczna sytuacja. Jarosław Kaczyński po raz wtóry podejmuje próbę zniszczenia Andrzeja Leppera i rozbicia Samoobrony. Cel może i szczytny ale działania budzą jeszcze większy niesmak niż w przypadku słynnych rozmów Lipińskiego i Mojzesowicza z Renatą Beger. O ile Dziennik ma racje a dlaczego by nie miał mieć to działania CBA przekraczają wszelkie możliwe dopuszczalne normy. Niedługo być może pojawią się w parkach pieniądze w papierowych torbach z adresem właściciela. Kto nie zwróci kasy ten pójdzie siedzieć. Obywatelu strzeż się prowokacja to przecież bardzo skuteczny sposób wyłapywania przestępców. Nawet tych, którzy przestępstwa nie popełnili jeszcze. Wiadomo jednak przecież kto ma jakie geny i w przypadku niektórych to kwestia czasu. Po co więc czekać. Wielki Brat robi to przecież dla naszego dobra...
Pusty śmiech budzi postawa Jarosława Kaczyńskiego. Zdymisjonowanie Andrzeja Leppera w sytuacji, w której nie ma dowodów jego winy może mieć efekt odwrotny od zamierzonego. Wyrzucenie kiepskiego ministra z rządu nie było przecież celem genialnego stratega. Chodziło o zniszczenie pozycji Andrzeja Leppera w Samoobronie i strawienie opornej przystawki. Jego nieudolność i sposób w jaki chciał to przeprowadzić może jednak zaowocować spadkiem poparcia dla PiS. Nadużycia jakich dopuściło się CBA nie będą tu decydujące. Istotniejszy może być głos Andrzeja Leppera w opozycji, który mimo wszystkich jego wpadek wciąż jest wiarygodny wśród elektoratu do którego chce odwoływać się również PiS. W pewien sposób rzeczywiście toczy się walka o przeżycie wiecznie opalonego ludowego wodza. Tyle tylko, że nie jest on na straconej pozycji jak mogło się wydawać jeszcze w poniedziałek.
Decyzja o warunkowym pozostaniu Samoobrony w koalicji może świadczyć z jednej strony o słabości jej przywódcy. Rzeczywiście posady rządowe, w administracji publicznej i wszelkich agencjach są dla działaczy jego partii znaczącą wartością. Być może znaczą więcej niż sam Andrzej Lepper. Gra PiS może mieć więc uzasadnienie. Z drugiej strony jednak może świadczyć o czymś zupełnie innym. Andrzej Lepper czuje się już na tyle pewnie, że nadal liczy na powtórne wejście do rządu. Stad jego umiarkowana krytyka, na razie skupia się na CBA i nie atakuje premiera i PiS jako całości. Kto pamięta retorykę Leppera po jego pierwszej dymisji musi widzieć różnicę...
Dywagacje na temat przyspieszonych wyborów mają jednak pewien sens chociaż moim zdaniem oparte jest to na fałszywych przesłankach. Od początku wiadome było, że Jarosław Kaczyński wywali z rządu Andrzeja Leppera i to tak by nie wrócił on do rządu ale i polityki. Miało się to dokonać przed wyborami i zapewnić przejęcie elektoratu skompromitowanej Samoobrony. Nie wiem do końca dlaczego PiS zdecydował się na ten krok już teraz. Może liczył, że to dobry moment i się przeliczył. Nie sądzę by Jarosław Kaczyński dla którego „rządy PiS są wartością dla Polski” zdecydował się oddać władzę. Zbyt długo na nią czekał by teraz z niej rezygnować... Nie sadzę więc by dążył do nowych wyborów. Wskazuje to również moment podjęcia decyzji o wywaleniu Leppera z rządu. Dokonało się to tuż przed wakacjami. Kaczyński zdaje się liczyć, że słońce i plaża uspokoją nastroje i skłania do myślenia niektórych posłów koalicji, którzy mogą stracić swoje ciepłe posadki a nawet o zgrozo sejmowe diety... Jarosław Kaczyński po prostu chce rządu większościowego bez Andrzeja Leppera a być może bez Samoobrony. Na razie nic nie wskazuje na to by osiągnął swój cel.
Niektórzy wskazują, że sprawa Leppera ma przykryć inną aferę związaną z Ojcem Dyktatorem (całkiem trafne określenie). Nie sadzę by tak było. Sprawa wypłynęła nagle i chyba zaskoczyła polityków PiS. Decyzja o podjęciu działań mających na celu skompromitowanie Andrzeja Leppera zapadła dużo wcześniej. Ostrożność w ocenie słów Tadeusza Rydzyka może niestety wypływać z chęci zachowania poparcia w Radiu Maryja i co za tym idzie skłaniać do myśli o przedterminowych wyborach. Jarosław Kaczyński musiał czuć się paskudnie nie dostrzegając tego co Ojciec Dyrektor powiedział o jego bracie (stwierdzenie, że powinien przeprosić prezydentową bo jest kobietą a nie dlatego, że ją obraził ociera się o groteskę).
Śmieszą mnie również opozycja, która podejmuje co prawda jakieś tam działania ale bez przekonania co do ich sukcesu. Zdaje sobie być może sprawę z iluzoryczności szans na nowe wybory. Myślę, że nie jest również zachwycona możliwością ich przeprowadzenia. Platforma nadal nie uzyskała swojego celu jakim jest kompromitacja PiS i gwałtowny spadek poparcia dla tej partii. Robie więc to co jej najlepiej wychodzi – czeka. Jej reakcje nie są zbyt gwałtowne bo chyba zdaje sobie sprawę, że po takich wyborach może nie mieć wyjścia i będzie musiała albo utworzyć rząd mniejszościowy albo wejść w koalicje z PiS. Działacze PO zdają sobie bowiem sprawę, że jakakolwiek współpraca z SLD (a to przecież jądro LiD) kompromituje ją w oczach dużej części prawicowego elektoratu i skazują na rolę partii centrowej. Na to nie może sobie pozwolić chcąc zająć miejsce PiS na prawicy. Akceptacja centrowej pozycji oznaczałaby przekreślenie szans na budowę silnej partii. PO nie che powtarzać błędu Unii Wolności bo zdaje sobie sprawę, że wcześniej czy później powstaną w Polsce dwa bloki.
Również LiD nie osiągnął jeszcze takiej pozycji jaką zakładał. Powrót Kwaśniewskiego do polityki nie okazał się przełomem. LiD ciągle potrzebuje czasu na stworzenie nowoczesnego lewicowego ugrupowania, które mogłoby włączyć się do rywalizacji o władzę. Ciągle nie jest w stanie przekonać społeczeństwa do tego, że powstała nowa jakość. Pamięć rządów Leszka Millera wciąż jest żywa i nie pozwala na odcięcie się od przeszłości. LiD nie podjął dotąd jeszcze decyzji w którą stronę zamierza podążyć. Nie wiadomo, czy ma to być nadal partia establishmentu, który najwięcej skorzystał na przemianach po 1989 roku czy ma przejść na pozycje bardziej lewicowe. Jest więc chęć odsunięcia PiS od władzy ale nie ma możliwości ku temu i co ważniejsze jest tego świadomość.
O opozycyjności PSL nawet nie będę się rozwodził. Dla tej partii każde wybory niosą zagrożenie. Poparcie dla niej wciąż oscyluje wokół magicznej granicy 5%. O jej wejściu do Sejmu może decydować więc nawet nie poparcie ale frekwencja jak to miało to miejsce ostatnio. A że również poparcia dla nowych wyborów nie należy oczekiwać w LPR (sytuacja chyba gorsza niż w przypadku PSL) i rozdartej Samoobrony możemy spać spokojnie. W każdym razie nie inaczej niż dotąd. Poczułem się znacznie uspokojony... Będę miewał te same koszmary co zwykle co jest pewnie powodem do zadowolenia również dla wszystkich czytających tego bloga. Tymczasem czekam na kolejna odsłonę tragifarsy. Przy odpowiednim nastawieniu może być to nawet zabawne...

piątek, 6 lipca 2007

Medyczny blues

Trwający protest pielęgniarek i lekarzy rozbudza coraz więcej emocji. Już nawet minister Religa ulega pisowskiej chorobie i zaczyna zastanawiać się czy strajk nie ma charakteru politycznego... Takie wydarzenia dają szansę na uświadomienie sobie szeregu innych spraw, które z pozoru niewiele się z nimi wiążą. Mnie zaciekawiło jak postrzegany jest przez społeczeństwo system kształcenia. Lekarze (pielęgniarki również) grożący, że po ukończeniu studiów będą natychmiast wyjeżdżać na zachód straszeni są koniecznością zwracania pieniędzy wydanych przez „państwo” na ich edukację. Sytuacja faktycznie nie jest normalna. Studenci medycyny zaczynają uczyć się języków obcych na potęgę. Nie ograniczają się do angielskiego i łaciny, ale coraz częściej jest to szwedzki, duński czy norweski. Czy zatem decydując się na wyjazd powinni zwracać pieniądze?
Dla „przeciętnego Polaka” niechętnego tym wszystkim „studenciakom” zadzierającym nosa i głosującym wcale nie tylko na PiS odpowiedź może być tylko twierdząca. Zdrowy rozsądek podpowiada po co dawać kasę z naszych podatków na wykształcenie tych pseudo polaków co to szacunku dla ojczyzny nie mają za grosz. Rząd szczęśliwy podchwytuje ten sposób rozumowania. Jeden z wicepremierów nawet postulował by lekarze nie mogli wyjechać z kraju jeżeli nie odpracują swojego. Czy zatem dawanie pieniędzy na coś co może nie być później wykorzystane dla dobra nas wszystkich ma sens?
W sposobie myślenia przedstawionym przeze mnie tkwi zasadniczy błąd. Edukacja jest w dużej mierze opłacana z budżetu a więc podatków nas wszystkich. System ten ma gwarantować wykształcenie wszystkim tym, którzy wykazują określone zdolności. Nie uważam, by całkowita komercjalizacja szkolnictwa wyższego była dobra. Pewnie wtedy nikt nie mógłby zarzucić lekarzom, że „okradają państwo” wyjeżdżając do pracy za granicą. Moim zdaniem jednak, nauka poddana ostatecznej weryfikacji poprzez jej użyteczność byłaby uboższa. Wiele interesujących kierunków trzeba by po prostu zamknąć. Bo tak na dobrą sprawę po co kształcić w Polsce fizyków jądrowych, astronomów, filozofów, filologów klasycznych i innych "darmozjadów". Moim zdaniem państwo biorąc na siebie chociaż częściowe finansowanie szkolnictwa wyższego gwarantuje swobodę nauki. Z kształceniem lekarzy jest podobnie. To inwestycja, która nie zawsze musi się zwrócić. Zastanawiam się czy za satysfakcjonujące uznaliby wszyscy Ci zwolennicy zmuszania do zwrotu kosztów edukacji odkrycie np. lekarstwa na AIDS przez polskiego lekarza pracującego w Szwecji. Niestety coraz więcej ludzi (również na uniwersytetach) nie dostrzega różnicy między uczelnią wyższą a szkołą zawodową. Kształcenie ma sens tylko wtedy, kiedy może być wykorzystane do zarabiania pieniędzy... Nie jest ono już wartością samą w sobie bo przyczynia się do podniesienia jakości społeczeństwa jako całości.
Argument podatków jest chybiony również z innego powodu. Jak wiadomo płacą je wszyscy, również rodziny studiujących medycynę. W teorii wszyscy zainteresowani powinni mieć szansę na podjęcie studiów „za darmo”. Nastawienie ekip rządzących i co obiektywnie trzeba przyznać pusta kasa państwowa sprawia, że nawet Trybunał Konstytucyjny nie interpretuje konstytucji w sposób, który zmuszałby państwo do zapewnienia wszystkim darmowych studiów. Niemniej każdy ma możliwość starania się o studiowanie na uczelni państwowej. Kryterium jest wiedza chociaż matura jako wyznacznik przygotowania do studiów przynajmniej na razie nie do końca się sprawdza. Domagając się zwrotu za otrzymaną edukację od lekarzy doprowadzamy do przedziwnej sytuacji. Bo dlaczego nie domagać się zwrotu również od anglistów, którzy nie uczą w szkołach ale podejmują pracę w dużych korporacjach międzynarodowych. Dlaczego nie potraktować tak mojego znajomego z roku, który po ukończeniu politologii został sprzedawcą na Stadionie Dziesięciolecia. Paradoksalnie zarabiał tam dwukrotnie więcej niż gdyby podjął np. prace w administracji rządowej. A jak potraktować polonistę pracującego w dużym banku czy prawnika zasiadającego w Sejmie. Ktoś powie: ale oni nie wyjeżdżają (ale już informatycy jak najbardziej). Czyli lekarze, którzy zostali wykształceni a którym nie podoba się płaca powinni zająć się wydawaniem posiłków w barze mlecznym? Czy wtedy poczucie straty byłoby mniej dojmujące?

wtorek, 3 lipca 2007

Kittel o Rzeczpospolitej czyli dylematy niezależnego dziennikarza

Rewolucja jaką obiecywał PiS po dojściu do władzy zaczyna odnosić sukcesy, niestety najczęściej ma to nie najlepsze skutki dla funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego. Bazując na bardzo trwałych bo mających swoje początki w okresie władzy ludowej schematach myślenia PiS przeprowadza "quasi rewolucję" w sposobie myślenia Polaków. Nic dziwnego, wszakże określa się jako partia konserwatywna i jej celem jest recepcja wzorców z przeszłości. Zważywszy na fakt, że władza ludowa dość szybko porzuciła komunistyczne pryncypia i przeszła na pozycje nacjonalistyczno - konserwatywne wydaje się to zrozumiałe. Odzyskiwanie więc kolejnych instytucji, ośrodków czy przedsiębiorstw stało się oficjalnym celem partii. Ostatnimi przykładami mogą być chociażby próby "przejęcia" Trybunału Konstytucyjnego czy CBOS.
W zamierzeniach PiSowskich ideologów tylko poprzez kontrolę można skutecznie rządzić. Wszelkie spory i odmienne opinie zagrażają spójności prowadzonej polityki i spowalniają reformy. Wszelka krytyka jest więc działalnością antypaństwową bo godzi w polskie interesy... Taki sposób myślenia nie jest nowy. W społeczeństwie polskim jest on nadal dość popularny i stąd chyba tak dobre sondaże partii rządzącej. Niestety nie jest on do obronienia w demokracji liberalnej. Brak krytyki sprzyja bowiem wszelkim patologiom życia społecznego (czyli temu z czym PiS chce walczyć). Kierowanie się politycznym kluczem przy obsadzaniu stanowisk a nie fachowością w dłuższej perspektywie szkodzi nam wszystkim.
W demokracji liberalnej przeciwdziałać temu ma opozycja i niezależne media. O ile ta pierwsza jest postrzegana jako mało obiektywna bo uwikłana przecież w rywalizację o władzę o tyle media jako niezainteresowane partycypacją we władzy traktowane są jako gwarant demokracji. Do ich zadań należy informowanie społeczeństwa by to mogło podjąć właściwą decyzję w dniu wyborów. Media oczywiście mogą opisywać rzeczywistość z różnej perspektywy. Jest to zrozumiałe zważywszy, że takie same podziały widoczne są w społeczeństwie. Niezależność i rzetelność dziennikarska jest gwarancją tego, że opisywane w nich zdarzenia są prawdziwe. Komentarze mogą być różne ale nie mogą abstrahować od faktów. Od tego zależy wiarygodność mediów. Co więcej nawet w mediach przychylnych władzy jest miejsce na krytykę. Wszakże nie obowiązuje w mediach plemienna solidarność z władzą i niektóre inicjatywy, które owa władza podejmuje muszą być źle postrzegane nawet przez środowisko jej przychylne...
Jeśli bowiem jakaś gazeta zacznie być postrzegana jako dyspozycyjna wobec władzy przestaje pełnić swoje systemowe funkcje i staje się organem partii rządzącej. PiS niestety robi dużo by "przejąc" jak najwięcej mediów. Pierwszą ofiarą padły media publiczne. Od dłuższego czasu źle się dzieje również w Rzeczpospolitej. Odejście Grzegorza Gaudena i przejęcie funkcji redaktora naczelnego przez Piotra Lisickiego rozpoczęło w gazecie szereg niekorzystnych zjawisk. Krytyczne wobec władzy artykuły nie są publikowane, odchodzą niezadowoleni z ingerowania w ich pracę dziennikarze. Nieco nowego światła na stosunki w Rzeczpospolitej rzuca Bertold Kittel na swoim blogu, którym zainteresował się Dziennik. We wpisie pojawia się szereg zarzutów, które kwestionują niezależność gazety.
Od dłuższego czasu mam podobne wrażenie. Rzeczpospolita "od zawsze" była postrzegana za przyjazny władzy ale obiektywny dziennik. Nie wdawała się w bieżącą grę polityczną, pisząc raczej z pozycji fachowców. Zapewniało jej to może nie największą poczytność ale w zamian jej czytelnicy stanowili elitę społeczeństwa. Stanowiła wzór rzetelności i tego co dobre w dziennikarstwie. Teraz ten wizerunek zaczyna się kruszyć. Mam wrażenie, że PiS poprzez podporządkowanie sobie tej gazety szkodzi jej dewastując wypracowywaną przez lata dobrą opinię. Niestety podobne skutki będzie można obserwować wszędzie tam, gdzie PiS coś "odzyska". Jak tak dalej pójdzie to w Rzeczpospolitej będę czytywał tylko wiadomości ze świata...

niedziela, 1 lipca 2007

Szczepić czy nie - decyzja sumienia?

Gdybym miał podać przykład swojego największego męstwa w wieku 10-15 lat i nie bał się ośmieszenia to wskazałbym na strzykawkę i podawane tą drogą szczepionki. Kiedy zasiadałem w gabinecie naszej szkolnej pielęgniarki miałem rzadką możliwość zamanifestowania swojej odwagi. Strach był odrobinę irracjonalny niemniej bardzo realny. Pamiętam, że po szczepionce przeciwko gruźlicy najadłem się strachu. Okazało się, że mierzony linijką promień zaczerwienienia przekracza wszelkie dozwolone normy. Powód mógł być tylko jeden - gruźlica. Oczywiście było prześwietlenie i wizyta o lekarza specjalisty, który stwierdził, że jeśli spędza się dzieciństwo z osobą chorą to można być albo zarażonym albo uodpornionym bardziej niż inni. W moim przypadku miało miejsce ta druga ewentualność. Na szczęście... Ale pewna nieufność do szczepień pozostała. Ze wstydem przyznaję, że nie szczepię się przeciw grypie. Powodem jest lenistwo (właściwie nie choruję ostatnio) ale i tak na pewno jakiś zwolennik psychoanalizy wiedziałby swoje.
Istnieje bardzo wiele szczepień obowiązkowych. Nie jestem lekarzem więc nawet nie będę się starał ich wymieniać. Jednak mimo zaangażowania się państwa okazuje się, że co 10 Polak nie dopełnia tego obowiązku. Gdzieś tam głęboko we mnie pojawia się myśl - szczęściarze. Na szczęście rozum szybko bierze górę. Przecież nie szczepiąc się naraża się również innych. Państwo jednak nie ściga osób, które nie dopełniają tego obowiązku. Co najwyżej skierowanie do poradni i w ostateczności grzywna. Okazuje się, że nie zaszczepienie psa może spotkać się z dotkliwą kara a dziecka już niekoniecznie...
Zazwyczaj podawane są dwa powody unikania szczepień. Pierwszy popularny w biedniejszych i słabiej wykształconych warstwach społeczeństwa związany jest z poczuciem braku zagrożenia. Bo jak mówi jeden zmęczony życiem pan: "widział kto te choroby". Tłumaczenia, że choroby raczej nie można zobaczyć co najwyżej jej skutki i że szczepienia robią swoje ograniczając zagrożenie są przyjmowane z lekceważeniem. Przecież my swoje wiemy, kiedyś nie było szczepionek i nasi przodkowie jakoś żyli. Pewnie tak ale z moja babcia z urodzonych ośmioro dzieci wychowała tylko piątkę. Troje zmarło z braku lekarstw i właściwej opieki lekarskiej (trudny okres II wojny światowej). Wykresy jak spadała śmiertelność wśród niemowląt nie robią na ludzi wrażenia bo wydaje się im, że tak jak teraz było zawsze...
Drugi argument przeciwko szczepieniom wynika z odrzucania cywilizacji. Ten powód podają ludzie często wykształceni i lepiej sytuowani. Wydaje się im, że zerwanie z cywilizacją będzie skutkowało brakiem zagrożeń z niej wynikających. Niestety jest to utopia bo naszą cywilizacją przeniknięte jest nawet powietrze. Ucieczka na koniec świata też nie jest wyjściem bo tam można zachorować na choroby na które nie jesteśmy przecież zupełnie uodpornieni... Jeśli więc ktoś wierzy, że siłą ducha która czerpie się z życia w zgodzie z naturą może odpędzać choroby to OK. Dobrze by jednak było by jednocześnie nie rezygnować ze szczepień i pomocy medycznej która czerpie swoją wiedzę z nauki. Fakty są niestety nieubłagane i takie lekkomyślne pozbawianie swoich dzieci szczepień może mieć dla nich fatalne skutki. Większość z nas nie ma stosownych kwalifikacji by orzekać o tym, że szczepienia szkodzą. Dlatego w pewnych sprawach warto zostawić decyzję osobą kompetentnym nawet jeśli "serce" podpowiada nam coś innego... Dotyczy to również innych dziedzin, może za wyjątkiem polityki. Gdyby nią zajęli się jak postulował Platon "filozofowie" była by ona tak nudna dla obywateli jak wykład na temat enzymu streptomycynazy... A tak wielość błędów jakie politycy popełniają jest gwarancją, że cywilizacja nasza rozwijać się będzie w mniej szalonym tempie.