poniedziałek, 23 lipca 2007

GW wściekły atak na demokrację

Zdrowa część społeczeństwa nigdy nie będzie w stanie zrozumieć Gazety Wyborczej. Zawsze stawia się ona w opozycji do wszystkiego co dobre. Zamiast opisywać rzeczywistość w sposób pozytywny tylko krytykuje i mąci. Najpierw nie podobał jej się wielce zasłużony dla Polski generał Jaruzelski. Potem w ten sam sposób traktowała następnego prezydenta np. pisząc paszkwile na Wachowskiego. Następca Wałęsy jako czerwony też miewał ciężko. I teraz to samo. Najlepszy z prezydentów od 16 lat (dodam nieśmiało i nie ma w tym cienia podlizywania się – najlepszy w historii) również jest ośmieszany. Takie krytykanctwo może tylko zniechęcać zdrową tkankę społeczną do budowy państwa na solidnych, tradycyjnych wartościach. Sam nie wiem dlaczego GW zamiast pisać o sukcesach w budowie IV RP ciągle szuka dziury w całym. Wynajduje mało istotne drobiazgi i rozdmuchuje je do niebotycznych rozmiarów osłabiając tym samym ducha w narodzie. Wykpiwa świętości i niszczy wartości, bez których nie można tworzyć wielkiego społeczeństwa. Bo czy panowie Kaczyńscy nie są naszymi współczesnymi świętymi, którzy stojąc na czele krucjaty przeciwko niesprawiedliwości i złu tego świata przywracają nam narodową dumę. W sobotniej świątecznej posunęła się do największej chyba niegodziwości przypuszczając frontalny atak na demokrację. Gdybym miał kontynuować ten bełkot to napisałbym, że wreszcie GW pokazała swoją prawdziwą twarz...
Zaprezentowany przeze mnie sposób prowadzenia “dyskusji” staje się niestety codziennością. Zwraca na to uwagę prof. Stanisław Filipowicz. W rozmowie z Adamem Leszczyńskim przedstawia diagnozę współczesnej demokracji i nie jest ona zbyt wesoła. Przypomina o wielu podstawowych faktach, które zdają się być albo zapomniane albo tak oczywiste, że zupełnie straciły swoje pierwotne znaczenie. Demokracja zostaje sprowadzona do formuły wyborczej. Zamiast poważnej debaty mamy nieustający spektakl polityczny ale jak zauważa Filipowicz “to nie Szekspir, ale komiks, widowisko tandetne i jarmarczne”. Zwalnia to od dyskusji o fundamentalnych podstawach państwa. Hierarchia ważności spraw nie istnieje. Ma rację prof. Filipowicz pisząc:
“Demokracja wymaga pewnych zdolności intelektualnych i moralnych. My zatraciliśmy te zdolności. Nie potrafimy już posługiwać się instytucjami demokratycznymi, które odziedziczyliśmy. Nie rozumiemy ich sensu. W "Rozprawie o metodzie" Kartezjusz mówi: "Prowadźmy myśli zgodnie z pewnym porządkiem". Zatraciliśmy poczucie tego porządku”.
Dlatego prawda nie jest nam potrzebna, ważniejsze jest to co za prawdę uchodzi. Stąd tak dynamiczny rozwój marketingu politycznego. Wygrywa ten który zdoła narzucić swoją wersję prawdy a nie ten, który przedstawi bardziej przekonywające dowody. Ostatecznym sędzią jest bowiem społeczeństwo. Zajęte własnymi sprawami, niewykształcone, skupione na małych przyjemnościach. Demokracja nie chroni już przed tyranią ale przemienia się w nią. Coraz bardziej powraca do klasycznego rozumienia demokracji czyli “rządów motłochu”. Niestety współczesna demokracja stawia coraz mniejsze wymagania nie tylko politykom ale i obywatelom. Coraz więcej w polityce demagogii i ludzi o “marnej reputacji”. Staramy się usprawiedliwiać ten stan rzeczy wskazując na to, że również tacy ludzie są częścią społeczeństwa. Niestety prowadzi to do rozkładu demokratycznych instytucji. Ważny staje się tylko głos większości wyrażany niemal bez przerwy poprzez sondaże. Wszytko staje się względne i mało logiczne bo jak wiadomo wola ludu jest zmienna. Nikt już nie mówi o podporządkowaniu swojego interesu dobru wspólnemu, liczą się tylko przekonania i interesy. A te są zmienne... Nikogo więc nie dziwi, że najpierw odsądza się kogoś od czci i wiary a potem zaprasza do wspólnego rządzenia.
Nie jest to przypadłość tylko polskiej demokracji. Zresztą wskazuje na to prof. Filipowicz. U nas jest to jednak dużo bardziej widoczne. Zasady demokratyczne są wciąż jeszcze świeże i nieugruntowane a ludzie tęsknią za silną władzą. Nie ma jeszcze świadomości, że demokracja to ustrój wymagający zaangażowania. Polityka postrzegana jest jako coś złego w co nie warto się angażować. Chodzenie na wybory jest uciążliwością, która tak naprawdę nic nie jest w stanie zmienić. Dlatego ludzie nie wypełniają nawet tego minimum zezwalając tym samym na zdobycie władzy tym najbardziej zdeterminowanym, dla których jest ona nie tylko środkiem ale też celem samym w sobie. Można przecież po wyborach obsadzić stanowiska państwowe swoimi ludźmi i nieźle się obłowić... Zastanawiam się skąd się bierze ta degeneracja demokracji. Dlaczego brakuje ludziom odwagi by mówić o tym co uważają za ważne i słuszne. Patrzę na programy polityczne naszych partii (o ile istnieją) i widzę jak bardzo się dba by nie było w nich rzeczy ważnych i kontrowersyjnych. Demokracja to już nie debata o rzeczach ważnych ale nudne popisy oratorskie, puste ale skuteczne gdy chodzi o zdobycie poklasku...
Czytając słowa prof. Filipowicza trudno nie dostrzec, że demokracja to pewien wysiłek. Nie jest ona dobrem samym w sobie. Jej wypaczona i zinfantylizowana wersja doprowadziła do milionów ofiar. Bo przecież zarówno faszyzm jak i komunizm odwoływały się do woli odpowiednio narodu i ludu pracującego. “Zbuntowane masy “ uskuteczniały w ten sposób własną wizję “demokracji”. Współczesny populizm ma podobne źródła. Teraz też ludzie nie rozumieją potrzeby niezależności Trybunału Konstytucyjnego czy konieczności stabilnego prawa nie zmienianego po każdych wyborach.
Ale nie tylko “masy” są odpowiedzialne za taki stan rzeczy. Również elity mają tu swoje “zasługi”. Coraz częściej uciekają od polityki. Zdają się przyjmować założenie, że demokracja jest dana raz na zawsze i nie muszą się polityką zajmować. Wydaje się im, że to poniżej ich poziomu. Wolą się realizować poprzez zarabianie pieniędzy. Jest to widoczne również w polskiej polityce. Patrząc na elity tuż po 1989 roku nie brak tam autorytetów. Teraz coraz więcej w polityce cynicznych graczy. Rozczarowanie jest tym większe, że przecież PiS i PO szły do wyborów pod hasłami uczynienia polityki lepszą. Zamiast tego jest coraz szybsze staczanie się po równi pochyłej. Standardy obowiązujące za rządów Leszka Millera okazują się dziś niedościgłym ideałem. Nie dlatego, że Miller był lepszy czy bardziej moralny. Lepsza była wtedy polityka bo zasady wówczas obowiązujące bardziej stabilne. Dlatego ja osobiście nie ma złudzeń, odmłodzenie elit ( to w pewien sposób robi PiS) nie będzie oznaczało zmiany na lepsze. Mam wrażenie, że młodsze pokolenie całkowicie zapomniało już czasy kiedy polityka miała realne cele a udział w niej wiązał się z rzeczywistym zagrożeniem. Niestety poczucie wspólnego dobra jakkolwiek nie byłoby ono definiowane jest wyśmiewane. To frazes dobry dla wykształciuchów, którzy przecież życia nie znają. Zastanawiam się co takiego musiałoby się wydarzyć by ludzie zamiast zniechęceniem zaczęliby reagować na to co się dziś dzieje zaangażowaniem... Chyba na razie nic z tego bo paradoksalnie jest nam za dobrze.

Brak komentarzy: