piątek, 6 lipca 2007

Medyczny blues

Trwający protest pielęgniarek i lekarzy rozbudza coraz więcej emocji. Już nawet minister Religa ulega pisowskiej chorobie i zaczyna zastanawiać się czy strajk nie ma charakteru politycznego... Takie wydarzenia dają szansę na uświadomienie sobie szeregu innych spraw, które z pozoru niewiele się z nimi wiążą. Mnie zaciekawiło jak postrzegany jest przez społeczeństwo system kształcenia. Lekarze (pielęgniarki również) grożący, że po ukończeniu studiów będą natychmiast wyjeżdżać na zachód straszeni są koniecznością zwracania pieniędzy wydanych przez „państwo” na ich edukację. Sytuacja faktycznie nie jest normalna. Studenci medycyny zaczynają uczyć się języków obcych na potęgę. Nie ograniczają się do angielskiego i łaciny, ale coraz częściej jest to szwedzki, duński czy norweski. Czy zatem decydując się na wyjazd powinni zwracać pieniądze?
Dla „przeciętnego Polaka” niechętnego tym wszystkim „studenciakom” zadzierającym nosa i głosującym wcale nie tylko na PiS odpowiedź może być tylko twierdząca. Zdrowy rozsądek podpowiada po co dawać kasę z naszych podatków na wykształcenie tych pseudo polaków co to szacunku dla ojczyzny nie mają za grosz. Rząd szczęśliwy podchwytuje ten sposób rozumowania. Jeden z wicepremierów nawet postulował by lekarze nie mogli wyjechać z kraju jeżeli nie odpracują swojego. Czy zatem dawanie pieniędzy na coś co może nie być później wykorzystane dla dobra nas wszystkich ma sens?
W sposobie myślenia przedstawionym przeze mnie tkwi zasadniczy błąd. Edukacja jest w dużej mierze opłacana z budżetu a więc podatków nas wszystkich. System ten ma gwarantować wykształcenie wszystkim tym, którzy wykazują określone zdolności. Nie uważam, by całkowita komercjalizacja szkolnictwa wyższego była dobra. Pewnie wtedy nikt nie mógłby zarzucić lekarzom, że „okradają państwo” wyjeżdżając do pracy za granicą. Moim zdaniem jednak, nauka poddana ostatecznej weryfikacji poprzez jej użyteczność byłaby uboższa. Wiele interesujących kierunków trzeba by po prostu zamknąć. Bo tak na dobrą sprawę po co kształcić w Polsce fizyków jądrowych, astronomów, filozofów, filologów klasycznych i innych "darmozjadów". Moim zdaniem państwo biorąc na siebie chociaż częściowe finansowanie szkolnictwa wyższego gwarantuje swobodę nauki. Z kształceniem lekarzy jest podobnie. To inwestycja, która nie zawsze musi się zwrócić. Zastanawiam się czy za satysfakcjonujące uznaliby wszyscy Ci zwolennicy zmuszania do zwrotu kosztów edukacji odkrycie np. lekarstwa na AIDS przez polskiego lekarza pracującego w Szwecji. Niestety coraz więcej ludzi (również na uniwersytetach) nie dostrzega różnicy między uczelnią wyższą a szkołą zawodową. Kształcenie ma sens tylko wtedy, kiedy może być wykorzystane do zarabiania pieniędzy... Nie jest ono już wartością samą w sobie bo przyczynia się do podniesienia jakości społeczeństwa jako całości.
Argument podatków jest chybiony również z innego powodu. Jak wiadomo płacą je wszyscy, również rodziny studiujących medycynę. W teorii wszyscy zainteresowani powinni mieć szansę na podjęcie studiów „za darmo”. Nastawienie ekip rządzących i co obiektywnie trzeba przyznać pusta kasa państwowa sprawia, że nawet Trybunał Konstytucyjny nie interpretuje konstytucji w sposób, który zmuszałby państwo do zapewnienia wszystkim darmowych studiów. Niemniej każdy ma możliwość starania się o studiowanie na uczelni państwowej. Kryterium jest wiedza chociaż matura jako wyznacznik przygotowania do studiów przynajmniej na razie nie do końca się sprawdza. Domagając się zwrotu za otrzymaną edukację od lekarzy doprowadzamy do przedziwnej sytuacji. Bo dlaczego nie domagać się zwrotu również od anglistów, którzy nie uczą w szkołach ale podejmują pracę w dużych korporacjach międzynarodowych. Dlaczego nie potraktować tak mojego znajomego z roku, który po ukończeniu politologii został sprzedawcą na Stadionie Dziesięciolecia. Paradoksalnie zarabiał tam dwukrotnie więcej niż gdyby podjął np. prace w administracji rządowej. A jak potraktować polonistę pracującego w dużym banku czy prawnika zasiadającego w Sejmie. Ktoś powie: ale oni nie wyjeżdżają (ale już informatycy jak najbardziej). Czyli lekarze, którzy zostali wykształceni a którym nie podoba się płaca powinni zająć się wydawaniem posiłków w barze mlecznym? Czy wtedy poczucie straty byłoby mniej dojmujące?

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ta inwestycja w kształcenie lekarzy zwróciłaby sie fantastycznie, gdyby mogli oni lepiej zarabiać.
Dla mnie to straszliwe marnotrastwo- stracić taki potencjał!wykształcić ludzi i pozwolic im odejść i pracować gdzie indziej...i wcale nie trzeba się uciekać do gróźb.Wystarczyłoby podnieść uposażenia.Większośc z nich naprawdę nie chciałoby wyjechać...wiem co mówię-sama jestem lekarzem.

ith pisze...

Lekarz to specyficzy zawód:). W tym przypadku faktycznie szukanie pracy po studiach w innym zawodzie jest trochę niezrozumiałe...
Państwo na razie nie może zrozumieć, że lekarze wcale nie muszą brać państwowych pensji by świetnie funkcjonować.
Zdając na studia nie bierze się przecież stypendium, które trzeba potem odpracować. Próba traktowania lekarzy jak np. Joela Flaischmana z Przystanku Alaska może budzić tylko politowanie...